23 czerwca 2012

22. Brzozowa dolina cz. 2

         Nad jeziorem spędziliśmy resztę dnia. Kiedy pojawiły się denerwujące komary, spakowaliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Słońce już zachodziło, niebo przybrało kolor pomarańczowy z tysiącami jego odcieni, zacząwszy od złota, przez jasny fiolet, skończywszy na ognistej czerwieni okalającej dookoła jasną, żółtą kulę słońca. Nie było już tak upalnie, właściwie, to panował przyjemny, wieczorny chłód połączony z ciepłem wydzielającym się z nagrzanej przez cały dzień ziemi. Dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Nagle coś mi się przypomniało. Już otworzyłam usta, żeby się odezwać, ale Bartemiusz uprzedził mnie:
         - Tak, wiem, pamiętam.
Skręciliśmy w las. Była to polna ścieżka porośnięta rzadko brzozami. Trawa była tam soczyście zielona, na podłożu nie walały się jeszcze liście, gdzieniegdzie, pośród źdźbłami rosły pojedyncze, maleńkie stokrotki z delikatnymi, białymi płatkami i żółtym niczym małe słoneczka środkami.
         - Na wiosnę jest tu całe morze fiołków – powiedział Crouch, a ja spróbowałam to sobie wyobrazić. Musiałam to zobaczyć, odkrywanie coraz to nowych, cudownych miejsc mogłoby być moim nowym hobby. Nie szliśmy długo, zaledwie kilka minut. Był to bardzo miły spacer, nie męczyło nas przedzieranie się przez zarośla, których tu, nie wiedzieć czemu, nie było. Nagle, gdzieś pomiędzy rosnącymi w sporych odległościach brzozami, zauważyłam jakąś budowlę. Była to, jak się później okazało, niska kapliczka z białego, starego już kamienia. Dookoła dwóch ozdobnych, korynckich kolumienek wiły się róże o ciemnoróżowych, uroczych płatkach, rzeźby przedstawiające małe cherubinki umieszczone były na rogach białego, matowego kamiennego dachu, dookoła grobowca zaś posadzone były dwa krzaki dzikiej, mocno pachnącej, różowej róży. Na środku ściany frontowej znajdowało się okrągłe okno z kolorowym witrażem. Był tam czerwony kwiat z kolcami, dookoła którego wił się cienki, zielonozłoty wąż. Nad wyłożoną kolorowymi szkiełkami szybą wytłoczone było w kamieniu wypukłą, ozdobną czcionką łacińskie hasło: Omne initium difficile videtur*.
         - To grobowiec twojej rodziny? – zapytałam.
         - Tak, z tyłu jest wejście. Tak naprawdę w podziemiach jest dość duża krypta, leży tam większość mojej rodziny, dawno temu jej członkowie mieszkali w dworku, który teraz popadł w ruinę – odparł. – Komora mojej matki jest pusta, podczas pogrzebu ojciec umieścił tam kilka jej rzeczy i mnóstwo kwiatów.
         - A Elenai? Jej też zrobiliście pogrzeb?
         - Nie. Ojciec już nigdy o niej nie wspomniał. Będę musiał tu kiedyś przyjść, żeby wymieść pajęczyny i zapalić nowe świece – rzekł. Wydał mi się nagle jakiś smutniejszy. Chwycił mnie za rękę i poprowadził w stronę domu.
         - Mogę to jutro zrobić za ciebie, chciałabym zobaczyć, jak to wygląda w środku – zaproponowałam, ale on tylko wzruszył ramionami.
         - Skoro chcesz…
Mocniej uścisnęłam jego dłoń i oparłam głowę o jego ramię. Ucieszyłam się, kiedy na horyzoncie zauważyłam dom. Pokochałam to miejsce i teraz nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej. Byłam zmęczona po tym nużącym dniu. Barty spróbował nauczyć mnie pływać, ale wiadomo, nie byłam dobra w żadnych sportach, więc szło mi to raczej kiepsko. Oparłam się plecami o ścianę, kiedy tylko weszliśmy do środka. Patrzyłam, jak zamyka drzwi za pomocą różdżki. Nie wiem, czy to kwestia pogody, czy czegoś innego, ale czułam w sobie jakieś dziwne gorąco. Crouch odrzucił na bok torbę i chwycił mnie w objęcia. Podniósł mnie bez trudu i wniósł na górę. Zupełnie zapomniałam, że nie przygotowałam kolacji, a skutki wybuchu naszej namiętności mogą być problematyczne, ale to teraz nie było ważne. Głuche westchnienie wyrwało mi się z piersi, kiedy rzucił mnie niespodziewanie na łóżko. W tym momencie zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle; wiem, że było to trochę udawane, ale i tak robiło na mnie spore wrażenie.

*

         Poprzedniego wieczora Bartemiusz bardzo mnie zmęczył, ani za pierwszym, ani za drugim razem nie pokazał mi swoich prawdziwych umiejętności. Podczas naszego trzeciego zbliżenia czułam tylko pełną przyjemność, po bólu nie było ani śladu. Teraz leżałam na wznak przez kilka minut i patrzyłam, jak wskazówki zegara powoli się przesuwają. Głowa Barty’ego spoczywała na moich piersiach, czułam w okolicy brzucha jego bijące miarowo serce. Przez chwilę gładziłam mechanicznie jego włosy, myślami będąc zupełnie w innym miejscu. Bardzo pragnęłam zobaczyć kryptę pod grobowcem. Nigdy nie lękałam się umarłych, jakoś tak się złożyło, że los obdarzył mnie, mimo delikatnych kości, silnymi nerwami.
Barty obudził się kilka minut później. Chciałam mu powiedzieć, gdzie się wybieram, żeby sobie nie pomyślał, że coś mnie porwało albo znów odwiedziłam chatę w lesie. Uśmiechnął się lekko, kiedy otworzył wciąż mętne od snu oczy. Ujęłam jego twarz w dłonie i pocałowałam go w usta.
         - Nie wiedziałam, że tak potrafisz – wyszeptałam, ale szybko wysunęłam się spod niego, gdy jego usta spoczęły na mojej szyi.
         - Nie chcesz jeszcze raz spróbować? – zapytał z tajemniczym uśmiechem.
         - Hmm, nie teraz. Tak właściwie to mam ochotę znów odwiedzić grobowiec twojej rodziny – odparłam i zaczęłam się ubierać. – A ty bądź tak miły i zrób śniadanie, dobrze?
         Kwadrans później wyszłam z domu, wdychając rześkie, poranne powietrze. Dokładnie zapamiętałam drogę na Brzozową Dolinę. Tak, od dziś tak będę nazywać to miejsce. W blasku świeżych, wczesnych promieni słońca grobowiec wyglądał jeszcze bardziej tajemniczo i uroczo. Stwierdziłam, że nie ma sensu robić cokolwiek z różami. Barty zna się na tym najlepiej, a te krzaki z pnącymi się łodygami były idealne. Odnalazłam małe wejście z tyłu, które otworzyłam różdżką i weszłam do środka. Musiałam się mocno pochylić, żeby przecisnąć się przez nie, ale w końcu się udało. Ściany i podłoga wykonane były z białego, matowego kamienia, wyrzeźbiono tu nawet niewielkie półki na świece, na których stały tylko roztopione, stare ogarki. Natychmiast zlikwidowałam je jednym zaklęciem, później zajęłam się pajęczynami i pyłem. Kiedy wszystko już lśniło, postanowiłam zbadać całkiem interesującą klapę z lakierowanego drewna umieszczoną w podłodze. Było tu niewiele miejsca na wysokość, musiałam być lekko pochylona, by nie uderzyć głową w sufit. Z trudem podniosłam ciężki kawałek drewna i zajrzałam do środka. Nie musiałam używać zaklęcia Lumos; kiedy tylko moja noga spoczęła na pierwszym szczeblu drabiny, natychmiast zapłonęły pochodnie przytwierdzone do kamiennych ścian. Moim oczom ukazała się całkiem spora krypta. Mimo że umieszczona była pod ziemią, ściany, sufit i podłoga wykonane były z czarnego, eleganckiego granitu. Wyłożono tu też surowy, ale bogato zdobiony chodnik. Całe pomieszczenie wysokie było na nieco ponad dwa i pół metra, długie na sześć, a szeroka na trzy. Od podłogi do samego sufitu znajdowały się kwadratowe tabliczki ze złotymi uchwytami i wygrawerowanymi nań za pomocą złotej, ozdobnej czcionki informacjami o zmarłych. Podeszłam do najbliższej tablicy umiejscowionej w trzecim rzędzie od dołu. Do samego sufitu mieściło się ich sześć. Widniał na niej napis:

Roxanne Nora Crouch
* 18 wrzesień 1951
+ 2 listopad 1989
„Nube solet pulsa candidus ire dies”

Tuż obok niej znajdowała się tablica z danymi ojca Barty’ego:

Bartemiusz Marshall Crouch Senior
* 3 styczeń 1948
+ 24 maj 1955
„Primum vivere, deinde philosophari”

Zmarszczyłam lekko czoło, patrząc na datę śmierci pana Croucha. Wątpię, by jego syn to tutaj umieścił. To miejsce musiało być opatrzone jakimś zaklęciem, które sporządza te napisy. Pogrzebałam w torbie, którą miałam ze sobą; w końcu wyciągnęłam z niej oprawioną w drewnianą ramkę magiczną, czarno-białą fotografię. Barty o tym nie wiedział, ale kiedy go nie było, poszłam na strych i przejrzałam stare dokumenty w celu odnalezienia jakiejś prywatnej rzeczy pana Croucha, której jego syn nie zniszczył. Niestety, natrafiłam tylko na to zdjęcie. Oprawiłam je w ramkę i schowałam. Jakoś nie mogłam się z tym pogodzić, by jego krypta była pusta. Dlatego za pomocą różdżki otworzyłam płytę i zajrzałam do środka. Była długa, jak na trumnę i bardzo ciemna. Ustawiłam zdjęcie i złożyłam polne kwiaty, które zerwałam, idąc tu. Teraz mogłam już być spokojna. Zamknęłam komorę i jeszcze raz rozejrzałam się. Wyglądało na to, że ta krypta wciąż się powiększała, wraz z przybywającymi tam ciałami. Leżeli tu czarodzieje zmarli nawet w 972 roku, wszyscy o nazwisku Crouch. Kobiety miały pod swoimi imionami wypisane domu, z którego pochodziły. Zauważyłam dwie z rodu Malfoyów, jedną urodzoną w 1365 roku z Blacków, a nawet z Gauntów. Rozrost krypty można było poznać po jakości i stanie marmurowych tablic i jasności złotej czcionki. Znajdowało się tu jakieś pół tuzina pustych, niezapisanych jeszcze komór, czekających na przyjęcie nowych ciał.
Zrobiło się tu bardzo duszno. Szybko wspięłam się po drabinie na powierzchnię i zatrzasnęłam za sobą klapę. Wyczarowałam dwadzieścia długich, kremowych świec i zapaliłam je. Coś czułam, że będę tu często przychodzić. I to nie tylko ze względu na piękno tego miejsca. Chciałam, by ten grobowiec nie był opuszczony, aby miał jakiegoś opiekuna. Bartemiuszowi się niestety do tego nie spieszyło. Musiała mu bardzo zbrzydnąć ta jego rodzina. Zapieczętowałam wejście do kapliczki zaklęciem i wyprostowałam się. Poczułam nieprzyjemne mrowienie na karku, więc odwróciłam się gwałtownie. Raptownie wciągnęłam powietrze. Moim oczom ukazała się postać dziewczyny. Tej dziewczyny, którą widywałam w lustrze. Tylko tym razem stała w pewnym oddaleniu i patrzyła  prosto na mnie. Ubrana była w jakieś okropne łachmany, całe widoczne ciało, jak twarz, miała brudną, poobijaną i w zaschniętej, starej krwi. Jej włosy były tak brudne i splątane, że wyglądały raczej jak kupa szmat. Kiedy pierwszy szok minął, a mnie udało się poskromić strach, ruszyłam biegiem w jej stronę. Nie wyglądała jak duch czy zjawa. Musiała istnieć naprawdę. Gdy tylko zrobiłam pierwszy krok w jej stronę, ta rzuciła się do ucieczki. Tak łatwo nie pozwoliłam jej uciec. Dziewczyna skierowała się w stronę gęstniejącej szybko części lasu. Gałęzie chlastały mnie w twarz, ale ignorowałam to. Oddalała się coraz szybciej, a ja zwalniałam, nie mogąc już złapać tchu. W końcu zatrzymałam się, dysząc ciężko i ściskając się za bok, w którym czułam nieprzyjemne kłucie. Przez chwilę opierałam się o drzewo. Odpuściłam. Trudno, jeśli się pojawi w lustrze, powiem jej coś, by dała mi już spokój.

Wróciłam do domu w nieco popsutym humorze. Na Barty’ego natknęłam się w kuchni. Usiadłam przy stole i obserwowałam, jak smaruje masłem tosty.
         - I co, jak ci poszło? – zapytał, stawiając przede mną kubek z parującą herbatą.
         - Ta komora sama się powiększa?
         - Tak, moja rodzina od samego początku była tutaj chowana. Wiesz, mieli tu wielki, stary zamek, ale dawno temu zmarniał, dlatego tutaj wybudowano bardziej nowoczesny dom, ale to jeszcze za czasów mojej prababki, Clary Crouch, Kiedyś ci pokażę te ruiny – odpowiedział.
         - Możesz być na mnie zły, ale nie byłabym spokojna, gdybym tego nie zrobiła. Kiedy byłeś na tej misji, ja poszłam na strych i odnalazłam tam zdjęcie twojego ojca. Dziś umieściłam je w jego pustej krypcie. Przepraszam, to twój ojciec i tym powinieneś o tym decydować…
Bartemiusz pochylił się i pocałował mnie w czoło.
         - Nie przejmuj się. Jeśli tak chciałaś… Podoba ci się ta krypta? Kiedyś też tam będziemy leżeć.
         - Kiedy wychodziłam z grobowca, zobaczyłam dziewczynę z lustra – odparłam o wiele cichszym głosem. – Biegłam za nią, ale mi uciekła. Ona wygląda jak człowiek, bardzo zmasakrowany, ale człowiek. Już ją gdzieś widziałam, jeszcze przez tymi jej wizytami w lustrze.
         - Zignoruj to. Ona chce, żebyś coś dla niej zrobiła. Nie myśl o tym, ona wciągnie cię w świat ludzi, którzy umarli, a w to się nie wolno mieszać. Pij herbatę, bo ci wystygnie.
Mimo że Bartemiusz udawał, że się tym nie przejął, ja czułam jego zdenerwowanie. Było to dla niego ważne, musiało to też wpłynąć na jego humor. On coś wiedział. Coś, czego nie chciał mi powiedzieć. Postanowiłam na niego nie naciskać, skoro miał jakieś prywatne tajemnice, to nie moja sprawa.

___________

Dawno nic nie dodałam, ale na tego bloga zawsze piszę takie długaśne rozdziały… Mam dla Was kilka organizacyjnych informacji. Wiem, że jeszcze miesiąc został do wakacji, ale nie mam pojęcia, czy będę mogła opublikować tu cokolwiek przez lipcem, dlatego mówię to teraz. Na początku lipca Wasza Frozenka pojawi się w Warszawie z prywatnych pobudek, ale w tamtych rejonach rzadko bywam, więc to raczej wyjątkowa okazja, by się z nią zobaczyć xD A jako że Frozenka bardzo Was wszystkich miłuje, również chciałaby się ze swoimi Czytelnikami zobaczyć. Więc jeśli ktoś jest z Warszawy albo okolic, to niech mnie chyżo do znajomych na fejsiku zaprasza, to sobie pokonwersujemy :* TUTAJ link xD 

4 czerwca 2012

21. Brzozowa dolina cz. 1

         Ten ranek nie był pochmurny i nieprzyjemny jak wczorajszy. Promienie słońca sączyły się delikatnie przez okno w salonie i padały na ciemny dywan, całkiem niedaleko mojej głowy. Niebo było niebieskie, czyste, a powietrze rześkie. Rośliny zdawały się być bujniejsze i pełne życia. Bartemiusz znów obudził się pierwszy i teraz obejmował mnie, gładząc i całując moje włosy.
         - Zaraz zrobię śniadanie – mruknęłam.
         - Nie fatyguj się, ja pójdę. Wiesz, tak się zastanawiałem… wtedy, w Hogwarcie, kiedy mnie złapali, byłbym teraz siedział w Azkabanie… znów, a nie leżał z ukochaną dziewczyną po bardzo udanym seksie. Dużo dla mnie zrobiłaś.
Jego słowa były dla mnie niesamowitym komplementem, aż zabrakło mi słów, by odpowiedzieć. Pocałowałam go w szyję i podniosłam głowę, by spojrzeć mu w oczy. Nareszcie zaczęło mi się układać, a ja byłam tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy. Chciałam, by to trwało wiecznie.
         - Zrobię ci kawę, chcesz? Później zajmę się śniadaniem – dodał i usiadł na podłodze. Zsunęłam się z jego piersi i obserwowałam, jak przywołuje swój szlafrok. Ubrał go i udał się do kuchni. Zanim przyniósł mi w filiżance gorący, pachnący, kasztanowobrązowy płyn, ja położyłam się na brzuchu i utkwiłam wzrok w plamach światła błyszczących na dywanie. Nie byłam pewna, czy dobrze zrobiłam, pozwalając mu przygotować śniadanie, ale każdy powinien dostać szansę.
Nagle do drzwi ktoś zapukał. Na początku podskoczyłam przerażona, ale uznałam, że nie ma sensu panikować, więc owinęłam się szczelnie kocem i utkwiłam wzrok w wejściu. Nie mogłam przecież ot tak, otworzyć, więc krzyknęłam „proszę!”. Drzwi wejściowe rozwarły się, a moim oczom ukazał się, o zgrozo, Czarny Pan. Tym razem był sam, bez Glizdogona, ale minę miał rozbawioną, gdy mnie ujrzał. Barty wyjrzał z kuchni; jego wyraz twarzy był naprawdę bezcenny.
         - Ja… przepraszam za nasz stan… nie mieliśmy pojęcia… - udało mi się wykrztusić. Wstałam, wciąż owinięta kocem. Crouch natychmiast do mnie podszedł, aby zasłonić mój strój.
         - Nie przejmujcie się. Zwykle odwiedzam ludzi nocami, by nie narazić się na zbyt dużą uwagę, ale pomyślałem sobie, że o tej porze będziecie zajęci, więc przyszedłem rano… cóż, następnym razem po prostu wezwę was do siebie, aby uniknąć tak niezręcznej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się teraz – odrzekł spokojnie, a widząc przepraszającą i pełną skruchy minę Bartemiusza, dodał z pobłażliwym uśmiechem: - Myślisz, że jest to dla mnie zaskoczeniem? Wiedziałem, że tak się stanie. Bardzo mieliście się ku sobie, tak. A od kiedy zamieszkaliście razem, to już było tylko kwestią czasu. No, ale przejdźmy do rzeczy.
         - To ja zrobię kawę, dobrze? – zaproponowałam i, wciąż niesamowicie roztrzęsiona, opuściłam salon. Ręce trzęsły mi się okropnie, w głowie miałam gonitwę myśli. Z trudem udało mi się napełnić filiżanki i zanieść do pokoju. Po drodze oczywiście zarzuciłam beżowy, cienki płaszczyk. Nie mogłam paradować po domu w takim negliżu. Czułam, że policzki mnie palą. Taki wstyd, i to przed Czarnym Panem… Całe szczęście wyparowało ze mnie jak powietrze z przebitego balonu. Postawiłam srebrną tacę na stoliku i oddaliłam się aż pod schody. Usiadłam na drugim stopniu i czekałam. Mijały minuty, pięć, dziesięć… Robiłam wszystko, by nie słyszeć tego, co mówili. Kwadrans później Voldemort pojawił się w wejściu do salonu, Crouch za nim.
         - Dlaczego nie zostałaś z nami? – zapytał Czarny Pan.
         - Nie chciałam przeszkadzać. Wybierasz się gdzieś? – moje pytanie było skierowane do Bartemiusza, który machnął krótko różdżką, aby ubrać się w magiczny, szybki sposób i już zakładał w pośpiechu płaszcz. Wciąż wyglądał na wymiętego, ale było to najwyraźniej coś bardzo ważnego, skoro tak się spieszył.
         - Tak, przepraszam, ale muszę coś zrobić. Wszystko ci wyjaśnię, jak wrócę – odpowiedział i pocałował mnie w policzek. Skinęłam głową i przez chwilę patrzyłam, jak zamykają się za nimi drzwi, a kiedy doszedł do mnie odgłos towarzyszący teleportacji, udałam się do kuchni i usiadłam przy stole. No tak, mogłam się tego spodziewać. W końcu związałam się ze śmierciożercą i, nie oszukujmy się, był najlepszy w tym, co robił. Jestem pewna, że nie dałby się pokonać, skoro udawał Moody’ego przez cały rok, musiał równie dobrze władać różdżką, jak on. Nie miałam powodów do zmartwień. Skoro Voldemort gdzieś go wysyłał, nie mogło być tam członków Zakonu. Wiadome było, że Barty jest przez nich poszukiwany. Ministerstwo oczywiście miało to gdzieś, kierowano za nim pościg, by ludzie widzieli, że coś robią. To było bardzo w stylu Knota. Ale kiedy już Voldemort się ujawni, wyleci ze stanowiska, zanim zdąży się zorientować. I bardzo dobrze, bo był fatalnym ministrem.
W samotności zjadłam śniadanie, rozmyślając nad tym, co podsłuchałam w domu ciotki, kiedy byłam u nich ostatnio. Podobno Zakon Feniksa wznawia działalność. To było do przewidzenia, od sekundy, kiedy Dumbledore poznał całą prawdę, już planował zwołanie członków swojej organizacji. A Voldemort o tym wiedział. To był bardzo inteligentny czarodziej, o niektórych rzeczach wiedział, a dyrektor Hogwartu się tego nie spodziewał. Taka była różnica między nimi. Czarny Pan doceniał Dumbledore’a, jego wiedzę i wielką magię, a on… dyrektor Hogwartu uważał Voldemorta za kogoś bezrozumnego, przy okazji samemu ukazując ograniczoność swojego umysłu.
Pół dnia spędziłam w salonie, siedząc na kanapie, pijąc sok pomarańczowy i słuchając magicznego radia albo czytając książkę. Bardzo mi się nudziło bez Barty’ego, tęskniłam za nim. Musiała to być bardzo ważna misja, skoro Voldemort pofatygował się aż tutaj, by o niej poinformować Croucha. Szczerze mówiąc, to wcale nie chciałam się teraz dowiedzieć, gdzie go wysłał. Mniej się denerwowałam. Przez cały samotnie spędzony dzień miałam ochotę odwiedzić ciotkę albo napisać do Nelly, po prostu brakowało mi towarzystwa. Nikt mi nie powiedział, kiedy Crouch wróci, przez co czułam się bardzo pokrzywdzona, bo dopiero zaczęło się między nami układać, a już musieliśmy się rozstać. Wieczorem pozamykałam dokładnie cały dom, po czym udałam się na górę, do sypialni. Chciałam jeszcze trochę poczytać, ale ledwo weszłam do łóżka, coś zastukało w szybę. Z przerażeniem zerwałam się na równe nogi, ale okazało się, że to tylko sowa o kremowym upierzeniu. W tej ciemności lśniła jak duch. Drżącymi palcami odwiązałam od jej nóżki małą paczuszkę i położyłam ją na łóżku. Moja sowa kłapnęła dziobem, kiedy wsadziłam do jej klatki zmęczonego drogą ptaka, po czym zajęłam się przesyłką. Rozerwałam brązowy papier, a moim oczom ukazał się niewielki, drewniany zegar. Był tam też list. Rozwinęłam rulonik i przeczytałam:

Macy –
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Przepraszam, że tak późno, ale Nelly przysłała mi ostatnio list z Afryki i wspomniała, że skończyłaś już siedemnaście lat. Będę w przyszłym tygodniu w Londynie, bardzo chciałbym się z Tobą spotkać. Co Ty na to?
Iwan

         Odłożyłam na szafkę nocną zegar i list. Poczułam się głupio, teraz, kiedy już byłam z Bartemiuszem ani przez chwilę nie pomyślałam o Orłowie. Co prawda, nigdy nie dawałam mu większych szans, zawsze moją uwagę przykuwał Crouch. Teraz to wiem, od samego początku coś do siebie poczuliśmy, ale po prostu tego nie dostrzegaliśmy. Ja sama nigdy nie byłam zakochana, więc nie mogłam tego poznać. A z Iwanem spotykam się tylko wtedy, kiedy Barty wyrazi na to zgodę.

*

         Następny dzień był ciepły, duszny i niezwykle słoneczny, jak to zwykle bywa w sierpniu. Pootwierałam okna na oścież, ale wiatr nie zawiał ani razu. Podlewanie całej roślinności z ogrodu było o tej porze bezsensowne, więc postanowiłam przesunąć to na bardzo późne popołudnie. Wciąż nie odpisałam Orłowowi, ale wypuściłam jego sowę, na co moja płomykówka zareagowała z radością. Do Bułgarii ptak doleci w jeden dzień, więc bez problemu mogłam czekać na Croucha aż tydzień.
Przeniosłam klatkę sowy do pokoju, gdzie dawniej sypiał Barty. Mogła tam stać, skoro Crouch chciał przenieść się na górę. Z tych nudów, by zająć czymś ręce, wysprzątałam cały dom, za wyjątkiem sypialni Elenai i strychu, zrobiłam w Londynie zakupy, a wieczorem wyczarowałam wąski strumyczek wody, by podlać kwiaty. To spokojne życie bardzo mi się podobało, ale tylko wtedy, kiedy dzieliłam je z Bartym. Gdy się ściemniło, poszłam pod prysznic. Przynosił prawdziwą ulgę po tym dzisiejszym skwarze. Uwielbiałam latem dotyk chłodnej wody, zimą wolałam gorące kąpiele. Wyszłam właśnie spod prysznica, wytarłam się dokładnie i ubrałam wełnianą, długą koszulę nocną, kiedy ktoś zaczął majstrować przy drzwiach wejściowych. Natychmiast wybiegłam z łazienki i utkwiłam wzrok w klamce, z różdżką w pogotowiu. Opuściłam ją, kiedy poznałam Bartemiusza. Jego długi, skórzany płaszcz był w strzępach, on sam miał na twarzy i dłoniach kilka zadrapań. Natychmiast do niego podeszłam, żeby go przytulić.
         - Gdzie ty byłeś? I dlaczego jesteś taki podrapany? – zapytałam z troską, a on ujął w obie dłonie moją twarz i pocałował mnie. Poczułam, jak suche i spękane ma wargi. Kiedy się ode mnie odsunął, odpowiedział:
         - Wiesz, że Hagrid i dyrektorka Beauxbatons chcą przeciągnąć olbrzymy na stronę Dumbledore’a? My robimy to samo dla Czarnego Pana, ale musimy się ciągle zmieniać. Moja służba wypada dokładnie pierwszego września, więc mamy trochę czasu dla siebie. Ale kiedy już wyjadę, to nie będzie mnie długo.
Wzięłam od niego zakrwawioną pelerynę i kazałam mu poczekać w salonie, a sama udałam się do kuchni, by przygotować jakieś kanapki. Nie wyglądał najlepiej. Nie wiem już, po co robić takie zmiany. Jeśli już jakaś osoba śledzi Hagrida, po co mieszać w to innych? Jest przecież mnóstwo innych zadań wolnych od olbrzymów. Ja nie mówię, że pomaganie Czarnemu Panu jest złe. Jestem jak najbardziej za, żeby angażować się w tę służbę, ale ze wszystkim nie należy przesadzać. Przyniosłam mu talerz ze stosem tostów z dżemem i kubek herbaty. Usiadłam naprzeciwko niego na krześle i zaczęłam usuwać plamy krwi z jego płaszcza i scalać dziury.
         - I co? Opowiedz mi więcej. Co robiłeś? – zapytałam.
         - Byłem razem z Averym w Danii. Mieliśmy pewne kłopoty, nie przejmuj się, ale dotarliśmy do granicy z Niemcami, gdzie zmieniliśmy się z Crabbe’em i Goylem. Hagrid i Olimpia Maxime byli bardzo ostrożni. Ale to naprawdę nieważne. To prosta misja w porównaniu do tego, co nasz czeka później… Ale Czarny Pan planuje uwolnić więźniów z Azkabanu, będziemy mieś lżej. Chodź tu, tęskniłem za tobą – wyciągnął ramiona, a ja usiadłam mu na kolanach i przytuliłam się do niego. Nie chciałam mu teraz mówić o liście od Orłowa. Jutro to zrobię. Teraz chciałam być tylko z nim, nie musieliśmy ani rozmawiać, ani nic robić. Trwaliśmy w takim uścisku, aż Crouch powiedział, że jest zmęczony i jedyne, o czym marzy, to ciepłe łóżko. Poczułam się dziwnie, kiedy oboje położyliśmy się razem, ale bardzo tego chciałam. Objął mnie ramieniem i pocałował na dobranoc w czoło. Mimo tego, że wiele tego dnia nie zrobiłam, czułam się zmęczona. Sen nadszedł błyskawicznie.

*

         Następnego dnia obudziłam się pierwsza. Bartemiusz spał mocno, musiał być bardzo zmęczony. Położyłam się na jego piersi i oparłam policzek na jego ramieniu. Nelly chyba by mnie znienawidziła, gdyby dowiedziała się o tym wszystkim. W tej chwili jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Teraz, kiedy już wiedziałam, jak bardzo kocham Croucha, nie zrezygnowałabym z tego uczucia, nawet dla niej.
Dłoń Barty’ego przesunęła się po moich plecach, a on sam otworzył zamglone, zaspane wciąż oczy. Na jego ustach pojawił się uśmiech.
         - Co dziś będziemy robić? Chciałbym cię gdzieś zabrać, ale nie do tego okropnego klubu – odezwał się.
         - A może ja cię gdzieś zabiorę? W następny weekend do Londynu przyjeżdża Iwan. Moglibyśmy się z nim spotkać. Chciałabym, żeby cię poznał. Może, gdyby się dowiedział, że jesteśmy razem, dałby sobie spokój. Hmm? Pójdziemy?
Jego mina nie wyrażała zachwytu. Przez chwilę milczał, wodząc lekko nieprzytomnym wzrokiem po ścianach. Widać było, że bił się z myślami; chciał spełnić moje życzenie, ale nie lubił Iwana. Dla mnie to spotkanie nie było ważne. Jeśli Barty nie będzie miał ochoty, to i ja nigdzie nie pójdę.
         - Skoro ci zależy, możemy się tam wybrać. Ale musisz wiedzieć, że jestem zazdrosny. Nie żartuję, jeśli będzie się do ciebie przystawiał, walnę go – powiedział w końcu, a ja przestałam się śmiać. To było całkiem miłe, jeszcze nikt nigdy nie był o mnie zazdrosny. Dziwne uczucie. Sięgnęłam po kartkę pergaminu i pióro, schowane na szafce nocnej i napisałam odpowiedź. Bardzo byłam ciekawa, jak oboje zareagują. Iwan, nawet gdyby chciał wydać Croucha, to nie mógłby, głupia nie jestem. Od kiedy zaczął coś podejrzewać, rzuciłam na niego zaklęcie Język w Supeł. Nie mógłby wypowiedzieć ani słowa na temat Voldemorta, świadomie chcąc nas zdradzić. Nie tylko Hermiona jest mądra. Jako Śmierciożerca muszę wykazywać się na każdym kroku sprytem i przebiegłością. Nie myślałam, że to taka ciężka praca. Trzeba przewidywać każdy krok przeciwnika, bardzo się pilnować i nie dać zaskoczyć.
         - Nie martw się, on nie jest nachalny. Powiem mu, kim dla mnie jesteś, na pewno odpuści – odparłam.
         - Wątpię, by zrozumiał. On i Nelly bardzo do siebie pasują. Ich intencje nie są szczere, a ja ich nie lubię. Masz bardzo dziwny gust, jeśli chodzi o dobór towarzystwa – rzekł Crouch, ale uśmiechnął się lekko. – Łącznie ze mną. To dziwne, że taka dziewczyna chciała się związać z kimś takim jak ja…
         - Dlaczego? Jesteś cudownym mężczyzną, bardzo wrażliwym i… sam zresztą wiesz. Nie potrzebuję określonych powodów, żeby cię kochać.

*

         Iwan odesłał mi sowę jeszcze tego samego dnia, konkretniej pod wieczór. Nie wspomniałam, że Barty ze mną będzie, więc jego list był bardzo optymistyczny. Umówiliśmy się w Londynie na obiad, w mugolskiej restauracji, by nie ściągać na siebie uwagi czarodziejów. Nie chciałam, żeby Bartemiusz sobie pomyślał, że mi zależy, więc nie starałam się jakoś specjalnie dobrze wyglądać. Ubrałam zwykłą bluzkę z krótkim rękawem, ciemne dżinsy, a włosy związałam w koński ogon. Crouch przyglądał mi się uważnie, jak zakładałam te ciuchy. Kiedy oglądałam się w lustrze, nie powiedział ani jednego złego słowa. On sam w bardzo gustowny sposób przebrał się za mugola. Nie był jak większość czarodziejów, którzy wyglądali w zwykłych ciuchach jak idioci. Zresztą nic dziwnego, jego ojciec był niezwykle porządnym człowiekiem. Zanim wyszliśmy z domu, wspięłam się na palce i pocałowałam go w policzek, mówiąc:
         - Bardzo ładnie wyglądasz.
On tylko uśmiechnął się krzywo i objął ramieniem. Na drodze teleportowaliśmy się do centrum Londynu. Do wybranej wcześniej restauracji mieliśmy zaledwie kilka minut drogi, przez którą praktycznie nie rozmawialiśmy ze sobą. W końcu naszym oczom ukazała się knajpka umiejscowiona na parterze wielkiej, ceglanej kamienicy. Było to chyba bardzo modne pomieszczenie, bo aż roiło się od dobrze ubranych mugoli. Podaliśmy kelnerowi numer rezerwacji, nazwiska, a on zaprowadził nas do stolika przy oknie. Już z drzwi zobaczyłam Iwana. Szybko chwyciłam Bartemiusza za rękę i przywołałam na twarz uśmiech.
         - Cieszę się, że przyjechałeś – odezwałam się, kiedy usiedliśmy. - Eee… to jest Barty Crouch.
         - Barty Crouch? Ten wasz opętany szef departamentu? Czy to tylko zbieżność nazwisk? – zdziwił się Orłow, ale uścisnął mu dłoń.
         - To jego syn. Musiałeś chyba słyszeć… no wiesz, o tych głupotach, które rozpowiada Dumbledore – mruknęłam, a Iwan pokiwał głową.
         - I co, to prawda?
         - Nie, to stary czarodziej, wyolbrzymia fakty. A ty kiedy wyjeżdżasz?
         - Przyjechałem tu dla ciebie. Wy tak teraz razem?
         - Tak – odpowiedział stanowczo Crouch i objął mnie ramieniem trochę za mocno, niż zamierzał. – To coś poważnego. Nie musiałeś się tutaj fatygować. To kawał drogi, Bułgaria jest daleko, prawda?

         Podsumowując: spotkanie nie należało do udanych. Co prawda, nie wybuchła żadna kłótnia, nikt nie ucierpiał fizycznie, ale atmosfera była tak napięta, że nie udało mi się za cholerę podtrzymać rozmowy. Kiedy skończyliśmy deser, po prostu się pożegnaliśmy i ruszyliśmy w swoją stronę. Barty był najwyraźniej zadowolony.
         - Chyba całkowicie odpuścił – powiedział z triumfalnym uśmiechem, kiedy weszliśmy do domu.
         - Tak. Trochę mi go szkoda. Przyjechał tu aż z Bułgarii, myślał, że ma szansę, a ty tak brutalnie sprowadziłeś go na ziemię…
         - Na tym polega bycie śmierciożercą. Przyzwyczaj się – odparł i usiadł z ciężkim westchnieniem w fotelu przed wygaszonym kominkiem. – Nie przejmuj się, to duży chłopiec, da sobie radę. Jutro gdzieś cię zabiorę, dobrze?
Usiadłam mu na kolanach i objęłam go za szyję. Nie wiem, co ja ze sobą zrobię, kiedy on wyjedzie. Dwa tygodnie… a nawet więcej, z taką misją to nigdy nie wiadomo. Gdybym nie była dziewczyną, Czarny Pan pewnie pozwoliłby mi w niej uczestniczyć. Ale wtedy też nie bylibyśmy razem.
         - A ty też chcesz tam iść? Chcesz się ze mną rozstać na tak długi czas? – spytałam.
         - Nie chcę cię zostawiać, ale muszę robić wszystko, co każe mi Czarny Pan – odrzekł, gładząc mnie po włosach. – Wiesz, że każdy jego rozkaz wykonuje z największą przyjemnością.
         - Tak, to twoje marzenia… Wiem. Chcę, żebyś był szczęśliwy, więc nic nie mówię, ale martwię się o ciebie. Jesteś najlepszym śmierciożercą, my nigdy ci nie dorównamy. Ale wiadomo, że będziesz dostawał coraz trudniejsze misje…
Pocałowałam go w szyję i położyłam głowę na jego ramieniu. W sumie… może to i lepiej, że Nelly nie ma teraz w kraju. Miałam dość swoich problemów, wyjazd Bartemiusza… nie potrzebowałam jeszcze zazdrosnej przyjaciółki. Tęskniłam za nią, to oczywiste, ale musiałam poukładać swoje sprawy. Pragnęłam odwiedzić grób rodziców, to dziwne, ale nigdy tam nie byłam. Ciotka odcięła się od swojej popierającej Lorda Voldemorta rodziny. Ich groby stały opuszczone, bo większość już nie żyła. Moi dziadkowie, najbliższe wujostwo… To nie było zgodne z zasadami Gryffindoru. Oni przecież przebaczają, a rodzina jest dla nich najważniejsza. Gdyby nie to, że Montgomerowie dali mi schronienie, teraz nienawidziłabym ich z całego serca.

*

         Następnego dnia pogoda była wprost cudowna na wyprawę. Crouch nie chciał mi zbyt dużo powiedzieć, żeby „nie zepsuć mi niespodzianki”, zdradził jedynie tyle, że to niedaleko. Zapakowaliśmy kosz, ja ubrałam zwiewną, pomarańczową sukienkę na ramiączkach i ruszyliśmy w drogę. Niebo było cudownie niebieskie, słońce grzało mocno, lekki wietrzyk poruszał trawą i koronami drzew, dojrzewające zboża szumiały. Iście sielankowy krajobraz.
         - Czy to daleko? – zapytałam, kiedy szliśmy polną drogą w przeciwną stronę od wioski. Minęliśmy to miejsce, przez które wchodziło się od lasu. Nigdy nie zapuszczałam się dalej. Jakoś nie miałam okazji. Ale nic ciekawego tam nie było. Z jednej strony las, z drugiej pola pszenicy.
         - Nie, za chwilę będziemy na miejscu – odparł.
Dotarliśmy do rozwidlenia drogi. Prawa odnoga prowadziła dalej obok zbóż, lewa zaś wchodziła w las. Drzewa rosły tu bardzo rzadko, znajdowała się tam też leśna ścieżka.
         - Jak będziemy wracać, to coś ci tam pokażę – odezwał się Bartemiusz, rozbudzając tym samym moją ciekawość, ale postanowiłam, że tak bardzo mnie to nie interesuje.
         - Co to za szum? – spytałam.
         - Ten potok w lesie zamienia się w rzekę, która wpada do wielkiego jeziora. To piękne miejsce, zobaczysz. Już jesteśmy blisko – odparł.
Znaleźliśmy się na wzniesieniu zarośniętym drzewami i zaroślami. Z trudem przecisnęliśmy się przez gęste konary. Kiedy zostawiliśmy je za sobą, naszym oczom ukazało się roziskrzone promieniami słońca jezioro sięgające daleko oddalonego brzegu. Nie pływały po nim żadne glony czy rośliny, woda była tak czysta, że widać było kamienie na jego dnie. Trawa miała kolor ciemnej zieleni, była gładka, bardzo delikatna i pachnąca, wśród niej w niektórych miejscach rosły drobne, białe stokrotki. Zeszliśmy aż na brzeg jeziora i rozłożyliśmy brązowy koc.
         - Gdybym wiedziała, że woda będzie tak czysta, ubrałabym się inaczej – mruknęłam i zdjęłam buty. - No cóż…
Zanurzyłam stopy w cudownie chłodnej wodzie, ale to mi nie wystarczały. Mimo że miałam na sobie wspaniałą, barwną sukienkę, weszłam dalej, w głąb jeziora. Kiedy woda sięgnęła mi piersi, zanurzyłam się w niej całkowicie. Makijaż i ubranie nie było ważne. Podpłynęłam nieco dalej, uważając jednak, by wciąż dotykać stopami dna. Nie potrafiłam pływać. Była to jedna z rzeczy, których naprawdę chyba nigdy się nie nauczę. Odwróciłam się w stronę brzegu. Barty zdjął koszulę i również wskoczył do wody. Na chwilę całkowicie zniknął mi z oczu, musiał doskonale potrafić pływać. Wynurzył się tuż przede mną i otrząsnął włosy, opryskując mnie kropelkami wody.
         - Tak ci się podoba? – zapytał i wziął mnie na ręce.
         - To niewiarygodne, że w Anglii są takie miejsca – odpowiedziałam. Odgarnęłam mu przyklapnięte włosy z oczy i pocałowałam go w usta. Ten nagle drgnął gwałtownie i zanurzył się z powrotem pod wodę, razem ze mną. Wstrzymałam na moment oddech, dopóki nie pojawiliśmy się znów na powierzchni.
         - Popłyniemy do ujścia rzeki, hmm? – zaproponował.
         - Dobrze, ale bądź ostrożny. Nie potrafię pływać.
Objęłam go za szyję, a on odbił się nogami od dna i przeciął taflę wody. Płynął przez chwilę, a prąd stawał się coraz silniejszy. Zaczęłam się trochę niepokoić, słyszałam coraz głośniejszy szum, co oznaczało bardzo agresywną rzekę. Albo wodospad. Nie, tu jest zbyt nisko, by coś takiego mogło powstać, a Barty nie narażałby nas na takie niebezpieczeństwo. Nie wiedziałam, jak tu jest głęboko, nie chciałam też patrzeć w dół, choć woda była krystalicznie czysta. W końcu moim oczom ukazała się rzeka wpadająca do jeziora. Była położona na nieco wyższym terenie, przez co na ujściu tworzył się mały, uroczy wodospad. Było tu dość głęboko, ale w rzece woda musiała sięgać zaledwie do kolan.
         - Jak ci się podoba? – zapytał, przekrzykując szum spienionej wody.
         - Jest cudownie. Jak tu jest głęboko?
         - Ze trzy metry! Ale nie bój się, dobrze pływam.
Zanurzył się razem ze mną. Zwykle nie miałam styczności ze zbiornikiem większym niż wanna, więc byłam pełna obaw, ale udało mi się otworzyć oczy. Wszystko było rozmazane, ale otaczała mnie błękitna jasność. Barty był tylko beżowo-czarną plamą. Szybko wypuściłam powietrze, a on chwycił mnie za ramiona i wyciągnął na powierzchnię. Przetarłam piekące oczy i rozejrzałam się.
         - Wracajmy już, dobrze? – zaproponowałam z wyraźnie brzmiącą w głosie prośbą.
         - Skoro tak chcesz…
Popłynął w przeciwną stronę. Słońce mocno grzało mi w głowę. Nie było to przyjemne uczucie, zwłaszcza dlatego, że miałam mokre włosy. Krajobraz był tu naprawdę przepiękny, było to lepsze od jakichkolwiek budowli, które wzniósł człowiek. Po kilku minutach dotarliśmy do płycizny. W wodzie ciało wydaje się lżejsze, ale dla Bartemiusza ciągłe utrzymywanie mnie na powierzchni musiało być sporym wysiłkiem. Kiedy tylko podłoże znalazło się na takiej wysokości, na której mogłam już stanąć na własnych nogach, natychmiast się od niego odsunęłam.
         - Zmęczyłeś się? – zapytałam z troską, ale on tylko się uśmiechnął.
         - To był dość duży kawałek. Chodź, zrobię herbatę – odparł. Oboje podpłynęliśmy do brzegu i wyszliśmy na trawę, całkiem ociekając wodą. Crouch zdjął czarne spodnie i wysuszył je za pomocą różdżki. Ja ściągnęłam przez głowę pomarańczową sukienkę i natychmiast owinęłam się kocem, bo miałam pod spodem tylko majtki. Barty zabrał się za suszenie i mojego ubrania. Ja zaś położyłam się na wznak, wodząc oczami za przesuwającymi się wolno po niebie białymi obłokami. Byłam teraz szczęśliwa jak nigdy dotąd. Każdy dzień do końca mojego życia mógł tak wyglądać. Crouch oddał mi sukienkę i położył się obok mnie.
         - Wiesz, jeśli miałabym teraz umrzeć, to nie żałowałabym, bo jestem szczęśliwa – odezwałam się, kiedy objął mnie ramieniem.
         - Ze mną zawsze się tak będziesz czuła – odpowiedział i przysunął się bliżej, żeby mnie pocałować. Jego namiętny uścisk zapowiadał, że zmierzało to do czegoś więcej, ale ja nie miałam teraz ochoty na seks. Chciałam cieszyć się czystym i niezamąconym spokojem, dlatego szybko to zakończyłam i przytuliłam się do niego.
         - Wieczorem – powiedziałam tylko.