30 grudnia 2013

35. Rozdział 35

09/08/2025
Wylosowało mi się, że kolejnym opowiadaniem do zbetowania i zakończenia będzie DF, więc wracam po 12 latach. 🤡 Może i dobrze, że padło właśnie na historię Barty'ego i Macy, ponieważ nigdy nie planowałam tego opka na jakiegoś molocha na kilkaset rozdziałów, a teraz potrzebuję jakiejś krótszej formy, żeby wybić się z zawiłości wątków, masy bohaterów pobocznych i ich POV. Póki co zajmuję się tylko betowaniem (nie oszukujmy się - bardzo dużo muszę napisać od początku, ale na szczęście sama fabuła niewiele się zmieni), a jak skończę, to prawdopodobnie pociągnę to dalej aż do epilogu. Wszystkie informacje na bieżąco (m.in. co do postępu w betowaniu) będą się pojawiać w "Proroku Codziennym" po prawej stronie. 

29 listopada 2013

34. Rozdział 34

         Czarny Pan był bardzo zadowolony. Natychmiast nakazał nam powrócić do bezpiecznych kryjówek i oczekiwać na kolejne wezwanie. Sama byłam niezwykle zaintrygowana, ponieważ wciąż mieszkaliśmy w starym domu ojca Barty’ego, gdzie ten za swojego życia musiał gościć tu wielu pracowników Ministerstwa Magii. Teraz zaś nikt nigdy nie zagroził nam swoją obecnością. Gdy wróciliśmy do mieszkania, zapytałam o to swego męża, na co ten odparł krótko:
         - Mój ojciec opatrzył dom wszystkimi możliwymi zaklęciami ochronnymi, jakie tylko istnieją. Jestem jego najstarszym synem, więc wszystko automatycznie dziedziczę.
Mimo to nie ufałam tym klątwą ciążącym na domu. Miałam syna, któremu groziło niebezpieczeństwo. Nie chciałam, aby miał później kłopoty przez swoich rodziców. Byłam przekonana jednak, że gdyby wiedział, jak cudowni byli jego dziadkowie, zrozumiałby mnie. Od samego początku pragnęłam, aby Dorian służył Czarnemu Panu tak, jak i my. Barty nigdy nie powiedział mi o tym wprost, lecz chciał, żeby jego syn osiągnął to, co on. Crouch był ambitny tak, jak jego ojciec, tylko ukrywał to, aby oddalić od siebie to hańbiące pokrewieństwo.

         Mijały kolejne dni, a ja spędzałam je z synem lub Daphne. Zjawiała się od czasu do czasu późnym wieczorem w naszym domu, gdzie rozmawiałyśmy przez wiele godzin. Zaczęłam się martwić. Moje małżeństwo, choć jeszcze młode i pełne namiętności, przytłaczało mnie. Czasy były ciężkie, a Bartemiusz coraz rzadziej bywał w domu.
         - Wiesz coś o… o Nelly? – zapytałam nieśmiało, kiedy Daphne odwiedziła mnie pewnej lipcowej nocy. Crouch znowu nie wrócił od Czarnego Pana, a Mrużka zmywała po kolacji. Była naprawdę szczęśliwą skrzatką.
         - O Nelly? – powtórzyła nieco zadziwiona czarnowłosa, a w jej wielkich oczach zamigotało coś intrygującego. – A co z nią jest nie tak?
         - Nic… to znaczy… Tak sądzę – westchnęłam i spuściłam wzrok. – Ale Barty rzadko tutaj sypia. Wiem, że on nigdy by mnie nie zdradził, ale czasem przychodzą mi do głowy różne głupie myśli. Giną ludzie, wciąż o tym słyszę… I jest to dla mnie swego rodzaju pocieszenie. Znaleźli też ciało Karkarowa. To niesamowite, że tak długo się ukrywał.
         - Nie obraź się, ale tworzysz takie historie, bo nie masz nic lepszego do roboty – odparła Daphne. – Gdybyś zajęła się czymś pożytecznym…
         - Masz rację – przerwałam jej stanowczo. – Ale Mrużka pomaga mi we wszystkim. I Barty również. A Czarny Pan nie potrzebuje zbyt często mojej pomocy. Powiedział mi, że jestem zbyt młoda na niektóre wizje.

*

         Zniszczenie było najbardziej efektywną kartą przetargową, oczywiście zaraz po walających się zwłokach w różnych, zaskakujących miejscach. Teraz Śmierciożercy atakujący w grupie nie byli ani ścigani, ani prowokowani do pojedynków. Ludzie po prostu uciekali w popłochu, a kto nie zdążył, padał martwy, powalony morderczym zaklęciem.
Macy nie uczestniczyła w tych krwawych wyprawach. Nawet poprosił Czarnego Pana, aby ten bardziej starannie dobierał dla niej zadania. Coraz częściej on sam twierdził, że był to doskonały pomysł. I nie miał na myśli tylko ogromnego dyskomfortu związanego z ciągłym zmęczeniem. Obciążenie psychiczne było wręcz nie do wytrzymania. Nie odczuwał wyrzutów sumienia z powodu swoich uczynków, lecz raczej nie mógł znieść tego, co robili jego współtowarzysze. Zawsze myślał o Śmierciożercach, jak o prawych ludziach walczących o swoje idee, zdecydowana większość z nich okazała się być jednak grabieżcami, gwałcicielami i prostakami.
Właśnie udał się z misją, którą musiał dzielić z Yaxley’em i Greybackiem. Czuł wstręt do wilkołaka, którego jednak powinien zaakceptować z polecenia Czarnego Pana. Uczestniczyli razem w kolejnej napaści, która miała na celu tylko i wyłącznie zastraszyć i tak przerażone już społeczeństwo.
Słyszał, jak Greyback plądruje sąsiednie pomieszczenie, szukając złota, biżuterii i innych wartościowych przedmiotów, które mógłby później sprzedać na czarnym rynku. Zawsze tak robił. Jednak najbardziej irytowało go zachowanie Yaxleya. Tym razem rozkaz Czarnego Pana dotyczył mordu w domu Brownów. Było to średnio zamożne małżeństwo z trójką małych dzieci, dlatego wilkołak niezwykle się denerwował, znajdował bowiem same, jak to nazywał z pogardliwym splunięciem, śmieci.
Yaxley wszedł do salonu, dźwigając z niemałym trudem wyrywającą się i wrzeszczącą czarownicę po trzydziestce. Rzucił ją bezceremonialnie na obitą zielonym perkalem fotę i spętał niewidzialną liną. Matylda Brown krzyczała jeszcze głośniej. Nie była brzydką kobietą. Podkręcane w sprężynki, ciemno rude włosy powymykały się z granatowych, aksamitnych wstążek, kościste, wystające kolana miała podciągnięte pod brodę, a modre, wielkie oczy były teraz wilgotne i zaczerwienione od łez. Śmierciożerca uderzył ją z całej siły w twarz, aż krew pociekła z jej nosa na pełne wargi.
         - Zamknij się – warknął Yaxley i uniósł jej granatową szatę, odsłaniając nogi i ukryte za beżowymi majtkami pośladki, które szybko zerwał, na co kobieta zareagowała jeszcze głośniejszym, bezsensownym wrzaskiem. Barty już dawno nie widział takiego cierpienia. Niby często był świadkiem podobnych sytuacji, ale teraz coś w nim pękło. Stał jak wryty i obserwował, jak jego kompan uderza w gładkie, kobiece pośladki otwartą dłonią. Jednym zaklęciem uciszył panią Brown, która teraz nie mogła się ani poruszyć, ani wydać z siebie choćby najcichszego piśnięcia.
         - Chcesz ją przelecieć przede mną? – zapytał uprzejmie Yaxley, odsuwając się nieco od szlochającej w milczeniu kobiety. Crouch tylko pokręcił głową. Przez moment nie mógł wydusić z siebie słowa. Patrzył, jak śmierciożerca rozpina rozporek, uciskając mocno biodra swej ofiary. Dopiero wtedy odzyskał głos.
         - Przestań. Zabiłeś jej męża i dzieci, Greyback plądruje mieszkanie, a ty chcesz ją jeszcze zgwałcić, zanim ją zamordujesz? – zapytał, ale Yaxley był zbyt zajęty, aby cokolwiek na to odpowiedzieć, dlatego Crouch tylko dodał na odchodnym: - Jesteś podłym człowiekiem, nie zasługujesz ani na swoją żonę, ani na miano śmierciożercy.
Opuścił pokój, by na to nie patrzeć. Po części był wdzięczny swemu towarzyszowi, że uciszył tę kobietę zaklęciem. Usiadł na schodach prowadzących do kuchni, słysząc cały czas, jak wilkołak demoluje kolejne pomieszczenia. Słońce ogrzewało przyjemnie twarz Croucha, lecz on sam pozostał całkowicie niewzruszony. Ani piękno błękitnego nieba, ani blask słońca nie były w stanie go rozweselić. Postanowił poczekać na Greybacka i Yaxleya na zewnątrz. Ich misja została wykonana już dawno, gwałty i grabieże nie były jej częścią.
Zaledwie kilka minut później Yaxley pojawił się u jego boku. Usiadł na tym samym stopniu i poprawił sobie szatę. Na jego twarzy jaśniał pobłażliwy uśmiech.
         - Myślisz, że jeśli ty masz piękną, młodą żonę, syna, cieszysz się uznaniem Czarnego Pana, a po powrocie do domu możesz odpocząć w miłym towarzystwie rodziny, to oznacza, że każdy ma tak kolorowo? – odezwał się, lecz w jego głosie nie było ani odrobiny żalu. – Moja żona zdradza mnie od lat, sam nie potrafię zliczyć, ilu już miała kochanków. Nawet się z tym nie kryje. Nie przeszkadzałoby mi to tak, gdyby urodziła mi syna, ale ta nie dała mi nawet córki. Cieszę się, kiedy Czarny Pan gdzieś mnie wysyła, bo mogę choć przez chwilę odpocząć od tych wiecznych pretensji o wszystko, od narzekania i nieustannie czyhającej na mój majątek rodziny. Też chcę mieć coś z życia. Ale ty jesteś jeszcze młody, optymistyczny… Również taki byłem w twoim wieku, ale wszystko się zmieniło. Zobaczysz za kilka lat.
Wstał, sapiąc nieznacznie, po czym przywołał do siebie wilkołaka:
         - Greyback, zostaw te zwłoki, musimy już wracać!
Barty w tym czasie uniósł różdżkę i wystrzelił w niebo Mroczny Znak, który zastygł tuż nad budynkiem. Nie odezwał się do Yaxleya ani słowem, lecz w głębi serca zaczął mu… współczuć.

*

         W lipcu złożył mi niespodziewaną wizytę Severus Snape. Mrużka była nieco zaniepokojona, kiedy otwierała mu drzwi, więc prędko odesłałam ją do kuchni. Postanowiłam sama zająć się gościem. Wskazałam mu krzesło, po czym usiadłam naprzeciwko niego, wpatrując się uważnie w jego ziemistą, pozbawioną wyrazu twarz.
         - Barty’ego nie ma w domu – poinformowałam go i odebrałam od Mrużki filiżankę.
         - Och, nie jest nam koniecznie potrzebny. Pani przecież również jest po naszej stronie, poza tym możesz mu wszystko przekazać. Ufam ci – odparł.
Skinęłam głową, zaniepokojona jego podejrzaną uprzejmością.
         - Znakomicie. Więc w czym mogę panu pomóc? – spytałam.
         - Właśnie otrzymałem posadę nauczyciela obrony przed czarną magią.
         - To świetnie, tylko dlaczego Dumbledore w końcu panu uległ? Wydaje mi się, że zawsze panu ufał. Czy coś się zmieniło? – zdziwiłam się. Sama wiadomość była po prostu zwyczajna, nie miałam pojęcia, dlaczego mi to mówił. Lecz jej znaczenie było czymś, co rozwiązywało kilka problemów. Starzec najwyraźniej miał jakieś plany wobec Snape’a, który odrzekł:
         - Nie wiem, ale domyślam się, że Dumbledore po prostu się starzeje. Być może także powoli dziecinnieje, staje się uległy… albo będę mu za jakiś czas do czegoś potrzebny.
         - O tym samym pomyślałam.
Nasze zacięte spojrzenia się spotkały, a ja uniosłam filiżankę do ust i upiłam odrobinę płynu. Mistrz Eliksirów uczynił to samo.

         Wieczorem wrócił Barty. Był bardzo zmęczony i wypompowany, ale powitał mnie czule. Natychmiast zapragnęłam mu powiedzieć o dziwnej wizycie Snape’a, lecz powstrzymałam się do momentu, aż znaleźliśmy się w łóżku. Z jakichś powodów nie chciałam, aby naszą rozmowę usłyszała Mrużka.
         - Nie uwierzysz, kto nas dziś odwiedził – zaczęłam niewinnie.
         - Kto?
         - Severus Snape.
         - Severus Snape? – powtórzył Crouch, unosząc się lekko na łokciu. – Czego chciał? Nie znoszę tego człowieka.
         - Od kiedy?
         - Od momentu, kiedy tak łatwo wrócił w łaski Czarnego Pana, kłamiąc mu w żywe oczy – w jego głowie otwarcie brzmiała wściekłość i odraza. – Nie ufam mu. Bellatriks może nie jest osobą o zdrowych zmysłach, ale zgadzam się z nią w zupełności. Snape coś ukrywa. Nie tylko przed nami, ale i przed Czarnym Panem.
Odczekałam chwilkę, aż ochłonie, po czym kontynuowałam:
         - Doskonale się więc składa, bo moje uczucia do niego również bardzo się zmieniły. Przyszedł tu, aby się pochwalić, że Dumbledore w końcu dał mu upragnione stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią. Chyba chciał poprawić swoje stosunki z nami, bo był niesamowicie uprzejmy.
Bartemiusz prychnął pogardliwie.
         - Fałszywy obłudnik.
Nic już nie powiedział, więc i mnie pozostało milczeć.

*

         Kilka dni później, kiedy słońce grzało wyjątkowo mocno, zadecydowaliśmy, że najlepiej będzie wyjechać z Dorianem i Mrużką na kilka dni, aby odpocząć od chaosu, który zawładnął praktycznie całą Wielką Brytanią. Wiedziałam, że za granicą panuje podobny niepokój, lecz Lord Voldemort działał tam i mordował na mniejszą skalę, więc było stosunkowo bezpiecznie.
         - Co powiesz na… słoneczną Grecję? – zaproponował Barty.
         - Tutaj też jest słonecznie, to wręcz niesamowite. Spodziewałam się raczej paskudnego deszczu.
Tak czy siak – wybór padł na Grecję. Nie sądziliśmy, że działo się tam coś na kształt tego, co w Anglii, więc mogliśmy bezpiecznie wyjechać bez ryzyka, że ktoś nas rozpozna. Nie czekaliśmy ani dnia dłużej. Spakowaliśmy walizki, dom zamknęliśmy na cztery spusty i wyruszyliśmy w podróż.

Grecja była bez wątpienia przyjemniejszym krajem, niż nawet niewiarygodnie rozpogodzona Wielka Brytania. Dookoła nas nic, tylko radośni, opaleni ludzie, złote słońce i naprawdę niekłamany spokój.
Wynajęliśmy pokój w uroczym, położonym blisko plaży hoteliku. Mieliśmy wszystko, czego mogliśmy potrzebować do pełni szczęścia. Przez ostatnie dni Barty wciąż chodził poirytowany lub zamyślony, dodatkowo milczał jak grób. Mimo wszystko wiedziałam, że musiał mieć problemy w służeniu Czarnemu Panu, ale starałam się na ten temat nic nie mówić. Nie chciałam, aby czuł się jeszcze bardziej przytłoczony przez moje pytania. Starałam się być wyrozumiałą i dobrą żoną.
Nie musieliśmy specjalnie starać się, aby te dni w Grecji były udane. Spędzaliśmy cały wolny czas na plaży lub w hotelu, spacerując z zachwyconym nowym klimatem Dorianem albo całkiem sami, aby odpocząć od towarzystwa innych osób.
Jakiś tydzień po naszym przyjeździe zaczęło dziać się coś złego.
Wyszłam na wieczorną, samotną przechadzkę po mieście, rozkoszując się po prostu anonimową obecnością otaczających mnie mugoli, leciutkim wietrzykiem i blaskiem zachodzącego, dogorywającego słońca. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak. Zerknęłam przez ramię tak dyskretnie, jak się tylko dało. Ujrzałam jakieś trzy metry za sobą tego samego jasnowłosego, postawnego mężczyznę o grubych rysach twarzy, co godzinę wcześniej. Po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz, ale zachowałam zimną krew. Byłam już blisko hotelu, w którym mieszkaliśmy. Automatycznie przyspieszyłam kroku. Usłyszałam, że mężczyzna uczynił to samo. Bez wątpienia mnie śledził.
Serce waliło mi w piersiach, jak oszalałe, kiedy wpadłam do pokoju, który wynajmowaliśmy. Przechodząc obok wiszącego na ścianie lusterka zauważyłam, jak jestem blada i roztrzęsiona. Barty również to spostrzegł.
         - Co się stało? – zapytał.
         - Ktoś… ktoś za mną szedł – wydyszałam. Kiedy usiadłam, trochę się uspokoiłam. Bartemiusz zaś prychnął cicho.
         - To niemożliwe, nikt nie wie, że tu jesteśmy. Poza tym zameldowałem nas pod fałszywym nazwiskiem, musiało ci się wydawać – odparł. Niesamowicie rozwścieczyło mnie jego naiwne podejście do całej sprawy. Zerwałam się na równe nogi i powiedziałam, wskazując na okno:
         - Tak? W takim razie sam zobacz. Pewnie jeszcze tam stoi i z całą pewnością nie wygląda na Greka.
Crouch dla świętego spokoju wyjrzał przez okno, a wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił.
         - Miałaś rację… to Stanley Bones, pracował kiedyś z moim ojcem. Był członkiem Zakonu Feniksa jeszcze przed upadkiem Czarnego Pana.
W jego głosie zabrzmiało prawdziwe przerażenie i niedowierzanie. Zaczął przeszukiwać kieszenie w celu odnalezienia różdżki i dodał pospiesznie:
         - Nie ma sensu zostawać tu dłużej. Bierz Doriana.
Uczyniłam, co mi rozkazał, obserwując, jak sam Barty biega po pokoju, aby spakować wszystkie nasze rzeczy. Mrużka również patrzyła na tę scenę, nie mniej zaskoczona, jak ja.
___________

         Strasznie dawno niczego tu nie dodawałam. Ale postanowiłam spiąć dupsko i podsumować opowiadanie. Wyszło mi, że już powoli zbliżamy się do końca. Ale zawsze coś musi umrzeć, aby narodziło się coś nowego. Mam na myśli nowe opowiadanie. Założyłam już nawet bloga, co prawda jest on całkiem pusty, ale istnieje. Gotów, aby przyjąć moje nowe dzieło xD Jak myślicie, o czym będzie?  Dedykacja dla Wiki :*

8 sierpnia 2013

33. Czarny Pan nie odpuszcza

         Strasznie… strasznie bolała mnie głowa… Nie mogłam unieść powiek, gdyż były zbyt ciężkie i obolałe… podobnie zresztą, jak i moje ciało. Odetchnęłam ciężko, usiłując sobie przypomnieć, co się wcześniej wydarzyło… tylko jedna wielka, biała plama, przysłaniająca wszystko. Przez zaciśnięte powieki widziałam białe, ostre światło, jednak przemogłam się i bardzo, ale to bardzo powoli otworzyłam wrażliwe oczy.
Obraz dookoła mnie był rozmazany, jednak szybko się wyostrzał. Pierś wciąż piekła mnie w miejscu, w które ugodziło zaklęcie…
Tak!
Już wszystko pamiętałam. Ministerstwo Magii, bitwa, przepowiednia… aurorzy! Poderwałam się tak szybko, jak tylko mogłam, zdając sobie w pewnej chwili sprawę, że leżę w moim łóżku, nakryta kołdrą, a strzeże mnie zatroskana Mrużka.
         - Gdzie jest Barty? Przepowiednia…! Muszę… muszę natychmiast dotrzeć do Moody’ego – wymamrotałam i usiłowałam wygramolić się z łóżka, jednak poczułam palący ból nie tylko w piersi, ale i w całym lewym boku i ramieniu. Mrużka wyglądałą na przerażoną moim rozgorączkowaniem.
         - Pan Barty przyniósł tutaj panią i udał się do swego pana… był bardzo przygnębiony… kazał panią leczyć i zamknąć dom na cztery spusty – poinformowała mnie skrzatka, kiedy się uspokoiłam w nie. Ujrzałam bladą, przerażoną twarz dziewczyny z wytrzeszczonymi, podkrążonymi oczami, jednak już bez jakichkolwiek oznak walki. Siniaki i rozcięcia zniknęły bezpowrotnie. Odrzuciłam zwierciadło, czując w żołądku nieprzyjemny uścisk niepokoju.
         - Bartemiusz mówił, kiedy wróci? – spytałam nieśmiało, ale Mrużka pokręciła tylko przecząco głową. Chwilę później przyniosła mi gorący posiłek. Byłam niesamowicie głodna, mimo że była dopiero godzina dziewiąta rano. Za oknem jaśniało już od dawna słońce, pieszcząc swymi ciepłymi promieniami uchylone okno.
Gdy pochłonęłam śniadanie, skrzatka przyszła do mnie na górę z Dorianem w ramionach. Jasnooki chłopiec wpatrywał się we mnie spokojnie, bez cienia smutku czy strachu. Był zbyt mały, aby to wszystko zrozumieć. Nawet nie wiedział, co wydarzyło się poprzedniej nocy w Ministerstwie Magii, ba, nie miałam pojęcia o istnieniu tej instytucji.
         - Tak mało brakowało, a utraciłby dwoje rodziców – mruknęłam bardziej do siebie, niż do skrzatki. – Czy Barty powiedział coś, zanim wyszedł?
         - Nie – odparła krótko. Wyglądała na bardzo zasmuconą faktem, że nie mogła mnie pocieszyć. – Nakazał tylko spokój i cierpliwość.
Westchnęłam ciężko i powróciłam do tulenia syna. Tak mało brakowało… tak mało…

*

         Bartemiusz powrócił dopiero, gdy nastała noc. Wciąż brudny i zakrwawiony, przytulił mnie i ucałował. Przez chwilę trwaliśmy w tym uścisku, nie mogąc uwierzyć w szczęście, które nas spotkało. Byliśmy znów razem – cali i zdrowi. Tylko to się liczyło.
         - Opowiedz mi o wszystkim – poprosiłam szeptem, z trudem panując nad łzami, cisnącymi się do moich oczu, Crouch usiadł z westchnieniem z kanapie i przemówił:
         - Byłem u Czarnego Pana. Utraciliśmy przepowiednię. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wściekłego, Lucjusz miał szczęście, że to nie on przekazał mu tę informację, tylko sam Potter. Czarny Pan przybył do ministerstwa, jednak pojedynek z Dumbledore’em nie poszedł po jego myśli. Muszę rzec, że ja również dziś się nie popisałem… Uciekłem, jak Bellatriks, kiedy tylko ujrzałem Dumbledore’a, chociaż… gdyby nie to, zapewne siedzielibyśmy teraz w Azkabanie, jak pozostali. Czarny Pan nie był zachwycony. Gdyby nie fakt, że tylko mi zawdzięcza, z całą pewnością nazwałby mnie tchórzem.
         - Nie oskarżaj się, ratowałeś rodzinę – odparłam. – Bellatriks też uciekła, a zostawiła Rudolfa na pastwę losu.
Crouch nic już nie powiedział, tylko westchnął ciężko, wciąż gnębiony frustracją i troską. Dodałam:
         - Co teraz zamierza Czarny Pan? Chyba nie zamierza się poddać?
         - Ależ skąd! Ma plany wobec kogoś z nas, ale na razie milczy na ten temat. Nie wiem i obym się mylił, ale nie chciałbym być teraz na miejscu Malfoyów. Czarny Pan naprawdę gniewa się na Lucjusza. Miał nas poprowadzić, a utracił proroctwo i przyczynił się do uwięzienia śmierciożerców. Słyszałem także pewną historię… Otrzymał od Czarnego Pana coś na przechowanie i zostało mu to skradzione. Biedny Lucjusz, nie zazdroszczę mu.

*

         Po tym, co Barty opowiedział mi o bitwie w ministerstwie, wiedziałam już, że całe społeczeństwo czarodziejów i czarownic ogarnie panika na wieść o powrocie Lorda Voldemorta. Od dawna nie miałam kontaktu z ludźmi spoza grona śmierciożerców, lecz domyślałam się, że artykuły w gazetach nie pomagały w zachowaniu spokoju. Ze wstydem muszę przyznać, że i mnie ów niepokój trochę się udzielił .
         Jedliśmy właśnie śniadanie, kiedy sowa zastukała do kuchennego okna pazurem, trzymając w dziobie „Proroka Codziennego”. Zapłaciłam jej i odebrałam gazetę, automatycznie rzucając znudzone spojrzenie na pierwszą stronę, jak zwykle zresztą. Jednak tym razem na tym nie poprzestałam. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, odrzucając „Proroka Codziennego” od siebie, jakby mnie poparzył.
         - Barty, spójrz! – zawołałam. – Nasze zdjęcia i nazwiska! Jesteśmy poszukiwani przez ministerstwo! My i Bellatriks!
Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Nie był to ani strach, ani niepokój, lecz szok. Przecież podświadomie zdawałam sobie sprawę z konsekwencji ujawnienia swej tożsamości i ucieczki, jednak moment, w którym zobaczyłam w gazecie swoje ruchome zdjęcie jeszcze z Hogwartu sprawił, że przeraziłam się nie na żarty. Barty zdawał się tym w ogóle nie przejmować, choć za jego głowę wyznaczono dwukrotnie więcej galeonów, niż za moją.
         - Myślisz, że zignorują naszą ucieczkę? – zapytał, popijając herbatę.
         - Nie, ale… nie ukrywam, że jest to dla mnie spore zaskoczenie.
Gdy już się uspokoiłam, poczułam wstyd, że tak zareagowałam na artykuł w gazecie. Lecz tłumaczyłam to, oj, tak! Moim brakiem doświadczenia. Bartemiusz czy inni śmierciożercy mieli już za sobą różne sytuacje, zdarzenia, z którymi musieli sobie poradzić. A za mnie wszystko robili inni. Kiedy zaś przyszło mi zareagować spontanicznie, spanikowałam. Zepsułam wszystko. Chociaż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Być może siedziałabym już w Azkabanie, gdybym nie straciła przytomności… Nie. Nie powinnam o tym myśleć. Było, minęło… Musiałam planować przyszłość, a nie zamartwiać się tym, co już się zdarzyło i na co nie miałam wpływu.
         Jednak najbardziej „Prorok Codzienny” rozpisywał się o powrocie Lorda Voldemorta, wielu odwołaniach w Ministerstwie Magii oraz o przywróceniu Albusa Dumbledore’a na stanowisko dyrektora Hogwartu. Zabawa w podchody zamieniła się w otwartą wojnę, miałam się o tym niedługo przekonać.
         - Czarny Pan życzy sobie nas widzieć.
Barty wpadł do salonu, gdzie spędzałam swój wolny czas z Dorianem. Poderwałam szybko głowę, aby spojrzeć z nadzieję w oczy męża.
         - Nas? – zapytałam nieśmiało. – To znaczy… mnie też?
         - Nie może być inaczej – odparł, poprawiając szeroki, skórzany pas. – Tak prędko, jak to tylko możliwe, czyli natychmiast.
Wziął ode mnie dziecko i wręczył je Mrużce, która podbiegła do swego pana, aby zapewne wziąć od niego płaszcz. Machnęłam różdżką i bladoniebieska szata zmieniła się w odzienie śmierciożerców. Crouch ponaglił mnie, gdy biegliśmy w kierunku drogi, aby móc się teleportować. Coś nagle wpadło mi do głowy, więc zapytałam:
         - Dlaczego nie użył Mrocznego Znaku, aby nas wezwać?
         - Ponieważ to wyprawa dla wybranych – odrzekł, a w jego głosie wyraźnie zabrzmiała duma. Podał mi rękę, a kiedy ją uchwyciłam, natychmiast się teleportował.
Nie czułam się zbyt komfortowo z faktem, że musiałam pozostawić dziecko na rozkaz Czarnego Pana, aby myśl o pomszczeniu moich rodziców dodawała mi energii i sprawiała, że było mi lżej. Do tego mogłam lepiej wykazać się w tym zadaniu, gdyż zakończyłam już pierwszą lekcję i nauczyłam się jednego: choćby się waliło i paliło, nie mogę rozproszyć swojej uwagi. Dobrze wiedziałam, że wojna nie jest moim żywiołem. Byłam na to zbyt wrażliwa i nieporadna. Jednak postanowiłam wytrwać do samego końca, do momentu, aż nie poczuję, że moi rodzice zostali pomszczeni. Wtedy będę mogła w spokoju dożyć swych lat. Być może przebaczenie dawało w jakimś stopniu satysfakcję, ale mnie nie interesował pewien procent zadowolenia. Ja musiałam to poczuć. Oko za oko, ząb za ząb.
         Pojawiliśmy się w wielkim holu przeznaczonym do deportacji i aportacji. Nikogo poza nami tu nie było, więc udaliśmy się do wysokiej, surowej komnaty, gdzie Czarny Pan radził ze swoimi śmierciożercami. Tym razem jednak zastaliśmy go tylko z Bellatriks, Greybackiem, Crabbe’em i Yaxleyem. Uniosłam lekko brwi, widząc wilkołaka w tym jakże doborowym gronie wybranych czarodziejów.
         - Jesteśmy już wszyscy, więc rozpoczniemy obrady – rzekł Lord Voldemort, wskazując nam krzesła po swojej prawicy. Gdy je zajęliśmy, ciągnął: - Utrata przepowiedni była dla mnie ogromnym ciosem, nie ukrywam tego. Lecz to nie powód, aby się poddawać. To, czego pragnę, otrzymam w inny sposób. A jest mi do tego potrzebny Ollivander.
         - Wytwórca różdżek, mój panie? – zdziwiła się Bellatriks.
         - Tak jest, wytwórca różdżek – przytaknął Czarny Pan, a w jego przerażających, szkarłatnych oczach zapaliły się złowrogie ogniki. – Mieszka sam w pokoju nad sklepem. O tym wiedzą wszyscy, więc nie trudno go będzie stamtąd porwać. Każdy myśli sobie: komu potrzebny jest ten starzec, jeśli nie do tworzenia różdżek? Lecz ja mam plan. Chcę jednak, aby cała akcja odbyła się sprawnie i bez komplikacji. Bellatriks, ty poprowadzisz tę grupę, wierzę, że mnie nie zawiedziesz, jak Lucjusz. Masz okazję oczyścić nazwisko swojej siostry.
Zarumieniła się i spuściła skromnie wzrok, jednak ja widziałam, jak to drobne uznanie Czarnego Pana mile połechtało jej próżność i uczucie, którym go darzyła. Voldemort zdawał się jednak tego nie dostrzegać, nawet nie zaszczycił jej przelotnym spojrzeniem, jakby stwierdził, że dość względów na dziś i ciągnął dalej:
         - Kiedy już uprowadzicie Ollivandera, umieścicie go w Malfoy Manor, Lucjusz przygotował tam jakiś czas temu piwnicę. Pytania?
Nikt nie wypowiedział słowa. Akcja nie była ani niebezpieczna, ani skomplikowana. Wiedziałam, że teraz sobie poradzę. Po prostu miałam takie przeczucia. Od środka rozpierała mnie energia, a ja sama czułam coś na kształt radości. Do tego świadomość, że jest godzina trzecia po południu, a na ulicy Pokątnej znajdowało się teraz mnóstwo ludzi, potęgowało we mnie to poczucie. Sama nie wiedziałam, dlaczego, ale ludzki strach dodawał mi pewności siebie.
         - Jak myślisz, skąd młodzież będzie teraz brała różdżki? – wyszeptałam do Barty’ego, kiedy szliśmy korytarzem do wielkiego holu. – Teraz są wakacje, ale później… 
         - To nie jest sprawa Czarnego Pana. Pomyśl: wielu mugolaków nie będzie dzięki temu kradło naszej wiedzy i magii – rzekł. – Chciałbyś, aby nasz syn uczył się w Hogwarcie ze szlamami? To naturalna selekcja, znacznie lepsza i bardziej moralna od egzekucji.

Aportowaliśmy się na ulicy Pokątnej. Tak, jak się spodziewałam, dookoła nas znajdowało się całe mnóstwo ludzi. Atmosfera jednak bardzo się zmieniła. Każdy był wylękniony i chciał załatwić swoje sprawy najszybciej, jak to tylko było możliwe, bez narażania siebie na utratę zdrowia i życia.
Bellatriks była w swoim żywiole. Ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony, wrzeszcząc i wytrzeszczając oczy z przerażenia. Jakaś kobieta zawyła okropnie, bo Greyback dla żartu pognał za nią aż do witryny sąsiedniego sklepu. Oczywiście nie każdy z przebywających na Pokątnej okazał się być tchórzem. Jakiś młody, muskularny mężczyzna rzucił się w naszym kierunku z wyciągniętą różdżką, jednak zapału i odwagi miał więcej, niż rozumu lub umiejętności. Jakaś tajemnicza siła popchnęła mnie do tego czynu. Poczułam to jako czarny, pierzasty podmuch, który już w życiu widziałam… Zielony promień Bartemiusza chybił o cal, zaś czarny pióropusz, który wystrzelił z mojej różdżki trafił prosto w pierś chłopaka. Nie miałam pojęcia, co to było, czy to mogłam określić jako zaklęcie? O żadnym nie pomyślałam, ba, nawet żadnego nie rzuciłam, czy to miało jakiś związek z kobietą z lustra?
Młody czarodziej upadł z szeroko rozwartymi oczami, natomiast Bellatriks już wpadła do sklepu. Strzegliśmy wejścia, gdyż takich śmiałków, jak ten pierwszy mężczyzna zaczęło przybywać. Do odstraszenia ich wystarczyły jedynie zwykłe zaklęcia rozbrajające. Nie przybyliśmy tu mordować. Widziałam, że dla śmierciożerców to była czysta zabawa. Yaxley skakał jak sam diabeł, a z jego różdżki tryskały pomarańczowe, emanujące gorącem iskry. Witryna sklepu zapłonęła momentalnie, szyby popękały, a szkło zaczęło pryskać na boki, ogień rozprzestrzeniał się do góry, pochłaniając żarłocznie nie tylko drewniane elementy, ale także i kamienne ściany, które popękały. Mogły się zawalić w każdej chwili.
         - Ty bufonie, Bella jest w środku! – Barty ryknął na Yaxley’a i doskoczył do niego, aby chwycić go za klapy płaszcza i potrząsnąć.
Gryząc w oczach, czarny dym wypełnił całą ulicę. Wszyscy zaczęli się krztusić i kaszleć, ja zaś poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach. Myślałam, że się uduszę, z trudem dojrzałam szalejącego przy wejściu do sklepu z różdżkami Greybacka. Dym był tak ostry, że nawet przestałam czuć odrażający smród wilkołaka.
Bellatriks nie kazała nam jednak długo czekać. Zaledwie minutę później ujrzałam jej wysoki, błyszczący but, przechodzący przez drzwi jak przez masło. Kawałki drewna rozpryskały się dookoła, prędko strawił je jednak ogień. Wyglądała jak bogini. Płomienie tańczące dookoła niej rozjaśniały jej twarz, której szaleństwo dodawało przerażający wyraz. Przypominała czaszkę obleczoną ciasno szarą skórą. Tylko przepełnione furią i magiczną siłą oczy świadczyły o tętniącym w niej życiu. Trzymała w dłoni różdżkę, którą celowała w unoszący się w powietrzu tuż przed nią worek na ziemniaki. Ogromny, pokryty kurzem, a wypełniony był czymś bardzo… domyśliłam się, że był to nieprzytomny Ollivander, lecz wyglądało to na jaką masę kamieni wyginające wór w różnych miejscach.
         - Wracamy! – zawołała Lestrange, a na jej twarzy zapłonął triumf. Teleportowała się wraz z zakładnikiem. Sklep wyglądał strasznie. Ogień już powoli dogasał, to, czego nie strawił, było przydymione i poczerniałe.
Nie widziałam już, co się później stało, bo Bartemiusz chwycił z całej siły moje ramię i deportował się. Udało mi się jedynie dostrzec opadający pył, rozpraszający się czarny proch, a także pojawiające się w oddali twarze gapiów.

___________

To już trzecia rocznica bloga. Bardzo się cieszę, że wciąż ze mną jesteście i czytacie (jako tako, hehe). Z tej okazji zapraszam Was także na rocznicowy post na Proroku-Frozenki. Jesteśmy już praktycznie na półmetku opowiadania, wiem, że z atrakcyjnością fabuły bywało różnie, ale moje plany na przyszłość zawierają znaczną poprawę xD Jutro udaję się na pielgrzymkę, wracam za cztery dni, mam nadzieję, ż trafi mi się ładna pogoda. Do zobaczenia w drugiej połowie sierpnia :* Mam nadzieję, że spotkamy się w tym samym gronie (a może nawet większym) w przyszłym roku.

16 czerwca 2013

32. Bitwa w ministerstwie

         I pomyśleć, że rok temu przygotowywałam się do egzaminów. Tak, tak, owutemy były bez wątpienia trudne, lecz ja nie skupiłam się na nich w stu procentach. Turniej Trójmagiczny, który miał przynieść Harry’emu Potterowi śmierć, a Czarnemu Panu potęgę i chwałę, pochłonął moją uwagę prawie w całości. A teraz miałam męża, syna i dom. Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Nic nie mogło zniszczyć mojej sielanki, aczkolwiek czułam swego rodzaju niedosyt. Do pełnej radości i spokoju ducha potrzebowałam zemsty. A Czarny Pan obiecał mi ją. Przecież nie ma nic bardziej skutecznego, jak rozgoryczony, pełen parzącej nienawiści sługa. Nie mogłam się już doczekać…
Barty leżał w kremowej pościeli na brzuchu, z odsłoniętymi plecami, które unosiły się i opadały w miarowym oddechu. Pogrążony był w głębokim śnie, kiedy wysunęłam się z łóżka, nawet się nie poruszył. Zegar wskazywał godzinę dziesiątą piętnaście; podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Śnieżnobiały namiot zniknął, tak samo jak i wszelki ślad po wczorajszym weselu, zapewne ekipa sprzątająca uwinęła się ze wszystkim zaraz z samego rana. Powiem szczerze, że nie miałam pojęcia, gdzie znajdują się teraz goście. Większość z nich zapewne powróciła do swoich własnych domów, gdyż żadnego zakwaterowania nie mogliśmy im zaproponować. Nasz uroczy domek miał jedną wadę – z trudem mógł pomieścić naszą trzyosobową rodzinę, nie mówiąc już o większej ilości gości.
Zeszłam na dół, gdzie Mróżka karmiła Doriana mlekiem ze szklanej butelki, wszystkie okna w salonie były pootwierane, a po pokoju hulał ciepły, letni wiatr.
         - Dzień dobry, dziękuję – usiadłam przy stole, oczekując na śniadanie. Z jednej strony cieszyło mnie, iż miałam tak wielką pomoc w Mróżce, choć brakowało mi tej władzy nad domem, którą pełniłam wcześniej. Nikomu o tym nie mówiłam, lecz czytanie całymi godzinami, granie na stojącym w salonie fortepianie, spacery… to wszystko nużyło mnie. Bartemiusz wciąż pracował, znikał na całe dnie. Miałam ogromną nadzieję, że po ślubie choć trochę się to zmieni.
         Kilkanaście minut później przybył Barty. Ucałował mnie serdecznie i usiadł obok mnie. Mróżka podała jajka sadzone, kiełbaski i tosty, po czym odeszła do swoich obowiązków.
         - Co zamierzasz dziś robić? – spytał Crouch. Nie uniosłam nawet wzroku znad talerza, kiedy odpowiadałam:
         - Może udam się do lasu na przechadzkę. Barty, nie mogę już tego znieść. Czarny Pan naznaczył mnie, lecz nie chce dopuścić mnie do swych nawet najmniej znaczących planów. Pomogłam mu, gdy był sam, nie żądam od niego wdzięczności, tylko trochę zaufania.
         - Czarny Pan nigdy nie ofiarowałby ci Mrocznego Znaku, gdyby nie miał wobec ciebie planów. To wielki zaszczyt, nie każdy sługa może go dostąpić. Bądź więc cierpliwa – ujął moją dłoń i ucałował ją. Wciąż był bardzo zaspany, blady i rozczochrany, a cała pasja opuściła mnie momentalnie.
         - Wiem, wiem, ale nienawidzę bezczynności – mruknęłam. – Czasami mam wrażenie, że uduszę się w tej sielance.

*

         Kilka dni później okazało się, że Bartemiusz miał jednak rację. Czarny Pan wezwał zarówno mnie, jak i jego, a Crouch powiedział mi, że to już czas.
         - Czas? – powtórzyłam. – Ale na co?
         - Czarny Pan ma plan dotyczący przepowiedni, ale tylko on sam wie, o co w tym naprawdę chodzi.
Podał mi rękę, a kiedy ją pochwyciłam, teleportował się, zabierając mnie ze sobą.

W komnatach mnóstwo było już Śmierciożerców oczekujących na swego pana i mistrza. Stanęłam w mroku tuż pod kamienną, zimną ścianą i obserwowałam, jak rozmawiają ze sobą, podnieceni i zdenerwowani zarazem tym, co za moment ich czeka. Sala pełna była czarnych, lśniących płaszczy, a odziani w nie byli sami najznamienitsi. Poczułam się jak jedna z nich, aczkolwiek jeszcze nie tak doświadczona. Dziś czekała mnie pierwsza próba siły, wszak sprawdzian ze sprytu zdałam dawno temu.
         Nadszedł Czarny Pan. Piękny i wyniosły, jak zawsze. Był niczym dawny, angielski władca, pełen potęgi i dostojeństwa, z przebiegłym uśmiechem na wąskich wargach i z tajemniczymi iskierkami w szkarłatnych oczach. Był w dobrym humorze, widać było na pierwszy rzut oka, że z misją tą wiąże ogromne nadzieje.
         - Przyjaciele! Nadszedł czas, aby udać się do Ministerstwa Magii i odzyskać to, co moje. Zatem uczyńcie wszystko, co w waszej mocy, by mnie nie zawieść. Harry Potter właśnie zmierza do Departamentu Tajemnic. Uda się, jestem tego pewien – przemówił i dał znak ręką, abyśmy opuścili komnaty. Była to jego prywatna posiadłość, to tutaj rozmyślał, planował, spotykał się z kobietami, mordował i torturował niewinnych. Jak rozległe były te podziemia? Nie miałam pojęcia i nawet nie pragnęłam się o tym przekonywać.
Opuściliśmy salę i wszyscy teleportowaliśmy się do miejsca, w którym miała rozpocząć się nasza misja. Wszystko było już gotowe, nikogo nie napotkaliśmy w ministerstwie, co wydało mi się podejrzane, lecz moje wątpliwości szybko zostały rozwiane przez słowa Lucjusza Malfoya:
         - Musiałem się sporo natrudzić, żeby pozbyć się tych półgłówków z ministerstwa, więc nie spartaczcie tego.
Doskonale pamiętałam, ile czasu i energii musiał włożyć Barty w przygotowanie miejsca, gdzie odbyć się miał Turniej Trójmagiczny, więc doskonale rozumiałam dumę, ale i irytację Lucjusza, natomiast Bellatriks, będąca dziś w najwyraźniej bojowym nastroju, wyśmiała go.
         - I to jedyne, co jesteś w stanie zrobić, choć i tak zapewne niedokładnie. Kim ty jesteś, aby nam rozkazywać?
         - O ile dobrze pamiętam, Czarny Pan wyznaczył mnie na głównodowodzącego tą misją, być może uznał, że kobieta się do tego nie nada?
Nie tyle sens tych słów, co spokojny głos Malfoya rozwścieczył Bellatriks tak, że cała aż posiniała na twarzy. Już chciała mu coś odwarknąć, już otwierała usta, kiedy Rudolf pociągnął ją mocno za ramię i dał znak ręką, aby już milczała. W tym czasie Lucjusz nakazał nam założyć maski. Uczyniłam to natychmiast, czując przy tym jakieś dziwne podniecenie. Nareszcie coś robiłam, mogłam wykazać się swoimi umiejętnościami i talentami, a wszystko na chwałę Czarnego Pana.
Byłam świadoma niebezpieczeństwa, ale to nie hamowało mnie, wręcz przeciwnie. Podobało mi się to coraz bardziej. Szłam za Bartemiuszem pełna nadziei, z lekkim sercem, choć na całym ciele lekko spięta, on zaś na twarzy miał tylko skupienie i determinację. Żadnych zbędnych emocji. Prawdziwy profesjonalizm w każdym calu. Barty mógł być dla mnie wzorem, urodził się, aby zostać śmierciożercą. To było jak prawdziwe powołanie.
Szliśmy tak cicho, że nikt, nawet jakiś przypadkowy pracownik, nie usłyszałby nas, choćby nawet wytężył słuch. Lucjusz Malfoy poprowadził nas najpierw do windy, później przez ciemny korytarz do tajemniczych drzwi, za którymi krył się okrągły pokój. Ledwo Avery, który czaił się na końcu naszej grupy, wszedł do środka, w komnacie zrobiło się ciemno, a ta zaczęła wirować. Trwało to jakiś czas, lecz, gdy wszystko się unormowało, pochodnie zapaliły się na nowo. Wszyscy, no, może za wyjątkiem Lucjusza, wyglądali na zdezorientowanych, Bellatriks nawet zawołała:
         - Świetnie! I jak stąd teraz wyjdziemy?
         - Spokojnie, Rookwood ostrzegał mnie, że coś takiego się stanie – mruknął i wyciągnął zza pazuchy różdżkę, którą wykonał serię skomplikowanych i tajemniczych znaków. Na efekt nie musieliśmy długo czekać, ponieważ naprzeciwko nas rozwarły się jedne z tuzina czarnych drzwi. Malfoy ponaglił nas. Nie chował swojej różdżki, więc i ja wyciągnęłam dyskretnie swoją.
Przeszliśmy przez niesamowity pokój, w którym ściany migotały niczym wysadzone klejnotami, na które padało ostre słońce. Rozejrzałam się, ale nie było czasu na podziwianie tej sekretnej komnaty, gdyż Lucjusz już pchnął kolejne drzwi. Weszliśmy za nim gęsiego, a każdy był spięty i gotowy niczym wściekły wąż. Tutaj nikt już nie wymieniał szeptem uwag ani nie rozglądał się bezmyślnie. To była ta komnata. Setki wysokich aż po sam sufit, czarnych i drewnianych półek wypełnionych zakurzonymi, szklanymi kulkami, jarzącymi się od wewnątrz białym lub błękitnym blaskiem. Były jednym źródłem światła w tej sali. Lucjusz szedł szybko, ale bezszelestnie, licząc pod nosem rzędy i półki. Kiedy dotarliśmy do właściwego, według pana Malfoya, regału, ustawiliśmy się po różnych stronach wąskich przejść, całkiem w mroku. Barty ustawił się przede mną, nerwowo obracając różdżkę w palcach odzianych w rękawiczki. Na moment odwrócił się w moją stronę, ale ja ujrzałam tylko maskę śmierciożercy i jego czyste, niebieskie oczy.
Gdzieś z wnętrza sali dobiegły nas kroki, zapewne Harry’ego Pottera i jego przyjaciół, a wszyscy śmierciożercy zwrócili głowy w stronę miejsca, z którego dobiegały hałasy. Jakieś gorączkowe szepty, burzliwe uwagi… Mało rozumiałam z ich rozmów, mówili tak chaotycznie… W pewnej chwili Lucjusz Malfoy wysunął się z cienia, a przemówił głośno i pewnie:
         - Oddaj mi to, Potter.
Wszyscy celowali różdżkami w małą grupkę uczniów, co wydało mi się nagle nieco komiczne, choć sama zrobiłam to samo. Cała wielka drużyna złożona z wyśmienitych czarodziejów przeciwko szóstce dzieciaków. Lucjuszowi najwyraźniej szalenie zależało na szklanej, błękitnej kulce, którą Harry ściskał w dłoni; musiała to być owa przepowiednia. Byłam jakby… odcięta od tej sceny. Malfoy negocjował, Harry grał na zwłokę, rozglądając się dookoła nerwowo, Bellatriks krzyczała i naśmiewała się… Nie czułam się komfortowo w tej sytuacji, mało tego. Było mi żal tych dzieciaków. Ich życie stało pod znakiem zapytania, wpadli w łapy Lucjusza i Belli, co nie wróżyło im nic dobrego. To wszystko wydawało mi się coraz bardziej absurdalne. Zachowanie Malfoya było niepoważne – kłócił się z nastolatkami, choć sam był dojrzałym mężczyzną. Rozmawiali o czymś bardzo dziwnym. O Czarnym Panu, o rodzicach Harry’ego, o dyrektorze Hogwartu, a także o przepowiedni. Zerknęłam na Barty’ego, ale wpatrywał się w Pottera i resztę jak urzeczony. Był w swoim żywiole, obojętnie, czy atakował dorosłych, czy młodzież. Ja natomiast chciałam tylko zemsty, więc czułam się tu całkiem obco. Do tego nie wierzyłam, że mój refleks i magiczna moc była choć odrobinę lepsza niż tych uczniów…
W pewnej chwili coś eksplodowało, a ja wzdrygnęłam się gwałtownie. Jak mogłam się zamyślić w tak ważnej chwili? Szkło obsypało nas obficie, niektórzy upadli, przygnieceni szafkami. Tysiące perłowo białych, szepczących postaci wzniosło się ze szklanych resztek rozsypanych na podłodze.
Biegłam bezmyślnie przed siebie, wbijając wzrok w mrok ogromnej komnaty, rozświetlanej co chwilę przez zaklęcia. Szklane kulki rozpryskiwały się co chwilę o podłogę, a zwiewne postacie tarasowały drogę i rozpraszały. W końcu udało mi się wypatrzeć rude, powiewające w oddali włosy Ginny Weasley. Uniosłam różdżkę i machnęłam nią, jak biczem. Zaklęcie oszałamiające przemknęło tuż obok Gryfonki, kolejne ugodziło w półkę… kiedy trzeci raz ryknęłam „Drętwota!”, promień energii uderzył w plecy dziewczyny, a ona upadła. Jęcząc z bólu, obróciła twarz do mnie – na czole miała wielkiego, krwawiącego guza, jakby, upadając, uderzyła głową w podłogę. Uniosłam różdżkę i otworzyłam usta, patrząc prosto w brązowe, pełne przerażenia oczy panny Weasley, ale ktoś zaatakował mnie od tyłu. Mocne pchnięcie powaliło mnie na ziemię w szczątki drewnianej szafy. Kaptur spadł mi z głowy, a maska osunęła się niżej. Oszołomiona, zdążyłam tylko odwrócić się w stronę oprawcy. Ujrzałam jakiegoś pulchnego chłopca z rozciętą wargą, lecz trwało to tylko chwilkę. Mimo różdżki, którą trzymał w dłoni, rzucił się na mnie z pięściami. Szarpiąc moje włosy, ryczał, niczym rozwścieczony byk, a ja, broniąc się, ile sił w ramionach, drwiłam:
         - Od czego masz różdżkę, ty mugolu? Po co tu przyszedłeś, skoro nie potrafisz jej użyć?
Ruda dziewczyna uciekła, a Gryfon wciąż mocował się ze mną. W końcu udało mi się wyswobodzić prawą rękę z jego uścisku i zmiotnąć go z siebie jednym zaklęciem. Jednak nie było ono na tyle mocne, aby oddalić od siebie jego ciało, bo upadł zaledwie metr ode mnie i poderwał się na nogi zanim zdążyłam jakoś zareagować. Sekundę później poczułam ból w całej twarzy, krew, tryskającą mi z nosa i okropny obrzęk na policzku i pod okiem. Zawyłam jak zraniony pies, gdy but chłopaka spoczął na mojej twarzy. Gdy doszłam do siebie, jego już nie było. Krew ciekła mi nie tylko z nosa, ale i z wargi, jednak ja już nie zwracałam uwagi na ból. Gniew pulsował we mnie, przelewał się potężnym strumieniem. Z podłogi poderwałam się natychmiast, wspierana jakąś potężną siłą i pognałam w stronę wyjścia. Wypadłam z sali przepowiedni, kipiąc gniewem.
Swe przyspieszone kroki skierowałam w stronę komnaty, której drzwi były uchylone. Wpadłam tam zdyszana i rozdygotana, z galopującym w piersi sercem, ale natknęłam się tylko na Barty’ego.
         - Macy…!
         - Nie mam czasu! – przerwałam mu i otarłam krew z twarzy. – Szukam tego małego, grubego, który nie potrafi korzystać z różdżki.
Znalazłam się w zupełnie pustym, długim korytarzu oświetlonym jedynie przytwierdzonymi do obu ścian pochodniami, które płonęły bladym, niebieskawym płomieniem. Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
Nagle usłyszałam eksplozję dobiegającą z sąsiedniego pomieszczenia. Ruszyłam w tamtą stronę, Barty podążył za mną, mówiąc ze śmiechem:
         - Nie spodziewałam się takiego zaangażowania z twojej strony.
         - Kopnął mnie w twarz, zabiję smarkacza.
Otworzyłam drzwi i znalazłam się w jakimś zrujnowanym gabinecie. Pod ścianą leżała zawalona książkami Hermiona Granger. Bez oznak życia. A czołgał się w jej kierunku ów gruby, nieporadny uczeń.
         - To Longbottom! – Barty natychmiast go rozpoznał. – Bellatriks będzie zachwycona…
Uniósł powoli różdżkę i dodał:
         - Idź przodem, nic ci się nie stanie, jeśli nie będziesz stawiał oporu.
Longbottom nie miał już ze sobą różdżki, więc uniósł ręce w geście poddania się i ruszył powoli w stronę wyjścia. Jednak nasz sukces szybko okupiony został krwią, a konkretniej moją krwią. Gdy tylko się odwróciłam, poczułam nad prawą łopatką ostry ból, jakby ktoś ugodził mnie nożem. Zawyłam okropnie, a kolana ugięły się pode mną. Barty odwrócił się, aby mnie podtrzymać i wtedy go zobaczyliśmy. Sam Harry Potter przeskoczył nade mną i popędził za Longbottomem do innej komnaty. Krzyczałam do Croucha, aby za nim biegł, usiłowałam także wyrwać ze skóry przedmiot wbity przez Pottera. Bartemiusz pognał za młodym Gryfonem, ja natomiast w końcu wyciągnęłam z ciała ostry przedmiot, który okazał się być sporym kawałkiem szkła, zbroczonym obficie moją krwią. Odrzuciłam go od siebie i ponownie udałam się w pogoń.
Tym razem wpadłam do przedziwnej, zaniedbanej, aczkolwiek pięknej komnaty. Przypomniała swym kształtem Koloseum, schody zaś prowadziły na dół, gdzie na kamiennym podwyższeniu stał rozpadający się, brzydki łuk z czarną, poszarpaną zasłoną. Przyjaciele Harry’ego Pottera stali już pojmani, natomiast sam Wybraniec drżał samotnie na podium, ściskając w dłoni maleńką, szklaną kulkę. Inni śmierciożercy, którzy spóźnili się tak, jak ja, nadeszli powoli, wpatrzeni w Lucjusza Malfoya, który zaczął negocjować. Na nowo. Wciąż byłam w niesłychanie bojowym nastroju, więc ze zniecierpliwieniem słuchałam tej jałowej gadaniny. Wrzaski Longbottoma, rzucone w pośpiechu zaklęcia, tortury… Z lubością patrzyłam, jak młody Gryfon wije się i krzyczy z niewyobrażalnego bólu, który przyniosła mu Klątwa Cruciatus. Kiedy Bellatriks cofnęła zaklęcie, Harry powoli i niezwykle ostrożnie wyciągnął w jej stronę rozjarzoną chłodnym blaskiem kulkę. Wszyscy wpatrzyli się w nią tak, jakby był to najznakomitszy dar, od którego zależy ich życie. Lucjusz nawet doskoczył do Pottera, by ją odebrać, ale w tej samej chwili rozległ się potężny huk, który sprawił, że poczułam się, jakbym natrafiła stopą na fałszywy stopień w Hogwarcie.
Do sali wpadła wielka grupa złożona z samych członków Zakonu Feniksa. Natychmiast poczułam się osaczona, a pewność siebie uleciała ze mnie jak powietrze z przekłutego balonu. Walka na nowo się rozpoczęła. Moody natychmiast rzucił się w kierunku Rudolfa, ja zaś opanowałam strach, zapomniałam o Longbottomie, teraz miałam jedyną okazję, aby dopełniła się moja zemsta.
Momentalnie pognałam w stronę walczących, unikając śmigających we wszystkie strony zaklęć. Większość z nich było barwy szmaragdowozielonej, jednak splatały się one ze złotym promieniami, szkarłatnymi kulami, srebrnymi błyskawicami, tworząc wielokolorowe, roziskrzone pióropusze. Ich piękno było jednak złowieszcze, gdyż doskonale znałam konsekwencje napotkania ich na swojej drodze.
Coś w pewnej chwili uderzyło mnie z całej siły w bok, zwalając z nóg. Z całą pewnością było to zaklęcie, jednak nie miałam pojęcia, do kogo należała różdżka, która je wystrzeliła. Podniosłam się na łokciu i ujrzałam zbliżającą się powoli Nimfadorę Tonks. Natychmiast poznałam jej różowe jak guma do żucia włosy i bladą, trójkątną twarz.
         - Atakujesz mnie od tyłu, ty dziwko – warknęłam. – Czy tak haniebne zachowanie przystoi aurorom?

Błyskawicznie powstałam, a z mojej różdżki wystrzelił rubinowoczerwony pióropusz, który Tonks bez trudu odbiła. Pościg za Moodym musiałam odłożyć; choć nie planowałam zabić tej młodej Puchonki, raz po raz atakowałam morderczą klątwą. Dziewczyna unikała moich szmaragdowozielonych strzał, nie używając swojej różdżki, choć panowała nad całą sytuacją. Zdałam sobie sprawę, że to ja skaczę i wykrzykuję zaklęcia jak w jakimś transie, po twarzy lał mi się strumieniami pot, w piersiach zaczynało mnie kłuć. Bezmyślnie opuściłam różdżkę, jednak na krótką chwilę, zaledwie ułamek sekundy, co natychmiast wykorzystała Tonks. Jedno jej zaklęcie zwaliło mnie z nóg, jednak nie pozbawiło różdżki, gdyż w ostatniej chwili odbiłam biały promień, mknący w moim kierunku z ogromną siłą. Kolejna klątwa, która ominęła mnie o cal, zjeżyła mi włosy na karku. Wystrzeliłam w stronę dziewczyny Cruciatusa, jednak nie mam pojęcia, czy chybiłam, gdyż ujrzałam fioletowy rozbłysk i…