22 lipca 2011

13. Piękna Elenai

         W maju, a konkretniej pod jego koniec, przygotowania do Trzeciego Zadania znów ruszyły pełną parą. Na boisku do quidditcha posadzono setki metrów żywopłotu. Uczniów oczekujących na kolejne zadanie, opanowała ekscytacja. Nawet mnie to zainteresowało, jak ono będzie wyglądać.
Dwudziestego czwartego maja, dokładnie miesiąc przed rozpoczęciem dowiedziałam się, że tego dnia reprezentanci spotykają się z Bagmanem, by omówić zasady Trzeciego Zadania. Byłam akurat u Barty’ego i z nudów przeglądałam tajemniczą mapę Hogwartu. Ostatnio spędzałam u niego sporo czasu. Kiedy do zakończenia Turnieju Trójmagicznego pozostał miesiąc, pojawił się nowy problem. Jak wydostać się ze szkoły, nie zwracając uwagi na nasze zniknięcie.
         - Kiedy Potter nie wróci, po prostu przemkniemy się do zamku i przejdziemy tajnym przejściem – mówił. – To znaczy, ja się przemknę. Nie chcę, żebyś była zamieszana w tę sprawę. Uprowadzenie Moody’ego, podszywanie się pod niego przez cały rok, spiskowani z Czarnym Panem i zamach na życie Harry’ego Pottera to dość, by dostać dożywocie w Azkabanie. W najlepszym wypadku.
Pochylił się, żeby pocałować mnie w policzek. Poczułam, że się czerwienię. Zignorowałam to jednak, uśmiechnęłam się i oświadczyłam:
         - Od samego początku wiedziałam o tym wszystkim, będę z tobą do końca, nie ma tu nic do ustalania… Eee, czy twój ojciec nadal jest pod stałą władzą Czarnego Pana? Jest przecież pod Imperiusem już bardzo długo.
         - Nie, uciekł dziś w nocy, przepraszam, że ci nie powiedziałem. Dostałem dziś sowę od Glizdogona – odrzekł, grzebiąc jedną ręką w kieszeni, szukając różdżki, drugą zaś otwierając piersiówkę. Przytknął ją do ust i wypił potężny łyk eliksiru wielosokowego. Już wiele razy widziałam, w jaki sposób działa. Chwilę później stał już przede mną Alastor Moody, chwiejąc się lekko na jednej nodze. Opadł na krzesło, przykręcił sobie do kikuta drewnianą kończynę zakończoną lwimi pazurami, po czym wsadził w ziejący pustką oczodół magiczne oko z okropnym chlupotem. Zdałam sobie nagle sprawę, że przyglądam się temu wszystkiemu z grymasem obrzydzenia na twarzy. Szybko się jednak opanowałam, zanim Bartemiusz doszedł do siebie po przemianie. Sięgnął po sękaty kij, na którym się zwykle podpierał i wstał. Rzucił mi pelerynę-niewidkę, a kiedy ją na siebie narzuciłam, rzekł:
         - Chodź za mną, ale musisz być cicho. Daj mi mapę.
Gdzieś w powietrzu zawisła moja ręka ściskająca pożółkły pergamin. Szalonooki pochwycił ją i ruszył w stronę drzwi. Poczułam dreszcz strachu biegnący mi przez cały grzbiet. Nie miałam pojęcia, co zamierzał zrobić, kiedy dotrze w stronę drzwi i nie byłam pewna, czy chcę to oglądać. Do pójścia za nim skłoniła mnie jedynie chęć pomocy Czarnemu Panu. Dla niego byłam w stanie przyglądać się nawet najokropniejszym torturom.
Zeszliśmy na błonia. Już robiło się ciemno, pierwsze gwiazdy lśniły pewnie na atramentowym, aksamitnym niebie. Drzewa majaczyły przerażająco w oddali, przywodząc na myśl mroczne, najdziwniejsze kształty, działające na wyobraźnię. Było ciemno, a ja co chwilę się potykałam. Wiedziałam jednak, że nie mogłam zapalić różdżki, by nie zdradzić naszego położenia. Kiedy weszliśmy do lasu, Barty kazał mi iść przed siebie i nie oglądać się do tyłu, co też bezzwłocznie uczyniłam, choć nie bardzo wiedziałam, do czego to miało doprowadzić. Nie chciałam mu utrudniać pracy.
Szłam przed siebie jakieś pięć minut. Zaszłam chyba zbyt daleko, bo usłyszałam jakieś szelesty. Przerażona wyciągnęłam różdżkę, gotowa do odparcia ataku, dopóki sobie nie uświadomiłam, że jestem niewidzialna. Strach zrobił jednak swoje, sparaliżował mnie tak, że nie mogłam się ruszyć. Bezskutecznie wbijałam wzrok w ciemność. Dookoła była tylko czarna pustka.
         - Nie bój się, to ja – usłyszałam charczący, zdyszany głos Moody’ego. Zdjęłam pelerynę-niewidkę, a on zapalił różdżkę. Jego pokiereszowana twarz wyglądała teraz jeszcze gorzej. Z przerażeniem doszłam do wniosku, że trzymał przed sobą nieprzytomnego pana Croucha.
         - Co z nim zrobisz? – zapytałam ostrożnie, próbując opanować drżenie całego ciała. Czułam jednak, że chyba znałam już odpowiedź.
         - Czarny Pan dał mi wyraźne instrukcje. Jeśli ojciec ucieknie, muszę go zabić – odparł bezbarwnym głosem. – Chyba przewidywał, że Glizdogon go nie upilnuje.
Ten plan coraz bardziej mi się nie podobał. Wiedziałam, ze do brutalności wcześniej czy później przywyknę. Spojrzałam na bladą, zmęczoną twarz ojca Bartemiusza. Był zupełnie innym panem Crouchem, różnił się od tego, którego ja zapamiętałam. Jego zwykłe, starannie ułożone szare wąsy i włosy były w okropnym stanie, szatę miał w strzępach, a twarz i dłonie pokryte drobnymi rozcięciami. Teraz, kiedy widziałam go w takim stanie, Barty jeszcze mniej był do niego podobny.
         - Zabić własnego ojca? Rozumiem, że był wstrętny przez te wszystkie lata, ale… dasz radę to zrobić? Po co go tu przywlokłeś? Nie mogłeś tego zrobić wcześniej? – zapytałam natarczywym tonem.
         - Czarny Pan kazał mi cię przygotować. Macy, przykro mi, ale musisz się przyzwyczaić do mordowania, jeśli chcesz iść tą drogą – odpowiedział, patrząc na mnie tak przepraszająco, jak tylko mógł. Uniósł różdżkę i wycelował jej koniec w leżącego, wciąż oszołomionego pana Croucha. Błysnęło zielone, oślepiające światło; zasłoniłam twarz ramieniem, by oszczędzić wrażliwym oczom bólu. Kiedy błysk ustąpił, a jedynym źródłem światła na nowo stała się różdżka Moody’ego, opuściłam ręce i utkwiłam wzrok w martwym ciele ojca Barty’ego. Zmarli nie budzili we mnie lęku. Ciotka i wuj nauczyli mnie bać się ludzi żywych, niż nieboszczyków.
Poczułam uspokajającą dłoń Szalonookiego na swoim ramieniu. On również wpatrywał się w leżące u naszych stóp ciało.
         - Musisz mi zostawić niewidkę, żebym  mógł go przykryć. Sama wróć do mojego gabinetu i czekaj tam na mnie, dopóki nie wrócę, choćby to miało trwać wiele godzin, rozumiesz? – odezwał się stanowczym tonem. Nie zdołałam nic mu odpowiedzieć, więc tylko pokiwałam głową.
Szłam i szłam, prawie po omacku, nie śmiejąc zapalić różdżki. Co zrobił Barty, kiedy kazał mi iść w głąb lasu? Sama nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć. Czułam się bardzo nieszczęśliwa, nie tylko z powodu szoku, jakiego doznałam. W głowie nie mogło mi się pomieścić, dlaczego Crouch był zdolny do zabójstwa własnego ojca! Rozumiem, że bycie śmierciożercą nie polega tylko na obnoszeniu się z tym tytułem, ale mordowanie członków swojej rodziny to już przesada. Czy mnie też nie zawahałby się zabić, gdyby miał taki rozkaz?
Wyszłam z Zakazanego Lasu tuż przy chatce Hagrida. Musiałam biec, by dotrzeć do zamku przed jej właścicielem i, nie wiedzieć dlaczego, Harrym Potterem. Wspięłam się na pierwsze piętro i na tym skończyły się moje wycieczki po szkole. Wpadłam prosto na starego Argusa Filcha. Jego twarz wyrażała nieopisaną radość.
         - A co to za nocne spacery? – zapytał.
         - Wybieram się do skrzydła szpitalnego, bo źle się czuję – skłamałam gładko. Wątpiłam jednak, by woźny mi uwierzył. Choć bym miała czterdzieści stopni gorączki i ledwo stała na nogach, i tak nie puściłby mi tego płazem. A ja na chorą raczej nie wyglądałam. Miałam zaczerwienione od biegu policzki, a on sam widział na własne oczy, jak przebiegam po kilka stopni. Potarł swój źle nieogolony podbródek i rozejrzał się nerwowo.
         - Mam tu Irytka do ukarania… Ale bez szlabanu się nie obejdzie. Masz przyjść jutro do mojego kantorka zaraz po obiedzie – odpowiedział. – Idź do tego skrzydła szpitalnego.
I zszedł do głównego holu, pozostawiając mnie oniemiałą z zaskoczenia na półpiętrze. Filch jeszcze chyba nikomu nie odpuścił. Ten Irytek musiał mu tym razem wyjątkowo zaleźć za skórę, bo karanie uczniów za nocne przechadzki należało do jego ulubionych zajęć.
Nie chcąc wpakować się w nowe kłopoty, pomknęłam do gabinetu Szalonookiego. Na wszelki wypadek zamknęłam się od środka w sypialni i, dysząc ciężko, opadłam na najbliższy wolny fotel. Czułam nieprzyjemne kłucie w boku. Było mi niedobrze i kręciło się w głowie od nadmiaru gwałtownie nawdychanego tlenu. Dopiero po kilkunastu minutach wszystko minęło. Serce jednak wciąż waliło mi w piersiach, a gardło ściskała żelazna ręka z trudem tłumionych łez. Tak strasznie zawiodłam się na Bartemiuszu, że już sama nie wiedziałam, czy czuję do niego żal, czy może gniew. Chciałam mu o tym wszystkim powiedzieć, by poczuł się tak podle jak ja.
A czekać musiałam długo. Jakieś odgłosy przy drzwiach dotarły do mnie dopiero około północy. Do sypialni wpadł Barty, w za dużych ubraniach Alastora Moody’ego, z drewnianą nogą i magicznym okiem w ręku i z wyrazem ogromnej ulgi na twarzy. Pierś unosiła się i opadała szybko w ciężkim oddechu. Zanim w końcu przemówił, minęło trochę czasu.
         - Przepraszam… przepraszam, że musiałaś tyle czekać, ale… Dumbledore mnie wezwał i na dodatek skończył mi się eliksir w piersiówce… przemieniłem się tuż przy drzwiach gabinetu…
Wciąż dysząc ciężko, odłożył nogę i magiczne oko na stół i tak już zawalony różnymi śmieciami, po czym usiadł na podłokietniku zajmowanego przeze mnie fotela. Pogładził kilkakrotnie moje włosy, zanim przemówił:
         - Musisz zapomnieć o tym, co widziałaś w Zakazanym Lesie, puścić w niepamięć. Było, minęło. Jeśli będziesz przejmować się każdą śmiercią, zje cię własna pamięć. To jest podstawowa zasada…
         - Ale mnie nie chodzi o to, że zabiłeś kogoś dla Czarnego Pana – przerwałam mu z pretensją w głosie. – Jak mogłeś zabić ojca? Przecież był twoją rodziną, wyciągnął cię z Azkabanu. Gdyby Czarny Pan kazał ci mnie zabić, to byś to zrobił? Boję się ciebie, odsuń się!
Wbrew moim słowom, Bartemiusz zsunął się na siedzenia fotela, przez co wypchnął mnie z niego, przy okazji sadowiąc na swoich kolanach. Poczułam się bardzo niezręcznie i sztywno, zwłaszcza wtedy, kiedy mnie objął. Przez chwilę trwaliśmy w takiej postawie, w końcu uległam i oparłam policzek o jego ramię, a mięśnie mi się rozluźniły.
         - Nie chciałem, żebyś to widziała – odezwał się po chwili. – Następnym razem będę musiał jakoś to z Czarnym Panem…
         - Daj już z tym spokój, muszę to zaakceptować, poradzę sobie – wpadłam mu w słowo w dość ostry sposób, podnosząc gwałtownie głowę. – Chcę wiedzieć o wszystkim. Skąd się tam wziął Potter?
         - Krum i Harry poszli na skraj lasu, żeby porozmawiać, wtedy dopadł ich mój ojciec. Zaczął opierać się Zaklęciu Imperiusa, opowiedział im, że Czarny Pan odzyskuje siły, ale wątpię, by ktokolwiek w to uwierzył. Kiedy Potter poszedł po pomoc, oszołomiłem Kruma i ojca. Później, jak sama wiesz, zawlokłem go w głąb lasu. Gdy odeszłaś, zakryłem ciało peleryną-niewidką i wróciłem na miejsce zdarzenia, gdzie natknąłem się na Dumbledore’a, Karkarowa, gajowego i Pottera, już mniejsza o to. Zmyśliłem coś, żeby usprawiedliwić swoją obecność na skraju lasu. Wróciłem tam pod pretekstem poszukiwań ojca. Odszukałem jego ciało, transmutowałem je w kość, a kiedy wszyscy się rozeszli, zakopałem je w ziemi za chatą Hagrida.
Przytuliłam głowę z powrotem do jego piersi, rękami nieśmiało objęłam go w pasie. To wszystko, co opowiadał, wydawało mi się tak straszne, że chciało mi się płakać. Transmutowanie ciała swojego ojca w kość i zakopanie jej w czyimś ogrodzie bez możliwości godnego pogrzebu…
         - To straszne, ja nigdy bym się nie odważyła zrobić czegoś takiego z żadnym człowiekiem – oświadczyłam. Czułam, że tej nocy z pewnością nie dam rady zasnąć. Mimo całego zmęczenia, które mnie powoli ogarniało, po prostu nie będę mogła zmrużyć oka.
         - Wiem. Jesteś jeszcze za młoda, żeby to zrozumieć – przyznał z lekką zadumą w głosie. – Ale przywykniesz kiedyś. Wstał z ciężkim westchnieniem i kazał mi położyć się do łóżka, sam zaś wziął mapę Hogwartu i poddał się jej studiowaniu. Mimo że on sam opadł na poduszki, ja nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Możliwość spania w jednym łóżku obok mężczyzny, który dopiero co zabił swojego ojca, zbezcześcił jego ciało i do tego mówił o tym tak spokojnie wywołała u mnie dreszcz paniki. Barty po kilkunastu sekundach zauważył, że nadal stoję w bezruchu tam, gdzie mnie zostawił, więc podniósł głowę znad starego, pożółkłego pergaminu.
         - Coś się stało? – zapytał. – Już raz spałaś w moim łóżku, przecież wiesz, że masz zapewnioną całkowitą nietykalność.
`        - Nie o to chodzi – mruknęłam i położyłam się obok niego z miną wyrażającą głębokie obawy. – Nie sądzę, bym mogła zasnąć tej nocy.
Crouch natychmiast objął mnie w talii. Przez grzbiet przebiegł mi kolejny dreszcz, tym razem nie mający nic wspólnego ze strachem. Oparłam głową o wielką, lecz nieco oklapłą poduszkę i dopiero teraz zauważyłam, że jego głowa spoczywa tuż obok mojej. Przysunął twarz do mojej, ale widząc strach i niepewność w moich oczach, ograniczył się do przyjaznego całusa w policzek. Sama już nie wiedziałam, czego od niego chciałam. Z jednej strony lubiłam to uczucie, kiedy mnie obejmował, ale z drugiej to, co zrobił, było odrażające i straszne. Nie pomyślałam jednak przez ten cały czas o nim ani o tym, jak on musiał się czuć. Może to też nie było dla niego łatwe? A teraz jest dręczony nie tylko przez sumienie, ale i przeze mnie. Przysunęłam się do niego ostrożnie i, oczywiście w granicach rozsądku, przytuliłam się do niego. Crouch nic nie powiedział. Pogłaskał tylko moje włosy i jednym machnięciem różdżki zgasił małą oliwną lampkę.

*

         Mimo że udało mi się zasnąć, przez resztę nocy śnił mi się Zakazany Las i tysiące kości, które, zamiast korzeni, wystawały z ziemi. Dlatego rano obudziłam się nieco przerażona i bardzo zmęczona. W ogóle nie wypoczęłam tej nocy. Podparłam się na łokciu i rozejrzałam się dookoła. Bartemiusz był już w przebraniu Moody’ego i przygotowywał się do lekcji.
         - Jak ci się spało? – zapytał, kiedy odrzuciłam kołdrę i wyszłam z łóżka. Ziewnęłam szeroko.
         - Okropnie. Miałam straszne koszmary – mruknęłam. – Nie chcę spóźnić się na pierwszą lekcję, już Filch dał mi jeden szlaban.
Szalonooki podniósł głowę znad swojej teczki, a jego magiczne oko zawirowało szybko.
         - Filch dał ci szlaban? Wczoraj? Porozmawiam z nim – oświadczył nieco wzburzony.
         - Nie przejmuj się, każe mi pewnie coś przepisywać – stwierdziłam, pożegnałam się i opuściłam gabinet. Sama nic nie wiem, jak ja w tym stanie wytłumaczę się Nelly. Oczywiście nie musiałam się przed nikim tłumaczyć ani nikomu niczego wyjaśniać. To moje życie, wszystkiego nie musiałam dostosowywać do przyjaciółki.
Zeszłam do holu, gdzie właśnie uczniowie przechodzili, by zjeść śniadanie. Wmieszałam się w ich tłum i weszłam do Wielkiej Sali. Nelly i Iwan już tam byli, rozmawiali beztrosko. Poczułam się nieco dotknięta tym widokiem. Nie miałam nic przeciwko temu, że się przyjaźnili, ale to było trochę nie sprawiedliwe. Niby Orłow chciał spotykać się ze mną, ale do Nelly pasował o wiele bardziej. Chciałabym coś zrobić w tym kierunku, by ich do siebie zbliżyć. Ale to było niemożliwe, Iwan wciąż zapierałby się przy tym, że jest mi bezgranicznie oddany, a Nelly zapewniałaby, że nie pasuje do żadnego chłopaka. Ona zawsze uważała się za kogoś lepszego, ale już do tego przywykłam.
Usiadłam obok Orłowa, nie mówiąc ani słowa. Nalałam sobie kawy i znów ziewnęłam szeroko. Blondynka zerknęła na mnie z niepokojem, ale i wyższością. Nie lubiłam tego spojrzenia, zawsze je lekceważyłam.
         - Gdzie byłaś w nocy? – zapytała głosem wyrażającym beznamiętną ignorancję, lecz wiedziałam, że w środku aż ją skręcało z ciekawości. Niby mogłabym znów skłamać, to nie było trudne. Ale zakończenie tego wszystkiego było już tak blisko, że mogłam ujawnić choć to, że miałam jakiś sekret.
         - Kiedyś ci wszystko opowiem, ale jest jeszcze za wcześnie – mruknęłam.
Nelly wymieniła zaskoczone spojrzenie z Iwanem. Drwiący uśmiech wykrzywił jej wargi, brwi uniosła w kpiącym wyrazie. Czasem denerwował mnie jej brak zdolności do zrozumienia rzeczy wymagających wyobraźni.
         - Z pewnością – zaśmiała się i powróciła do spożywania jajecznicy i bekonu.
Nie przepadałam za ciężkimi, angielskimi śniadaniami. Wolałam płatki z mlekiem i gorzką herbatę, z czego Nelly również lubiła sobie drwić. Często krytykowała moją nieśmiałość i brak doświadczenia w kontaktach z mężczyznami. Naprawdę często wkurzało mnie to, chciałam jej powiedzieć „popatrz lepiej na siebie”. Sama była tak nieśmiała, że obie poznałyśmy się dopiero na ostatnim roku nauki. Mimo że mieszkałyśmy w jednym dormitorium i chodziłyśmy do jednej klasy.

         Lekcje minęły mi bardzo powoli. Byłam zmęczona, prawie nie uważałam, o notowaniu tematów pracy domowej nawet nie myślałam. Zaraz po skończeniu nauki położyłabym się spać, ale miałam jeszcze ten okropny szlaban. Będę musiała spędzić nieskończoną ilość godzin w cuchnącym rybą pokoju Filcha, przepisując jakieś głupoty z kart prefektów.
Zapukałam do drzwi i weszłam do środka. Byłam tam tylko raz, w trzeciej klasie, kiedy zostałam ukarana za zabłocenie korytarza. Przez te cztery lata nie zmieni się ani trochę. Mały, zagracony pokój z jedną oliwną lampą wiszącą na skrzypiącym łańcuchu z niskiego sufitu, z biurkiem stojącym pod ścianą. Szafki wypełnione były po brzegi dokumentami i kartotekami uczniów. Na niskim, odrapanym stoliku w kącie czekało na mnie przygotowane blaszane pudło. Filch najwidoczniej na mnie czekał, bo był nieco poirytowany.
         - No, nareszcie. Siadaj i przepisz te karty na nowy pergamin, jeśli wyblakł atrament albo myszy nadgryzły – powiedział ochrypłym głosem, zbierając się do wyjścia. – Dopóki nie skończysz, nie waż się odchodzić.
Wziął obrzydliwego, mokrego mopa stojącego pod ścianą i opuścił kantorek. Nie zdziwiło mnie jego opryskliwe zachowanie, więc, bez zbędnego ociągania usiadłam na sztywnym, niewygodnym krześle i zabrałam się za przepisywanie. Była to nudna, bezsensowna i nużąca praca. Filch przygotował dla mnie karty uczniów z ich danymi. Te, które miałam poprawić ja, były sprzed kilku lat, dotyczyły uczniów, którzy urodzili się pomiędzy 1971 a 1973 rokiem. Większość z tych kart były bardzo zniszczone, atrament bardzo wyblakł, a osoba, która przepisywała je przede mną miała okropny charakter pisma. Z trudem mogłam się odczytać i nie jest wykluczone, że pomyliłam się w kilku nazwiskach.
Siedziałam tam chyba ze dwie godziny. Była to nużąca praca, ale oglądanie dołączonych do akt zdjęć uczniów trochę umilało mi pracę. W pewnej chwili natrafiłam na dokumenty pewnej ładnej, ale bardzo chłodnej dziewczyny. Kogoś mi przypominała. Urodziła się trzynastego marca 1971 roku w Londynie, w Szpitalu Świętego Munga. Miała na imię Elenai Amanda Crouch. Crouch. Nigdy Barty mi nie powiedział o żadnej Elenai, a przecież rozmawialiśmy o jego rodzinie dość często. Mówił mi sporo o swojej matce, ba, nawet o znienawidzonym ojcu! A może to tylko zbieżność nazwisk? Weźmy taką szlamę, Hermionę Granger. Nazywała się tak samo jak założyciel Nadzwyczajnego Towarzystwa Eliksirowawów, Hektor Dagworth-Granger. Tak, to musiała być jakaś pomyłka albo ja źle odczytałam nabazgrane nazwisko. Elenai była Ślizgonką, grała w quidditcha na pozycji ścigającego i była bardzo dobrą uczennicą, zdobyła jedenaście Wybitnych i jedno Powyżej Oczekiwań z SUMÓW. Barty też był dobrym uczniem. Wyciągnęłam różdżkę, wycelowałam w zdjęcie i wypowiedziałam formułkę:
         - Geminio.
Zdjęcie powieliło się. Oryginał przypięłam z powrotem do pergaminu z danymi, duplikat zaś schowałam do kieszeni.

Senność przeszła mi natychmiast z chwilą przeczytania nazwiska dziewczyny. Idąc do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią po odbytym szlabanie, przyglądałam się ruchomej, czarno-białej fotografii. Elenai wyglądała na typową Ślizgonkę, wredną, chłodną i pewną siebie. Z pogardą spoglądała na mnie wielkimi, jasnymi oczami spod długich rzęs. Miała szczupły no i urocze usta, długie, jasne słowy opadały jej splotami i falami na plecy i ramiona.
Dotarłam do gabinetu Szalonookiego. Zapukałam i, nie czekając na zaproszenie, weszłam do środka. Profesor siedział za biurkiem, poprawiając nowy stos pracy domowej i ziewał co chwilę. Kiedy zamknęłam drzwi, podniósł głowę.
         - Zmęczony? – zapytałam i usiadłam na brzegu biurka.
         - Trochę.
         - Miałam szlaban u Filcha – powiedziałam tajemniczo. – Mówi ci coś imię Elenai?
Crouch przestał norować, ale nawet na mnie nie spojrzał. Poruszył się tylko w dziwny sposób, jakby go coś zaswędziało. Po długiej chwili milczenia spytał:
         - Nie, a co? To Łądne imię, ale nic mi nie mówi.
         - To może zerknij na to zdjęcie.

Wyciągnęłam z torby fotografię, którą schowałam tuż przed wejściem do gabinetu i podałam mu ją. Moody z niechęcią przyjrzał się dziewczynie. Był świetnym śmierciożercą i kłamał doskonale. Potrafił ukryć swoje emocje i oszukać każdego, jeśli wymagał tego plan Lorda Voldemorta. Miał tylko jeden problem. Przede mną jakimś cudem nie mógł zagrać, ani teraz, ani nigdy. Szybko oddał mi zdjęcie i splótł swoje kanciaste dłonie.
         - Elenai była moją młodszą siostrą – rzekł. Wzrok utkwił w blacie biurka, na twarzy zaś pojawił się taki wyraz, jakby wspomnienie jej osoby sprawiało mu ból. – Nie skończyła szkoły, odeszła, kiedy miała pójść do siódmej klasy. Porzuciła nas wszystkich, żeby oddać się pewnym rytuałom… Nie pytaj, jakim, bo sam nie wiem. Ojciec jednak uznał, że takie sprzeciwienie się jego woli wystarczy, by zostać wydziedziczonym. I wyrzucił ją z domu, a tak właściwie wysłał jej sowę, żeby nie ośmielała się wracać. Ona przyszła jednak pewnego dnia do naszego domu i roześmiała się mu prosto w twarz. Oświadczyła, że nienawidzi nas wszystkich i da sobie radę, bo urodziła się na nowo i żyje się jej lepiej bez rodziny. Kilka dni później usłyszeliśmy o jej śmierci, a jakieś dwa miesiące potem złapano mnie z Bellatriks, Rudolfusem i jego bratem, wtrącono do Azkabanu… To był dla mojej matki podwójny cios. Najpierw zdrada Elenai, później na jaw wychodzi moja przynależność do śmierciożerców… Czasami myślę, że śmierć matki to moja wina, ale kiedy odeszła moja siostra, wyglądała i czuła się okropnie, więc ja musiałem ją dobić. Wiesz, nasz rodzinny grobowiec od lat przyjmował kolejnych członków rodziny. Po tym pokoleniu chyba ta tradycja zostanie przerwana. Komory Elenai i mojej matki są puste, ojciec spoczywa zakopany w ogródku Hagrida… jemu też trzeba będzie zrobić taką kryptę. Dla porządku.
Zamilkł, wciąż wpatrując się w blat stołu. Historia i samo istnienie jego siostrą było dla mnie szokujące. Myślałam, że ta opowieść rozwiąże wiele moich problemów i odpowie na moje pytania, ale okazało się, że powstało ich jeszcze więcej. Barty, mimo całej swojej otwartości w rozmowach ze mną, miał wiele tajemnic i sekretów, o których nigdy nie mówił.
         - Wspominałeś o nowym życiu, które dostała Elenai – odezwałam się niepewnie. – O co mogło jej chodzić? Niby rodzi się na nowo, ale kilka dni później umiera. Jak zginęła?
         - Sam nie wiem. Nigdy tego nie drążyłem. Po prostu dostaliśmy anonimowy list mówiący, że Elenai nie żyje. Autor prosił, by urządzić pogrzeb z pustą trumną, więc tak uczyniliśmy.
         - A może ona wcale nie umarła, tylko chciała, żebyście tak myśleli? – zaczęłam się zastanawiać. Moody roześmiał się cicho, jakbym opowiedziała jakiś dobry dowcip.
         - Fantazjujesz – stwierdził. – Elenai lubiła, kiedy o niej mówiono. Zawsze była w centrum uwagi. Wątpię, by zainicjowała własną śmierć, by żyć tylko dla siebie. Idź na kolację, pewnie jesteś głodna. Nie widziałem cię na obiedzie, idź.
Cóż innego miałam robić? Zsunęłam się z blatu, rzuciłam ostatnie przeciągłe spojrzenie na nowo pogrążonego w pracy Barty’ego i opuściłam gabinet.

Mimo że Bartemiusz zapewniał, że w śmierci jego siostry nie ma nic dziwnego, ja nie mogłam spać po nocach. Czułam, że musiało to mieć coś wspólnego z tamtą chatą w lesie. Musiało. Kiedy pierwszy raz wspomniałam o Elenai, zobaczyłam w jego oczach ten sam strach i niepewność, którą widziałam, gdy mówił o tym domu. Myślałam, że jeśli coś odkryję, moje wątpliwości zostaną rozwiane, ale okazało się, że jest zupełnie odwrotnie. Pojawiło się jeszcze więcej pytań, na które nikt nie chciał mi odpowiedzieć. Byłam pewna, że nie tylko  Barty wiedział coś na ten temat. Ale tylko on mógł mi udzielić odpowiedzieć na nękające mnie pytania i niejasności. Musiałam poznać prawdę. Kiedy następnym razem znajdę się w tamtym miejscu, nie zostawię tego tak. I nawet kolejne próby Barty’ego w ukryciu tego nie powstrzymają mnie. Choćbym miała wrócić całkiem połamana.

___________

Odcinek nie tak długi, jakbym chciała, ale dla Trzeciego Zadania postanowiłam dać oddzielny rozdział. Pomysł z Elenai przyszedł mi nagle, całkiem niedawno. Jak wrócę znad morza, dodam ją do bohaterów, bo teraz nie mam Photoshopa na tym komputerze, żeby obrównać zdjęcie. Dedykacja dla Afrodyty :* 

10 lipca 2011

12. Rozdział 12

         Nadszedł czas Drugiego Zadania. Dwudziesty czwarty luty był dniem nieco wilgotnym, ale jak na nurkowanie we wzburzonej otchłani wodnej i tak było stanowczo za zimno. Jezioro nigdy tak, jak do czasu mojej kąpieli w nim, nie przyciągało mojego wzroku. Zupełnie jakby spoczywał tam stos martwych ciał. Poustawiano przy jego brzegu trybuny, tak jak podczas Pierwszego Zadania i tego ranka wszyscy przebywający w zamku zajęli je, oczekując na rozpoczęcie Turnieju. Trójka zawodników: Diggory, Krum i Fleur byli już gotowi i czekali na czwartego.
         - Może stchórzył? – ucieszyła się Nelly.
         - Może. Ale raczej wątpię. Jest odważny, słyszałaś o tej Komnacie Tajemnic? I o dementorach? Nie zdziwiłabym się, gdyby wygrał ten Turniej – stwierdziłam.
I faktycznie, od strony zamku biegł w kierunku zamku Harry Potter. Zatrzymał się widowiskowo w błocie, opryskując nim oburzoną Fleur. Uśmiechnęłam się lekko na ten widok. Znów zaczęłam się niepokoić, że Gryfon odpadnie. Drugi gwizdek… Fleur, Krum i Diggory dali nurka w głęboką, ciemną toń, Potter zaś włożył coś do ust i stanął w bezruchu. Przez tłum widzów przetoczyły się pojedyncze śmiechy. Gdy nagle chłopak drgnął gwałtownie, zakrywając uszy rękami, jakby oszalał. Na trybunach wybuchło więcej śmiechów, obok mnie śmiała się i Nelly. Ale Potter pochylił się i zniknął w wodzie. Musiał zjeść jakąś roślinę czy coś, co spowodowało, że zmienił się w jakąś wodno-ludzką istotę.
         - Nie rozumiem, na czym ma polegać to zadanie – odezwała się w końcu blondynka.
         - Trzeba było słuchać, co mówił Bagman, a nie śmiać się – mruknęłam. – Zawodnicy mają godzinę na dotarcie do uśpionych przyjaciół. Pokonując przeszkody, muszą wyciągnąć ich na powierzchnię.
Nelly prychnęła pogardliwie.
         - Nudy – stwierdziła.
         - Dla ciebie, ale nie dla zawodników. To musi być bardzo ekscytujące być tam, zmagać się z tymi wszystkimi potworami… To trudne i niebezpieczne, ale na pewno nie nudne – odrzekłam, wzruszając ramionami.
Coraz bardziej irytowało mnie jej proste, dziecinne myślenie. Jestem pewna, że tylko tak gadała, ale mimo wszystko było to denerwujące. Zachowywała się, jakby była pępkiem świata. Może i nie puszyła się jak Alice i jej drużyna, ale na ludzi patrzyła tak jak na karaluchy. Broniło ją trochę to, że była Ślizgonką, ale samo bycie nie usprawiedliwiało jej. Czasami czułam do niej taką… taką niechęć, taką złość… Wiele razy chciałam jej to powiedzieć, ale pewnie by się obraziła. Była bardzo humorzasta, to fakt. Często czułam się, jakby mnie wykorzystywała, w ogóle nie liczyła się z moim zdaniem, bolało mnie to.
Nagle coś się zaczęło dziać przy brzegu. Dwóch nieznanych mi czarodziejów wynurzyło się właśnie z wody, trzymając pod ręce kaszlącą i ledwo powłóczącą nogami Fleur.
         - Panna Delacour nie dała sobie rady z druzgotkami, więc odpadła – przemówił Bagman magicznie wzmocnionym głosem. Przez tłum przebiegło stłumione buczenie. Z namiotu medycznego wybiegła pani Pomfrey, by wciągnąć do środka uczestniczkę i doprowadzić ją do stanu używalności.
Bagman zaczął zabawiać tłum opowieściami z czasów, kiedy był sławnym graczem quidditcha. Zupełnie mnie one nie interesowały, nie lubiłam tego sportu. Nawet gdyby mi zapłacili, nie wzięłabym udziału w meczu. W moim i tak już niezdarnym życiu było zbyt dużo połamanych kończyn.
Minęła już godzina od czasu, kiedy zawodnicy wskoczyli do jeziora. Zauważyłam, że przy stole sędziowskim zrobiło się małe poruszenie. Nic dziwnego, sama zaczęłam się niepokoić. Zwłaszcza o Pottera. Mógł się utopić albo natknąć na jakiegoś potwora… Jezioro było ich pełne. Zmarszczoną powierzchnię wody przebił głową Cedrik Diggory, ciągnąc za sobą czarnowłosą Cho Chang. Czarodzieje, którzy uprzednio wyciągnęli na powierzchnię Fleur, teraz ruszyli z pomocą Puchonowi, brnącemu przez lodowatą wodę w stronę brzegu. Pani Pomfrey okryła kocami Diggory’ego i Cho, po czym powiodła ich w stronę namiotu.
         - Cedrik był pierwszy – mruknęłam z nieco zawiedzioną miną.
         - No i co? Wolałabyś, żeby to był Potter? – zdziwiła się Nelly. – Chyba bym tego nie przebolała, gdyby wygrał w Turnieju. Samo to, że jest Gryfonem skreśla go na mojej liście.
         - Acha, a więc wolisz Diggory’ego. Chcesz, żeby wygrał, bo jest przystojny, choć jest Puchonem. Ja tam w jego mordzie nie widzę nic ciekawego – stwierdziłam. Blondynka zrobiła urażoną minę.
         - Bardzo przepraszam, ale nie mam w zwyczaju lubić kogoś tylko dlatego, że jest przystojny – oświadczyła ważnym tonem. – Ale to ty widzisz w Potterze? To kretyn, dlaczego mu kibicujesz?
         - Jest kilka powodów, kiedyś przedstawię ci je wszystkie – odpowiedziałam. – Robię to na przykład dlatego, żeby przeciwstawić się reszcie. Wszyscy głosują na Diggory’ego, a ja, na złość im, na Pottera. Zresztą to tylko gra, nie muszę lubić Pottera za to, jaki jest. Podoba mi się jego kreatywność.
Podczas naszej rozmowy na powierzchnię wypłynął Wiktor Krum, trzymając pod rękę przemoczoną, oklapłą Hermionę Granger. Głowę transmutował sobie w… głowę rekina? Usłyszałam cichy, drwiący śmiech Nelly.
         - Kreatywny, tak? – powtórzyła z błyskiem w oku. – Potter po prostu za mało potrafi. On nie może wygrać, to byłoby po prostu śmieszne.
Wzruszyłam tylko ramionami. Ceniłam sobie jej zdanie, ale jakieś złośliwe uwagi wypowiedziane tylko po to, by sprawić mi ból, przeważnie spływały po mnie. Przeważnie.
Z wody wynurzyły się głowy trzech postaci. Jedna, czarna, druga płomiennie ruda i trzecia, z bardzo długimi, platynowymi włosami. Pomyślałabym, że to Fleur, gdyby ta nie opuściła jeziora pół godziny wcześniej i teraz nie biegła w ich kierunku. Ta mała dziewczynka musiała być jej siostrą. Cała drużyna rzuciła się w stronę tej trójki. Ogólnie zrobiło się straszne zamieszanie, każdy był ciekawy, co wydarzyło się pod powierzchnią wody. Dumbledore podszedł do brzegu, przykucnął i chyba wdał się w rozmowę z ponurą trytonką, która pojawiła się tuż po wynurzeniu się Pottera. Chwilę później, gdy wstał, sędziowie zbili się w ciasną grupkę, prawdopodobnie ustalając oceny. W końcu, kiedy Dumbledore podał Bagmanowi kartkę, ten przemówił magicznie wzmocnionym głosem:
         - Po krótkiej naradzie sędziowie ustalili, że, zgodnie ze słowami przywódczyni trytonów, która opowiedziała wszystko, co się zdarzyło na dnie jeziora. Wygląda na to, że pan Potter dotarł tam jako pierwszy, ale chciał uwolnić nie tylko pana Weasleya, lecz i innych. A oto punktacja. Cedrik Diggory otrzymuje czterdzieści siedem punktów, gdyż o minutę przekroczył ustalony czas, drugie miejsce, uzyskując czterdzieści pięć punktów, za użycie skrzeloziela ze znakomitym skutkiem, otrzymuje pan Harry Potter. Na trzecim miejscu usytuował się Wiktor Krum z trzydziestoma siedmioma punktami, a na czwartym panna Fleur Delacour z dwudziestoma pięcioma.
Bagman powiedział jeszcze, że ostatnie zadanie odbędzie się dwudziestego czwartego czerwca, a wszyscy zaczęli się rozchodzić. Harry Potter i Cedrik Diggory konkurowali teraz o pierwsze miejsce. To całkiem ciekawe, jak poradziłby sobie Potter bez pomocy Croucha. Diggory radził sobie całkiem nieźle sam, nie pomagał mu ani dyrektor, ani nauczyciel, w odróżnieniu od Fleur i Kruma. Karkarow i Maxime zrobią wszystko, by wygrać. Dumbledore może sobie być uczciwy, może ufać ślepo dyrektorom Durmstrangu i Beauxbatons. To było głupie, nawet uczniowie wiedzieli, że w Turnieju Trójmagicznym nie było szczerości.
Zeszłyśmy z Nelly z trybun, nie odzywając się do siebie. Mimo że jej ukochany Cedrik zdobył największą ilość punktów, była bardzo nadąsana. W końcu odezwała się, gdy byłyśmy już przy zamku:
         - Słyszałam, że Trzecie Zadanie ma być bardzo niebezpieczne i ma sprawdzić ich zdolność do zastosowania zaklęć w obliczu zagrożenia. Potter nie ma szans nadrobić takiej wiedzy.
Nic na to nie odpowiedziałam. Nie byłam kłótliwa, za to Nelly teraz właśnie szukała zaczepki, nie miałam wątpliwości. Denerwowało mnie, kiedy się tak zachowywała, ale zostawiałam tę informację dla siebie. Wątpię, by ją to zainteresowało, ale przecież kochała mnie, wielokrotnie mnie o tym zapewniała. A ja jej wierzyłam, w końcu ufałam jej bardziej, niż komukolwiek na świecie. Byłabym dla niej w stanie zrezygnować ze wszystkiego. Byleby tylko była szczęśliwa. Nawet jeśli miałabym… miałabym odejść. To uczucie między nami nie było zwykłą przyjaźnią. Darzyłam ją miłością, której nie czułam do nikogo. I nie potrafiłam też tego wyjaśnić. W kosmosie pewnie nie było silniejszego uczucia.

*

         Po Drugim Zadaniu, kiedy minęło oczywiście ogólne podniecenie, wszyscy znów wrócili do swojego życia, co jakiś czas wymieniając uwagi na temat Turnieju. Dla mnie pojawił się jednak nowy problem. Mianowicie na początku marca, kiedy pewnego środowego ranka wybierałam się na śniadanie do Wielkiej Sali, dostrzegłam kawałek pergaminu przybitego do tablicy ogłoszeń. Było jeszcze bardzo wcześnie, prawie nikogo nie spotkałam w zamku, dlatego bez trudu przeczytałam informację o wypadzie do Hogsmeade. W najbliższą sobotę. Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku. Iwan pewnie znów będzie chciał mnie tam zaprosić. A ja pewnie znów stchórzę i zrobię coś głupiego. Jedynym rozwiązaniem był szlaban. Crouch będzie musiał mi taki dać, najlepiej kilkudniowy, by nie budzić podejrzeń.
Dlatego, aby uzyskać od niego pomoc, udałam się do gabinetu Moody’ego. Ten jeszcze spał, kiedy weszłam do środka. Nie miałam czasu na rozczulanie się nad nim. Nie byłam jednak na tyle brutalna, by obudzić go w jakiś nieludzki sposób, na przykład ciskając w niego poduszką. Miałam też chociaż odrobinę rozumu; Bartemiusz nabrał nawyki Moody’ego i zupełnie nierozsądnie byłoby wyrywać go gwałtownie ze snu, chyba że chciało się wylądować po drugiej stronie pokoju, zbierając za sobą wszystko, co stanie na drodze.
Szturchnęłam go lekko w ramię, ale on tylko poruszył się nieznacznie i znów znieruchomiał. Przykucnęłam przy łóżku, przysunęłam twarz do jego policzka i wyszeptałam, prawie dotykając wargami jego ucha:
         - Wybacz, że cię budzę, ale mam problem.
Barty drgnął gwałtownie i usiadł szybko na łóżku. Szeroko otwartymi oczami rozejrzał się dookoła. Odetchnął dopiero, gdy jego wzrok padł na mnie. Ziewnął szeroko i przeciągnął się. Z ulgą stwierdziłam, że nie jest oburzony moją wizytą.
         - No cóż, pomyślmy. Czyżby chodziło o Iwana i sobotnią wycieczkę do Hogsmeade? – zapytał z wyraźnie brzmiącym w głosie sarkazmem. – To miłe, że cenisz sobie moje zdanie, ale już ci mówiłem, że decyzji za ciebie nie podejmę. Idąc z nim do Hogsmeade, nie musisz się z nim od razu wiązać.
         - Ale nie będziesz zły?
         - Nie będę, nie mogę ci zabraniać spotkań z przyjaciółmi. Idź już na śniadanie, ja zejdę za chwilę.
Opuściłam gabinet nieco zawiedziona jego chłodnym traktowaniem. Był bezsprzecznie zazdrosny o Orłowa, nie miałam najmniejszych wątpliwości. No cóż, według niego bardzo nieudolnie dobierałam sobie przyjaciół. Nie wiem, kogo nie lubił bardziej. Nelly czy Iwana. Denerwowało mnie oczywiście bardziej, kiedy Barty obrażał blondynkę, była dla mnie wszystko. Któregoś dnia będę musiała jej powiedzieć prawdę. To pewne.
Zeszłam do Wielkiej Sali. Uczniowie powoli zbierali się tam, czekając na godzinę ósmą, kiedy potrawy pojawią się na stołach. Zobaczyłam Iwana siedzącego obok Dracona Malfoya z czwartej klasy. Odetchnęłam ciężko i ruszyłam pewnym krokiem w stronę swojego miejsca. Orłow zauważył mnie, zanim usiadłam.
         - Widziałaś informację o wycieczce do Hogsmeade? – zapytał prosto z mostu. – Skoro byłaś ostatnim razem chora, to pójdziemy tym razem, hmm?
Odwróciłam na chwilę wzrok. Faktycznie, Bartemiusz nie mógł za mnie decydować. A z Iwanem mogłam pójść tylko w charakterze przyjaciółki. Tylko. Tak jak ostatnio Orłow z Nelly.
         - Eee… niby możemy pójść. Jako przyjaciele – odparłam, mocno akcentując ostatnie słowo.
         - No to świetnie, spotkamy się w sobotę w holu.
Uśmiechnął się szeroko, odwrócił się i wrócił z powrotem na swoje miejsce. No cóż, nie było tak źle. Mogłam się zaczerwienić i palnąć jakąś głupotę. Usiadłam na swoim krześle przy stole Ślizgonów. Przy wejściu do Wielkiej Sali wybuchło jakieś zamieszanie. Okazało się jednak, że to tylko Cedrik Diggory zaszczycił nas swoją obecnością. Grono piszczących fanek pobiegło za nim aż do stołu Puchonów i, choć wiele z nich nie należało do Hufflepuffu, usiadło dookoła niego.
         - To musi być męczące, ta sława. Zwłaszcza taka, kiedy lubią cię tylko dlatego, że masz ładną twarz i grasz w quidditcha – usłyszałam nad sobą, a kiedy podniosłam głowę, zobaczyłam Nelly. Obrzuciła dziewczyny otaczające Diggory’ego wyniosłym, zniesmaczonym spojrzeniem i zajęła miejsce obok mnie. – I co, idziesz z Iwanem do Hogsmeade?
         - Niby się zgodziłam, ale nie mam zamiaru się z nim wiązać – odparłam, a blondynka tylko wzruszyła ramionami i nalała sobie kawy.
         - Jesteś głupia – stwierdziła z ciężkim westchnieniem.

*

         Nadeszła sobota. Była ciepła i słoneczna, zima odeszła już na dobre. Trawniki błyskawicznie zrobiły się świeże i zielone, na drzewach i krzewach pojawiły się już pączki i drobne listki. Wszystko dookoła pachniało wiosną.
Uczniowie wybierający się do Hogsmeade zgromadzili się przy bramie i czekali, aż Filch posprawdza papiery. Czułam się trochę niezręcznie, kiedy Iwan szedł tuż obok mnie. Nie było Nelly, która musiała zostać w zamku, by odpracować szlaban dla Sprout. Nie odzywałam się przez całą drogę do wioski. Zupełnie nie wiedziałam, o czym z nim gadać!  Orłow powiedział mi, że lubi mecze quidditcha, ale kiedy ja wspomniałam, że nie przepadam za tym sportem, zamilkł.
         - No, to gdzie idziemy? – zapytał, gdy znaleźliśmy się w Hogsmeade. – Nie znam tego miejsca tak, dobrze, ale ostatnio byliśmy z Nelly w Trzech Miotłach, więc może tam?
         - Możemy – przyznałam. Zauważyłam, że Iwan coraz lepiej mówi po angielsku. Gdyby nie jego słowiański akcent, lekka sztywność niektórych spółgłosek, można byłoby go pomylić z prawdziwym Anglikiem.
Trzy Miotły były jak zwykle bardzo zatłoczone i wypełnione po brzegi, ledwo znaleźliśmy wolny stolik ustawione gdzieś w kącie blisko kosza na śmieci. Usiadłam, usiadł i Orłow, po czym zapadło milczenie. Madame Rosmerta przyniosła nam zamówione wcześniej kawy. Natychmiast pochwyciłam swoją filiżankę, by zająć czymś ręce. Pierwszy łyk wypiłam zbyt szybko, przez co poparzyłam sobie język.
         - Nelly mówiła mi, że ładnie grasz na pianinie – odezwał się nagle. Uśmiechnęłam się lekko, ocierając usta chusteczką. Język pulsował mi lekko z bólu.
         - Nigdy nie słyszała, jak gram. No, ale podobno niektórym się podoba. Nie lubię grać przed dużym tłumem – odpowiedziałam cicho.
         - Ja tam nigdy nie miałem talentu muzycznego. Nie jestem żadnym artystą – mruknął.
         - Na pewno masz jakiś talent, tylko może o tym jeszcze nie wiesz.
         - Dobrze gram w quidditcha, na pozycji ścigającego. Wiesz, strzelam piłką do bramki – odparł.
Znów zapadła cisza. Już zgodziłabym się na rozmowę o sporcie; wolałam nudną pogadankę niż to krępujące milczenie. Niby mogłam podjąć jakikolwiek temat, chociażby o jego szkole, ale nie chciałam się narzucać. Wolałam, gdy on mówił.
         - Wiesz, kiedy byłem tu z Nelly, opowiadała mi, że co chwilę gdzieś znikasz. Faktycznie, obserwowałem cię i naprawdę nie wiem, gdzie wtedy chodzisz – odezwał się nagle. Poczułam, że krew całkowicie odpłynęła mi z twarzy. Serce zabiło mi mocniej z nerwów. Z zakłopotaniem spuściłam wzrok.
         - Lubię się czasem przejść po Zakazanym Lesie. Ale nie mów tego nikomu, nawet Nelly, bo każdemu rozpowie – sama nie wiem, skąd wzięłam takie kłamstwo. – U nas nie można wchodzić do lasu, miałabym kłopoty. A Nelly stałą się ostatnio taka… otwarta, czuję się przy niej dziwnie. Kiedy jesteśmy same, robi się zupełnie inna. Czasami boję się jej zaufać.
         - A mówiłaś jej o tym? – zapytał, unosząc porozumiewawczo brwi. Na te słowa zaśmiałam się mimowolnie.
         - Miałabym jej powiedzieć, że moje zaufanie do niej zostało zachwiane? Znienawidziłaby mnie, jestem tego pewna – oświadczyłam.
         - Ale kiedy była ze mną w Hogsmeade mówiła, że od swoich przyjaciół żąda jedynie prawdy…
         - Skoro wolałeś tu przyjść z Nelly, to dlaczego zawracałeś mi głowę? – przerwałam mu gniewnym tonem, a moje oczy zmieniły się w szparki. – Wiesz co, nawet pasujecie do siebie. Ona tak naprawdę uwielbia quidditcha, rozpowiada, że go nie znosi, żeby być inna od wszystkich. Macie dużo wspólnego ze sobą, ona też cię lubi. Może nawet zapomni o tym Ślizgonie…
Wstałam, żeby odejść, ale Iwan chwycił mnie mocno za nadgarstek. Zbyt mocno.
         - To nie tak, jej osoba zupełnie mnie nie interesuje, po prostu widzę, że macie kłopoty i chcę pomóc – powiedział, patrząc na mnie błagalnie.
         - Jesteś miły, ale poradzimy sobie same – odrzekłam jak najuprzejmiejszym tonem. – Chodźmy stąd.
Orłow wstał, zanim to powiedziałam. Pomógł mi przepchnąć się przez tłum uczniów, a później otworzył przede mną drzwi. Poczułam się nieco zdezorientowana. Szybko wsunęłam ręce do kieszeni, by nie mógł mnie za nie chwycić. Był naprawdę fajnym chłopakiem, inteligentnym i zupełnie niezepsutym, ale po prostu nie mogłam się zmusić, by coś do niego poczuć. Tak, jakbym już czuła coś do kogoś. Ale przecież tak nie było, nie znałam uczucia miłości. Wiedziałam, co się wtedy odczuwa z opowieści dziewczyn, ale nigdy nie byłam w takim stanie.
         - Macy, czy ty na pewno chcesz, żebyśmy byli tylko przyjaciółmi? – zapytał nagle, zatrzymując się. Ja również stanęłam, nieco zestresowana.
         - Tak, na pewno. Nie szukam chłopaka, dobrze mi jest jako samotnej osobie. Gdybym coś do ciebie czuła, nie wahałabym się ani chwili, bo jesteś cudownym facetem. Ale nie chcę robić nic przeciwko sobie – odpowiedziałam powoli, żeby wszystko zrozumiał. Uśmiech jednak nie zniknął mu z twarzy. Pogłaskał mnie po policzku wierzchem dłoni i rzekł:
         - Spokojnie. Będę czekał, aż coś poczujesz.
Przechylił lekko głowę i przysunął się do mnie, ale ja cofnęłam się gwałtownie z przerażeniem malującym się na twarzy. Nic nie byłam w stanie powiedzieć, odwróciłam się tylko i pobiegłam w stronę zamku, W połowie drogi poczułam bolesne kłucie w boku. Dysząc ciężko i ściskając się za żebra, wkroczyłam na teren szkoły. To nie miało żadnego sensu. Iwan powinien się wycofać, kiedy powiedziałam mu o swoich obawach, a nie naciskać na mnie. Czułam się dziwnie osaczona, do Orłowa zaś poczułam silną niechęć. Zwolniłam kroku, by uspokoić oddech i ból w boku. Nie chciałam o tym rozmawiać ani z nim, ani z Nelly. Pragnęłam teraz zaszyć się w jakimś cichym miejscu, gdzie nie byłoby ani jednej osoby. Ruszyłam w stronę biblioteki; była miejscem, którego najczęściej używałam jako wymówki dla moich częstych zniknięć. Ledwo położyłam dłoń na klamce, ktoś chwycił mnie szorstką ręką za nadgarstek. Wzdrygnęłam się lekko. Kiedy jednak zobaczyłam pooraną bliznami twarz Moody’ego, poczułam ulgę.
         - Co robisz w zamku w wolny weekend, kiedy wszyscy uczniowie są w Hogsmeade? Miałaś tam być z Iwanem – odezwał się.
         -  No tak. Wszystko się popsuło, nie chcę o tym teraz rozmawiać – mruknęłam, unikając jego wzroku.
Szalonooki nie powiedział już ani słowa, tylko zacieśnił palce na moim przegubie i poprowadził mnie do swojego gabinetu. Przez całą drogę nie odzywał się do mnie ani słowa. Dopiero, kiedy zaryglował drzwi i usiadł przy biurku, przemówił:
         - Zadajesz się z ludźmi, którzy chcą cię wykorzystać. Może nie wszyscy, ale większość. Pod tym względem nie powinnaś być Ślizgonką. Nie potrafisz odmówić osobom, na którym ci zależy, choćby chciały twojej krzywdy.
         - A ty? Jesteś taką osobą? – spytałam.
         - Nie chcę, żebyś później cierpiała, dlatego szczerze mówię, co sądzę o twoich znajomych. Może ci się to teraz nie podoba, ale wszystko robię dla twojego dobra – odpowiedział cicho. – Nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego Nelly nie ma przyjaciół? I nie wmawiaj mi, że to przez nieśmiałość, bo nie wydaje się w ogóle strachliwa.
Wzruszyłam tylko ramionami, nic już nie mówiąc. Faktycznie, to było bardzo dziwne. Nelly była otwarta, nie ulegało to moim wątpliwościom. Nie miała wielu przyjaciół, to było wiadome. Ale zawsze miała odwagę zagadać do nieznajomego. Owszem, podczas lekcji traciła ją, ale to było normalne, nauczyciele w Hogwarcie onieśmielali. Byli straszni, zwłaszcza McGonagall. Odbierali mi tę resztkę pewności chociażby samą swoją obecnością.
         - Co się wydarzyło w Hogsmeade? Tak szybko wróciłaś… Mówiłaś coś o Orłowie. Narzucał ci się? – zapytał po chwili milczenia Crouch.
         - Chciałam mu powiedzieć, że nie mamy szans na związek, ale on stwierdził, że będzie na mnie czekał i chciał mnie pocałować. Wtedy uciekłam tutaj. Nie wiem, czy będę w stanie z nim normalnie rozmawiać. Czuję się, jakbym znów przechodziła to z Shellbotem.
Chwilę później, sama nie wiem już, jakim cudem, przytulał mnie, gładząc moje włosy szeroką, kanciastą ręką. Nie myślałam w tej chwili, że ma szkaradne, zniekształcone ciało Alastora Moody’ego. Dla mnie był po prostu Bartym. Nagle zesztywniał i opuścił ramię.
         - Nie powinnaś mnie w ogóle dotykać, kiedy jestem w tak… hmm, nie bójmy się powiedzieć, okropnej powłoce – rzekł.
Zaskoczona podniosłam głowę. Jego jarzące się błękitem magiczne oko zawirowało gwałtownie.
         - Dlaczego? Już się do tego przyzwyczaiłam – stwierdziłam.
Faktycznie, Crouch w ciele Szalonookiego nie budził już we mnie takiego zdziwienia jak dawniej. Oczywiście wolałam go w jego własnej postaci, ale wątpię, by kogokolwiek to obchodziło. Najważniejszy był plan Czarnego Pana, nie było żadnych wątpliwości.
         - Ja wiem, ale sam nie lubię tych przemian i tego, że musisz mnie takiego oglądać – mruknął nieco zawstydzony.
Nic już na to nie odpowiedziałam, tylko odsunęłam się posłusznie. Skoro tak wolał… Relacje między nami były bardzo dziwne, nie byłam pewna ani tego, co ja do niego czułam, ani odwrotnie. Kiedy Czarny Pan podczas Trzeciego Zadania odzyska ciało i zabije Pottera, wszystko się wyjaśni. Ja skończę szkołę, Bartemiusz odzyska wolność… Nie pozwolę, by ta znajomość tak łatwo się skończyła, o nie. Niby byliśmy osobno, ale i razem. Czułam się naprawdę niestabilnie. Gdybyśmy oboje mieli choć trochę więcej śmiałości, pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej.

*

         Nadeszła Wielkanoc. Tego roku wypadały one pod koniec kwietnia. Pogoda była cudowna, ciepłe powietrze, lekki wietrzyk i bogata mieszanka cudownych zapachów płynących z lasu, jeziora i błoni. Przyroda rozkwitła, uwielbiałam wiosnę. Zieleń trawy nigdy nie jest bardziej soczysta niż wtedy, wiatr nie przynosi tak cudownych zapachów… Uczniowie byli w euforii. Całe dnie spędzali na błoniach, gawędząc wesoło. Nawet nauczycielom udzielił się dobry humor. To znaczy, niektórym nauczycielom – Snape był jak zwykle oschły. Ale to przecież Snape, byłoby dziwne, gdyby choć na krótki moment porzucił swój snapesizm.
Nie wszyscy jednak odczuwali radość z powodu przyjścia wiosny. Barty był wyraźnie markotny. Mimo że nie mówił, dlaczego zachowuje się w ten sposób, ja domyślałam się, że chodzi o jego zamiłowanie do pracy w ogrodzie. W życiorysie Alastora Moody’ego nie było pragnienia do opieki nad roślinami, więc Crouch musiał siedzieć w zamku i obserwować przez szyby okien w swoim gabinecie, jak Hagrid przycina, podlewa i pielęgnuje szkolne błonia.
         - W maju rozkwitają setki róż w ogrodzie mojej matki – zwierzył mi się pewnego dnia z bardzo ponurą miną. – Kiedyś ci to pokażę. Cały płot obrastają dzikie, białe róże, od strony sypialni rodziców całą ścianę domu pokrywają gałęzie, które na wiosnę robią się ciemnoczerwone od kwiatów. Wiesz, ojciec mógł zawsze kupić dom bliżej miasta, o wiele większy i przestronniejszy. Ale moja matka wolała mały domek na wsi, z dala od ludzi.
         - Ja pewnie też bym wolała – mruknęłam. – Kiedy Czarny Pan przejmie władzę, a ty nie będziesz już musiał się ukrywać, przeprowadzisz się, czy zostaniesz?
         - Sądzę, że zostanę. Niby prześladują mnie okropne wspomnienia ojca, ale jest też dużo dobrych, na przykład o mojej matce i o… no. Raczej zostanę. A ty?
         - Na pewno nie zostanę z ciotką i wujkiem, oni są po stronie Dumbledore’a, nie zrozumieją mojej decyzji – odparłam.
Wujostwo naprawdę by się przejęło, gdyby się dowiedzieli, że popieram Lorda Voldemorta. Nie, lepiej się w to nie mieszać, jestem im ogromnie wdzięczna za to że przygarnęli mnie po śmierci rodziców i zapewnili godne życie, ale czas zrobić coś, do czego przymierzałam się od dawna. Pójść nareszcie właściwą drogą.
         - A gdzie będziesz mieszkać? – spytał Crouch, przyglądając mi się z uwagą.
         - Rodzice zostawili mi trochę złota, pewnie kupię jakieś mieszkanie. Nie wiem jeszcze, póki co chcę się skupić na tym, co nam każe robić Czarny Pan.
         - Chcę, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz u mnie mile widziana.
Uśmiechnęłam się tylko. No cóż, na pewno będziemy się widywać, w końcu oboje służyliśmy jednemu panu. Może nawet Nelly poczuje powołanie, by zostać śmierciożercą? Jej ojciec popierał Voldemorta, a ona sama była wredna i sprytna. No, może nie była zbyt dobrą czarodziejką, ale przecież wszystkiego można się nauczyć.

___________
No, wszystko pędzi dość szybko, ale prawdziwe opowiadanie zacznie się dopiero po odrodzeniu Voldemorta. Trochę też zmienię fabułę „Pottera”, ba, dość znacznie nawet. Przepraszam Was, że tyle nie pisałam, ale na koniec roku szkolnego miałam mnóstwo, mnóstwo poprawek. I to z ciężkich przedmiotów. A w końcu przepisywanie takich maleńkich literek, jakie stawiam, nie jest takie łatwe. Jestem nad morzem na wakacjach, całą noc w samochodzie starałam się odpocząć, żeby po południu oczy mnie nie bolały xD

Na początku czułam pewien dystans do tej historii i do tego bloga, ale popsuty komputer (pamiętacie, w styczniu, ta tragiczna karta graficzna) jakoś zbliżyła mnie do niego.