Strasznie…
strasznie bolała mnie głowa… Nie mogłam unieść powiek, gdyż były zbyt ciężkie i
obolałe… podobnie zresztą, jak i moje ciało. Odetchnęłam ciężko, usiłując sobie
przypomnieć, co się wcześniej wydarzyło… tylko jedna wielka, biała plama,
przysłaniająca wszystko. Przez zaciśnięte powieki widziałam białe, ostre
światło, jednak przemogłam się i bardzo, ale to bardzo powoli otworzyłam
wrażliwe oczy.
Obraz
dookoła mnie był rozmazany, jednak szybko się wyostrzał. Pierś wciąż piekła
mnie w miejscu, w które ugodziło zaklęcie…
Tak!
Już wszystko
pamiętałam. Ministerstwo Magii, bitwa, przepowiednia… aurorzy! Poderwałam się
tak szybko, jak tylko mogłam, zdając sobie w pewnej chwili sprawę, że leżę w
moim łóżku, nakryta kołdrą, a strzeże mnie zatroskana Mrużka.
-
Gdzie jest Barty? Przepowiednia…! Muszę… muszę natychmiast dotrzeć do Moody’ego
– wymamrotałam i usiłowałam wygramolić się z łóżka, jednak poczułam palący ból
nie tylko w piersi, ale i w całym lewym boku i ramieniu. Mrużka wyglądałą na
przerażoną moim rozgorączkowaniem.
-
Pan Barty przyniósł tutaj panią i udał się do swego pana… był bardzo
przygnębiony… kazał panią leczyć i zamknąć dom na cztery spusty – poinformowała
mnie skrzatka, kiedy się uspokoiłam w nie. Ujrzałam bladą, przerażoną twarz
dziewczyny z wytrzeszczonymi, podkrążonymi oczami, jednak już bez jakichkolwiek
oznak walki. Siniaki i rozcięcia zniknęły bezpowrotnie. Odrzuciłam zwierciadło,
czując w żołądku nieprzyjemny uścisk niepokoju.
-
Bartemiusz mówił, kiedy wróci? – spytałam nieśmiało, ale Mrużka pokręciła tylko
przecząco głową. Chwilę później przyniosła mi gorący posiłek. Byłam
niesamowicie głodna, mimo że była dopiero godzina dziewiąta rano. Za oknem
jaśniało już od dawna słońce, pieszcząc swymi ciepłymi promieniami uchylone
okno.
Gdy
pochłonęłam śniadanie, skrzatka przyszła do mnie na górę z Dorianem w
ramionach. Jasnooki chłopiec wpatrywał się we mnie spokojnie, bez cienia smutku
czy strachu. Był zbyt mały, aby to wszystko zrozumieć. Nawet nie wiedział, co
wydarzyło się poprzedniej nocy w Ministerstwie Magii, ba, nie miałam pojęcia o
istnieniu tej instytucji.
-
Tak mało brakowało, a utraciłby dwoje rodziców – mruknęłam bardziej do siebie,
niż do skrzatki. – Czy Barty powiedział coś, zanim wyszedł?
-
Nie – odparła krótko. Wyglądała na bardzo zasmuconą faktem, że nie mogła mnie
pocieszyć. – Nakazał tylko spokój i cierpliwość.
Westchnęłam
ciężko i powróciłam do tulenia syna. Tak mało brakowało… tak mało…
*
Bartemiusz
powrócił dopiero, gdy nastała noc. Wciąż brudny i zakrwawiony, przytulił mnie i
ucałował. Przez chwilę trwaliśmy w tym uścisku, nie mogąc uwierzyć w szczęście,
które nas spotkało. Byliśmy znów razem – cali i zdrowi. Tylko to się liczyło.
-
Opowiedz mi o wszystkim – poprosiłam szeptem, z trudem panując nad łzami,
cisnącymi się do moich oczu, Crouch usiadł z westchnieniem z kanapie i
przemówił:
-
Byłem u Czarnego Pana. Utraciliśmy przepowiednię. Jeszcze nigdy nie widziałem
go tak wściekłego, Lucjusz miał szczęście, że to nie on przekazał mu tę
informację, tylko sam Potter. Czarny Pan przybył do ministerstwa, jednak
pojedynek z Dumbledore’em nie poszedł po jego myśli. Muszę rzec, że ja również
dziś się nie popisałem… Uciekłem, jak Bellatriks, kiedy tylko ujrzałem
Dumbledore’a, chociaż… gdyby nie to, zapewne siedzielibyśmy teraz w Azkabanie,
jak pozostali. Czarny Pan nie był zachwycony. Gdyby nie fakt, że tylko mi
zawdzięcza, z całą pewnością nazwałby mnie tchórzem.
-
Nie oskarżaj się, ratowałeś rodzinę – odparłam. – Bellatriks też uciekła, a
zostawiła Rudolfa na pastwę losu.
Crouch nic
już nie powiedział, tylko westchnął ciężko, wciąż gnębiony frustracją i troską.
Dodałam:
-
Co teraz zamierza Czarny Pan? Chyba nie zamierza się poddać?
-
Ależ skąd! Ma plany wobec kogoś z nas, ale na razie milczy na ten temat. Nie
wiem i obym się mylił, ale nie chciałbym być teraz na miejscu Malfoyów. Czarny
Pan naprawdę gniewa się na Lucjusza. Miał nas poprowadzić, a utracił proroctwo
i przyczynił się do uwięzienia śmierciożerców. Słyszałem także pewną historię…
Otrzymał od Czarnego Pana coś na przechowanie i zostało mu to skradzione.
Biedny Lucjusz, nie zazdroszczę mu.
*
Po
tym, co Barty opowiedział mi o bitwie w ministerstwie, wiedziałam już, że całe
społeczeństwo czarodziejów i czarownic ogarnie panika na wieść o powrocie Lorda
Voldemorta. Od dawna nie miałam kontaktu z ludźmi spoza grona śmierciożerców,
lecz domyślałam się, że artykuły w gazetach nie pomagały w zachowaniu spokoju.
Ze wstydem muszę przyznać, że i mnie ów niepokój trochę się udzielił .
Jedliśmy
właśnie śniadanie, kiedy sowa zastukała do kuchennego okna pazurem, trzymając w
dziobie „Proroka Codziennego”. Zapłaciłam jej i odebrałam gazetę, automatycznie
rzucając znudzone spojrzenie na pierwszą stronę, jak zwykle zresztą. Jednak tym
razem na tym nie poprzestałam. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, odrzucając
„Proroka Codziennego” od siebie, jakby mnie poparzył.
-
Barty, spójrz! – zawołałam. – Nasze zdjęcia i nazwiska! Jesteśmy poszukiwani
przez ministerstwo! My i Bellatriks!
Serce waliło
mi w piersi jak oszalałe. Nie był to ani strach, ani niepokój, lecz szok.
Przecież podświadomie zdawałam sobie sprawę z konsekwencji ujawnienia swej
tożsamości i ucieczki, jednak moment, w którym zobaczyłam w gazecie swoje
ruchome zdjęcie jeszcze z Hogwartu sprawił, że przeraziłam się nie na żarty.
Barty zdawał się tym w ogóle nie przejmować, choć za jego głowę wyznaczono
dwukrotnie więcej galeonów, niż za moją.
-
Myślisz, że zignorują naszą ucieczkę? – zapytał, popijając herbatę.
-
Nie, ale… nie ukrywam, że jest to dla mnie spore zaskoczenie.
Gdy już się
uspokoiłam, poczułam wstyd, że tak zareagowałam na artykuł w gazecie. Lecz
tłumaczyłam to, oj, tak! Moim brakiem doświadczenia. Bartemiusz czy inni
śmierciożercy mieli już za sobą różne sytuacje, zdarzenia, z którymi musieli
sobie poradzić. A za mnie wszystko robili inni. Kiedy zaś przyszło mi
zareagować spontanicznie, spanikowałam. Zepsułam wszystko. Chociaż nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. Być może siedziałabym już w Azkabanie, gdybym
nie straciła przytomności… Nie. Nie powinnam o tym myśleć. Było,
minęło… Musiałam planować przyszłość, a nie zamartwiać się tym, co już się
zdarzyło i na co nie miałam wpływu.
Jednak
najbardziej „Prorok Codzienny” rozpisywał się o powrocie Lorda Voldemorta,
wielu odwołaniach w Ministerstwie Magii oraz o przywróceniu Albusa Dumbledore’a
na stanowisko dyrektora Hogwartu. Zabawa w podchody zamieniła się w otwartą
wojnę, miałam się o tym niedługo przekonać.
-
Czarny Pan życzy sobie nas widzieć.
Barty wpadł
do salonu, gdzie spędzałam swój wolny czas z Dorianem. Poderwałam szybko głowę,
aby spojrzeć z nadzieję w oczy męża.
-
Nas? – zapytałam nieśmiało. – To znaczy… mnie też?
-
Nie może być inaczej – odparł, poprawiając szeroki, skórzany pas. – Tak prędko,
jak to tylko możliwe, czyli natychmiast.
Wziął ode
mnie dziecko i wręczył je Mrużce, która podbiegła do swego pana, aby zapewne
wziąć od niego płaszcz. Machnęłam różdżką i bladoniebieska szata zmieniła się w
odzienie śmierciożerców. Crouch ponaglił mnie, gdy biegliśmy w kierunku drogi,
aby móc się teleportować. Coś nagle wpadło mi do głowy, więc zapytałam:
-
Dlaczego nie użył Mrocznego Znaku, aby nas wezwać?
-
Ponieważ to wyprawa dla wybranych – odrzekł, a w jego głosie wyraźnie
zabrzmiała duma. Podał mi rękę, a kiedy ją uchwyciłam, natychmiast się
teleportował.
Nie czułam
się zbyt komfortowo z faktem, że musiałam pozostawić dziecko na rozkaz Czarnego
Pana, aby myśl o pomszczeniu moich rodziców dodawała mi energii i sprawiała, że
było mi lżej. Do tego mogłam lepiej wykazać się w tym zadaniu, gdyż zakończyłam
już pierwszą lekcję i nauczyłam się jednego: choćby się waliło i paliło, nie
mogę rozproszyć swojej uwagi. Dobrze wiedziałam, że wojna nie jest moim
żywiołem. Byłam na to zbyt wrażliwa i nieporadna. Jednak postanowiłam wytrwać
do samego końca, do momentu, aż nie poczuję, że moi rodzice zostali pomszczeni.
Wtedy będę mogła w spokoju dożyć swych lat. Być może przebaczenie dawało w
jakimś stopniu satysfakcję, ale mnie nie interesował pewien procent
zadowolenia. Ja musiałam to poczuć. Oko za oko, ząb za ząb.
Pojawiliśmy
się w wielkim holu przeznaczonym do deportacji i aportacji. Nikogo poza nami tu
nie było, więc udaliśmy się do wysokiej, surowej komnaty, gdzie Czarny Pan
radził ze swoimi śmierciożercami. Tym razem jednak zastaliśmy go tylko z
Bellatriks, Greybackiem, Crabbe’em i Yaxleyem. Uniosłam lekko brwi, widząc
wilkołaka w tym jakże doborowym gronie wybranych czarodziejów.
-
Jesteśmy już wszyscy, więc rozpoczniemy obrady – rzekł Lord Voldemort,
wskazując nam krzesła po swojej prawicy. Gdy je zajęliśmy, ciągnął: - Utrata przepowiedni
była dla mnie ogromnym ciosem, nie ukrywam tego. Lecz to nie powód, aby się
poddawać. To, czego pragnę, otrzymam w inny sposób. A jest mi do tego potrzebny
Ollivander.
-
Wytwórca różdżek, mój panie? – zdziwiła się Bellatriks.
-
Tak jest, wytwórca różdżek – przytaknął Czarny Pan, a w jego przerażających,
szkarłatnych oczach zapaliły się złowrogie ogniki. – Mieszka sam w pokoju nad
sklepem. O tym wiedzą wszyscy, więc nie trudno go będzie stamtąd porwać. Każdy
myśli sobie: komu potrzebny jest ten starzec, jeśli nie do tworzenia
różdżek? Lecz ja mam plan. Chcę jednak, aby cała akcja odbyła się
sprawnie i bez komplikacji. Bellatriks, ty poprowadzisz tę grupę, wierzę, że
mnie nie zawiedziesz, jak Lucjusz. Masz okazję oczyścić nazwisko swojej
siostry.
Zarumieniła
się i spuściła skromnie wzrok, jednak ja widziałam, jak to drobne uznanie
Czarnego Pana mile połechtało jej próżność i uczucie, którym go darzyła.
Voldemort zdawał się jednak tego nie dostrzegać, nawet nie zaszczycił jej
przelotnym spojrzeniem, jakby stwierdził, że dość względów na dziś i ciągnął
dalej:
-
Kiedy już uprowadzicie Ollivandera, umieścicie go w Malfoy Manor, Lucjusz
przygotował tam jakiś czas temu piwnicę. Pytania?
Nikt nie
wypowiedział słowa. Akcja nie była ani niebezpieczna, ani skomplikowana.
Wiedziałam, że teraz sobie poradzę. Po prostu miałam takie przeczucia. Od
środka rozpierała mnie energia, a ja sama czułam coś na kształt radości. Do
tego świadomość, że jest godzina trzecia po południu, a na ulicy Pokątnej
znajdowało się teraz mnóstwo ludzi, potęgowało we mnie to poczucie. Sama nie
wiedziałam, dlaczego, ale ludzki strach dodawał mi pewności siebie.
-
Jak myślisz, skąd młodzież będzie teraz brała różdżki? – wyszeptałam do
Barty’ego, kiedy szliśmy korytarzem do wielkiego holu. – Teraz są wakacje, ale
później…
-
To nie jest sprawa Czarnego Pana. Pomyśl: wielu mugolaków nie będzie dzięki
temu kradło naszej wiedzy i magii – rzekł. – Chciałbyś, aby nasz syn uczył się
w Hogwarcie ze szlamami? To naturalna selekcja, znacznie lepsza i bardziej
moralna od egzekucji.
Aportowaliśmy
się na ulicy Pokątnej. Tak, jak się spodziewałam, dookoła nas znajdowało się
całe mnóstwo ludzi. Atmosfera jednak bardzo się zmieniła. Każdy był wylękniony
i chciał załatwić swoje sprawy najszybciej, jak to tylko było możliwe, bez
narażania siebie na utratę zdrowia i życia.
Bellatriks
była w swoim żywiole. Ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony, wrzeszcząc i
wytrzeszczając oczy z przerażenia. Jakaś kobieta zawyła okropnie, bo Greyback
dla żartu pognał za nią aż do witryny sąsiedniego sklepu. Oczywiście nie każdy
z przebywających na Pokątnej okazał się być tchórzem. Jakiś młody, muskularny
mężczyzna rzucił się w naszym kierunku z wyciągniętą różdżką, jednak zapału i
odwagi miał więcej, niż rozumu lub umiejętności. Jakaś tajemnicza siła
popchnęła mnie do tego czynu. Poczułam to jako czarny, pierzasty podmuch, który
już w życiu widziałam… Zielony promień Bartemiusza chybił o cal, zaś czarny
pióropusz, który wystrzelił z mojej różdżki trafił prosto w pierś chłopaka. Nie
miałam pojęcia, co to było, czy to mogłam określić jako zaklęcie? O żadnym nie
pomyślałam, ba, nawet żadnego nie rzuciłam, czy to miało jakiś związek z
kobietą z lustra?
Młody
czarodziej upadł z szeroko rozwartymi oczami, natomiast Bellatriks już wpadła
do sklepu. Strzegliśmy wejścia, gdyż takich śmiałków, jak ten pierwszy
mężczyzna zaczęło przybywać. Do odstraszenia ich wystarczyły jedynie zwykłe
zaklęcia rozbrajające. Nie przybyliśmy tu mordować. Widziałam, że dla
śmierciożerców to była czysta zabawa. Yaxley skakał jak sam diabeł, a z jego
różdżki tryskały pomarańczowe, emanujące gorącem iskry. Witryna sklepu
zapłonęła momentalnie, szyby popękały, a szkło zaczęło pryskać na boki, ogień
rozprzestrzeniał się do góry, pochłaniając żarłocznie nie tylko drewniane
elementy, ale także i kamienne ściany, które popękały. Mogły się zawalić w
każdej chwili.
-
Ty bufonie, Bella jest w środku! – Barty ryknął na Yaxley’a i doskoczył do
niego, aby chwycić go za klapy płaszcza i potrząsnąć.
Gryząc w
oczach, czarny dym wypełnił całą ulicę. Wszyscy zaczęli się krztusić i kaszleć,
ja zaś poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach. Myślałam, że się uduszę, z
trudem dojrzałam szalejącego przy wejściu do sklepu z różdżkami Greybacka. Dym
był tak ostry, że nawet przestałam czuć odrażający smród wilkołaka.
Bellatriks
nie kazała nam jednak długo czekać. Zaledwie minutę później ujrzałam jej
wysoki, błyszczący but, przechodzący przez drzwi jak przez masło. Kawałki
drewna rozpryskały się dookoła, prędko strawił je jednak ogień. Wyglądała jak
bogini. Płomienie tańczące dookoła niej rozjaśniały jej twarz, której
szaleństwo dodawało przerażający wyraz. Przypominała czaszkę obleczoną ciasno
szarą skórą. Tylko przepełnione furią i magiczną siłą oczy świadczyły o
tętniącym w niej życiu. Trzymała w dłoni różdżkę, którą celowała w unoszący się
w powietrzu tuż przed nią worek na ziemniaki. Ogromny, pokryty kurzem, a
wypełniony był czymś bardzo… domyśliłam się, że był to nieprzytomny Ollivander,
lecz wyglądało to na jaką masę kamieni wyginające wór w różnych miejscach.
-
Wracamy! – zawołała Lestrange, a na jej twarzy zapłonął triumf. Teleportowała
się wraz z zakładnikiem. Sklep wyglądał strasznie. Ogień już powoli dogasał,
to, czego nie strawił, było przydymione i poczerniałe.
Nie
widziałam już, co się później stało, bo Bartemiusz chwycił z całej siły moje
ramię i deportował się. Udało mi się jedynie dostrzec opadający pył,
rozpraszający się czarny proch, a także pojawiające się w oddali twarze gapiów.
___________
To już
trzecia rocznica bloga. Bardzo się cieszę, że wciąż ze mną jesteście i czytacie
(jako tako, hehe). Z tej okazji zapraszam Was także na rocznicowy post na Proroku-Frozenki. Jesteśmy już praktycznie na półmetku opowiadania, wiem, że z atrakcyjnością fabuły
bywało różnie, ale moje plany na przyszłość zawierają znaczną poprawę xD Jutro
udaję się na pielgrzymkę, wracam za cztery dni, mam nadzieję, ż trafi mi się
ładna pogoda. Do zobaczenia w drugiej połowie sierpnia :* Mam nadzieję, że
spotkamy się w tym samym gronie (a może nawet większym) w przyszłym roku.
~_Wika_
OdpowiedzUsuń12 sierpnia 2013 o 11:11
Jeśli mam być szczera, to z „atrakcyjnością fabuły” masz trochę racji =) Cieszę się, że Macy zaczęła trochę myśleć i już nie jest taka „”ciapowata” jak w poprzedniej notce. Fajny był ten czarny czarny pióropusz. Szczerze mówiąc w pierwszej chwili, kiedy przeczytałam o „kobiecie z lustra” to nie miałam pojęcia o kogo chodzi xD
12 sierpnia 2013 o 19:34
UsuńDziwne, a często o niej wspominałam. Hmm, może za mało?