8 sierpnia 2013

33. Czarny Pan nie odpuszcza

         Strasznie… strasznie bolała mnie głowa… Nie mogłam unieść powiek, gdyż były zbyt ciężkie i obolałe… podobnie zresztą, jak i moje ciało. Odetchnęłam ciężko, usiłując sobie przypomnieć, co się wcześniej wydarzyło… tylko jedna wielka, biała plama, przysłaniająca wszystko. Przez zaciśnięte powieki widziałam białe, ostre światło, jednak przemogłam się i bardzo, ale to bardzo powoli otworzyłam wrażliwe oczy.
Obraz dookoła mnie był rozmazany, jednak szybko się wyostrzał. Pierś wciąż piekła mnie w miejscu, w które ugodziło zaklęcie…
Tak!
Już wszystko pamiętałam. Ministerstwo Magii, bitwa, przepowiednia… aurorzy! Poderwałam się tak szybko, jak tylko mogłam, zdając sobie w pewnej chwili sprawę, że leżę w moim łóżku, nakryta kołdrą, a strzeże mnie zatroskana Mrużka.
         - Gdzie jest Barty? Przepowiednia…! Muszę… muszę natychmiast dotrzeć do Moody’ego – wymamrotałam i usiłowałam wygramolić się z łóżka, jednak poczułam palący ból nie tylko w piersi, ale i w całym lewym boku i ramieniu. Mrużka wyglądałą na przerażoną moim rozgorączkowaniem.
         - Pan Barty przyniósł tutaj panią i udał się do swego pana… był bardzo przygnębiony… kazał panią leczyć i zamknąć dom na cztery spusty – poinformowała mnie skrzatka, kiedy się uspokoiłam w nie. Ujrzałam bladą, przerażoną twarz dziewczyny z wytrzeszczonymi, podkrążonymi oczami, jednak już bez jakichkolwiek oznak walki. Siniaki i rozcięcia zniknęły bezpowrotnie. Odrzuciłam zwierciadło, czując w żołądku nieprzyjemny uścisk niepokoju.
         - Bartemiusz mówił, kiedy wróci? – spytałam nieśmiało, ale Mrużka pokręciła tylko przecząco głową. Chwilę później przyniosła mi gorący posiłek. Byłam niesamowicie głodna, mimo że była dopiero godzina dziewiąta rano. Za oknem jaśniało już od dawna słońce, pieszcząc swymi ciepłymi promieniami uchylone okno.
Gdy pochłonęłam śniadanie, skrzatka przyszła do mnie na górę z Dorianem w ramionach. Jasnooki chłopiec wpatrywał się we mnie spokojnie, bez cienia smutku czy strachu. Był zbyt mały, aby to wszystko zrozumieć. Nawet nie wiedział, co wydarzyło się poprzedniej nocy w Ministerstwie Magii, ba, nie miałam pojęcia o istnieniu tej instytucji.
         - Tak mało brakowało, a utraciłby dwoje rodziców – mruknęłam bardziej do siebie, niż do skrzatki. – Czy Barty powiedział coś, zanim wyszedł?
         - Nie – odparła krótko. Wyglądała na bardzo zasmuconą faktem, że nie mogła mnie pocieszyć. – Nakazał tylko spokój i cierpliwość.
Westchnęłam ciężko i powróciłam do tulenia syna. Tak mało brakowało… tak mało…

*

         Bartemiusz powrócił dopiero, gdy nastała noc. Wciąż brudny i zakrwawiony, przytulił mnie i ucałował. Przez chwilę trwaliśmy w tym uścisku, nie mogąc uwierzyć w szczęście, które nas spotkało. Byliśmy znów razem – cali i zdrowi. Tylko to się liczyło.
         - Opowiedz mi o wszystkim – poprosiłam szeptem, z trudem panując nad łzami, cisnącymi się do moich oczu, Crouch usiadł z westchnieniem z kanapie i przemówił:
         - Byłem u Czarnego Pana. Utraciliśmy przepowiednię. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wściekłego, Lucjusz miał szczęście, że to nie on przekazał mu tę informację, tylko sam Potter. Czarny Pan przybył do ministerstwa, jednak pojedynek z Dumbledore’em nie poszedł po jego myśli. Muszę rzec, że ja również dziś się nie popisałem… Uciekłem, jak Bellatriks, kiedy tylko ujrzałem Dumbledore’a, chociaż… gdyby nie to, zapewne siedzielibyśmy teraz w Azkabanie, jak pozostali. Czarny Pan nie był zachwycony. Gdyby nie fakt, że tylko mi zawdzięcza, z całą pewnością nazwałby mnie tchórzem.
         - Nie oskarżaj się, ratowałeś rodzinę – odparłam. – Bellatriks też uciekła, a zostawiła Rudolfa na pastwę losu.
Crouch nic już nie powiedział, tylko westchnął ciężko, wciąż gnębiony frustracją i troską. Dodałam:
         - Co teraz zamierza Czarny Pan? Chyba nie zamierza się poddać?
         - Ależ skąd! Ma plany wobec kogoś z nas, ale na razie milczy na ten temat. Nie wiem i obym się mylił, ale nie chciałbym być teraz na miejscu Malfoyów. Czarny Pan naprawdę gniewa się na Lucjusza. Miał nas poprowadzić, a utracił proroctwo i przyczynił się do uwięzienia śmierciożerców. Słyszałem także pewną historię… Otrzymał od Czarnego Pana coś na przechowanie i zostało mu to skradzione. Biedny Lucjusz, nie zazdroszczę mu.

*

         Po tym, co Barty opowiedział mi o bitwie w ministerstwie, wiedziałam już, że całe społeczeństwo czarodziejów i czarownic ogarnie panika na wieść o powrocie Lorda Voldemorta. Od dawna nie miałam kontaktu z ludźmi spoza grona śmierciożerców, lecz domyślałam się, że artykuły w gazetach nie pomagały w zachowaniu spokoju. Ze wstydem muszę przyznać, że i mnie ów niepokój trochę się udzielił .
         Jedliśmy właśnie śniadanie, kiedy sowa zastukała do kuchennego okna pazurem, trzymając w dziobie „Proroka Codziennego”. Zapłaciłam jej i odebrałam gazetę, automatycznie rzucając znudzone spojrzenie na pierwszą stronę, jak zwykle zresztą. Jednak tym razem na tym nie poprzestałam. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, odrzucając „Proroka Codziennego” od siebie, jakby mnie poparzył.
         - Barty, spójrz! – zawołałam. – Nasze zdjęcia i nazwiska! Jesteśmy poszukiwani przez ministerstwo! My i Bellatriks!
Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Nie był to ani strach, ani niepokój, lecz szok. Przecież podświadomie zdawałam sobie sprawę z konsekwencji ujawnienia swej tożsamości i ucieczki, jednak moment, w którym zobaczyłam w gazecie swoje ruchome zdjęcie jeszcze z Hogwartu sprawił, że przeraziłam się nie na żarty. Barty zdawał się tym w ogóle nie przejmować, choć za jego głowę wyznaczono dwukrotnie więcej galeonów, niż za moją.
         - Myślisz, że zignorują naszą ucieczkę? – zapytał, popijając herbatę.
         - Nie, ale… nie ukrywam, że jest to dla mnie spore zaskoczenie.
Gdy już się uspokoiłam, poczułam wstyd, że tak zareagowałam na artykuł w gazecie. Lecz tłumaczyłam to, oj, tak! Moim brakiem doświadczenia. Bartemiusz czy inni śmierciożercy mieli już za sobą różne sytuacje, zdarzenia, z którymi musieli sobie poradzić. A za mnie wszystko robili inni. Kiedy zaś przyszło mi zareagować spontanicznie, spanikowałam. Zepsułam wszystko. Chociaż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Być może siedziałabym już w Azkabanie, gdybym nie straciła przytomności… Nie. Nie powinnam o tym myśleć. Było, minęło… Musiałam planować przyszłość, a nie zamartwiać się tym, co już się zdarzyło i na co nie miałam wpływu.
         Jednak najbardziej „Prorok Codzienny” rozpisywał się o powrocie Lorda Voldemorta, wielu odwołaniach w Ministerstwie Magii oraz o przywróceniu Albusa Dumbledore’a na stanowisko dyrektora Hogwartu. Zabawa w podchody zamieniła się w otwartą wojnę, miałam się o tym niedługo przekonać.
         - Czarny Pan życzy sobie nas widzieć.
Barty wpadł do salonu, gdzie spędzałam swój wolny czas z Dorianem. Poderwałam szybko głowę, aby spojrzeć z nadzieję w oczy męża.
         - Nas? – zapytałam nieśmiało. – To znaczy… mnie też?
         - Nie może być inaczej – odparł, poprawiając szeroki, skórzany pas. – Tak prędko, jak to tylko możliwe, czyli natychmiast.
Wziął ode mnie dziecko i wręczył je Mrużce, która podbiegła do swego pana, aby zapewne wziąć od niego płaszcz. Machnęłam różdżką i bladoniebieska szata zmieniła się w odzienie śmierciożerców. Crouch ponaglił mnie, gdy biegliśmy w kierunku drogi, aby móc się teleportować. Coś nagle wpadło mi do głowy, więc zapytałam:
         - Dlaczego nie użył Mrocznego Znaku, aby nas wezwać?
         - Ponieważ to wyprawa dla wybranych – odrzekł, a w jego głosie wyraźnie zabrzmiała duma. Podał mi rękę, a kiedy ją uchwyciłam, natychmiast się teleportował.
Nie czułam się zbyt komfortowo z faktem, że musiałam pozostawić dziecko na rozkaz Czarnego Pana, aby myśl o pomszczeniu moich rodziców dodawała mi energii i sprawiała, że było mi lżej. Do tego mogłam lepiej wykazać się w tym zadaniu, gdyż zakończyłam już pierwszą lekcję i nauczyłam się jednego: choćby się waliło i paliło, nie mogę rozproszyć swojej uwagi. Dobrze wiedziałam, że wojna nie jest moim żywiołem. Byłam na to zbyt wrażliwa i nieporadna. Jednak postanowiłam wytrwać do samego końca, do momentu, aż nie poczuję, że moi rodzice zostali pomszczeni. Wtedy będę mogła w spokoju dożyć swych lat. Być może przebaczenie dawało w jakimś stopniu satysfakcję, ale mnie nie interesował pewien procent zadowolenia. Ja musiałam to poczuć. Oko za oko, ząb za ząb.
         Pojawiliśmy się w wielkim holu przeznaczonym do deportacji i aportacji. Nikogo poza nami tu nie było, więc udaliśmy się do wysokiej, surowej komnaty, gdzie Czarny Pan radził ze swoimi śmierciożercami. Tym razem jednak zastaliśmy go tylko z Bellatriks, Greybackiem, Crabbe’em i Yaxleyem. Uniosłam lekko brwi, widząc wilkołaka w tym jakże doborowym gronie wybranych czarodziejów.
         - Jesteśmy już wszyscy, więc rozpoczniemy obrady – rzekł Lord Voldemort, wskazując nam krzesła po swojej prawicy. Gdy je zajęliśmy, ciągnął: - Utrata przepowiedni była dla mnie ogromnym ciosem, nie ukrywam tego. Lecz to nie powód, aby się poddawać. To, czego pragnę, otrzymam w inny sposób. A jest mi do tego potrzebny Ollivander.
         - Wytwórca różdżek, mój panie? – zdziwiła się Bellatriks.
         - Tak jest, wytwórca różdżek – przytaknął Czarny Pan, a w jego przerażających, szkarłatnych oczach zapaliły się złowrogie ogniki. – Mieszka sam w pokoju nad sklepem. O tym wiedzą wszyscy, więc nie trudno go będzie stamtąd porwać. Każdy myśli sobie: komu potrzebny jest ten starzec, jeśli nie do tworzenia różdżek? Lecz ja mam plan. Chcę jednak, aby cała akcja odbyła się sprawnie i bez komplikacji. Bellatriks, ty poprowadzisz tę grupę, wierzę, że mnie nie zawiedziesz, jak Lucjusz. Masz okazję oczyścić nazwisko swojej siostry.
Zarumieniła się i spuściła skromnie wzrok, jednak ja widziałam, jak to drobne uznanie Czarnego Pana mile połechtało jej próżność i uczucie, którym go darzyła. Voldemort zdawał się jednak tego nie dostrzegać, nawet nie zaszczycił jej przelotnym spojrzeniem, jakby stwierdził, że dość względów na dziś i ciągnął dalej:
         - Kiedy już uprowadzicie Ollivandera, umieścicie go w Malfoy Manor, Lucjusz przygotował tam jakiś czas temu piwnicę. Pytania?
Nikt nie wypowiedział słowa. Akcja nie była ani niebezpieczna, ani skomplikowana. Wiedziałam, że teraz sobie poradzę. Po prostu miałam takie przeczucia. Od środka rozpierała mnie energia, a ja sama czułam coś na kształt radości. Do tego świadomość, że jest godzina trzecia po południu, a na ulicy Pokątnej znajdowało się teraz mnóstwo ludzi, potęgowało we mnie to poczucie. Sama nie wiedziałam, dlaczego, ale ludzki strach dodawał mi pewności siebie.
         - Jak myślisz, skąd młodzież będzie teraz brała różdżki? – wyszeptałam do Barty’ego, kiedy szliśmy korytarzem do wielkiego holu. – Teraz są wakacje, ale później… 
         - To nie jest sprawa Czarnego Pana. Pomyśl: wielu mugolaków nie będzie dzięki temu kradło naszej wiedzy i magii – rzekł. – Chciałbyś, aby nasz syn uczył się w Hogwarcie ze szlamami? To naturalna selekcja, znacznie lepsza i bardziej moralna od egzekucji.

Aportowaliśmy się na ulicy Pokątnej. Tak, jak się spodziewałam, dookoła nas znajdowało się całe mnóstwo ludzi. Atmosfera jednak bardzo się zmieniła. Każdy był wylękniony i chciał załatwić swoje sprawy najszybciej, jak to tylko było możliwe, bez narażania siebie na utratę zdrowia i życia.
Bellatriks była w swoim żywiole. Ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony, wrzeszcząc i wytrzeszczając oczy z przerażenia. Jakaś kobieta zawyła okropnie, bo Greyback dla żartu pognał za nią aż do witryny sąsiedniego sklepu. Oczywiście nie każdy z przebywających na Pokątnej okazał się być tchórzem. Jakiś młody, muskularny mężczyzna rzucił się w naszym kierunku z wyciągniętą różdżką, jednak zapału i odwagi miał więcej, niż rozumu lub umiejętności. Jakaś tajemnicza siła popchnęła mnie do tego czynu. Poczułam to jako czarny, pierzasty podmuch, który już w życiu widziałam… Zielony promień Bartemiusza chybił o cal, zaś czarny pióropusz, który wystrzelił z mojej różdżki trafił prosto w pierś chłopaka. Nie miałam pojęcia, co to było, czy to mogłam określić jako zaklęcie? O żadnym nie pomyślałam, ba, nawet żadnego nie rzuciłam, czy to miało jakiś związek z kobietą z lustra?
Młody czarodziej upadł z szeroko rozwartymi oczami, natomiast Bellatriks już wpadła do sklepu. Strzegliśmy wejścia, gdyż takich śmiałków, jak ten pierwszy mężczyzna zaczęło przybywać. Do odstraszenia ich wystarczyły jedynie zwykłe zaklęcia rozbrajające. Nie przybyliśmy tu mordować. Widziałam, że dla śmierciożerców to była czysta zabawa. Yaxley skakał jak sam diabeł, a z jego różdżki tryskały pomarańczowe, emanujące gorącem iskry. Witryna sklepu zapłonęła momentalnie, szyby popękały, a szkło zaczęło pryskać na boki, ogień rozprzestrzeniał się do góry, pochłaniając żarłocznie nie tylko drewniane elementy, ale także i kamienne ściany, które popękały. Mogły się zawalić w każdej chwili.
         - Ty bufonie, Bella jest w środku! – Barty ryknął na Yaxley’a i doskoczył do niego, aby chwycić go za klapy płaszcza i potrząsnąć.
Gryząc w oczach, czarny dym wypełnił całą ulicę. Wszyscy zaczęli się krztusić i kaszleć, ja zaś poczułam, jak łzy ciekną mi po policzkach. Myślałam, że się uduszę, z trudem dojrzałam szalejącego przy wejściu do sklepu z różdżkami Greybacka. Dym był tak ostry, że nawet przestałam czuć odrażający smród wilkołaka.
Bellatriks nie kazała nam jednak długo czekać. Zaledwie minutę później ujrzałam jej wysoki, błyszczący but, przechodzący przez drzwi jak przez masło. Kawałki drewna rozpryskały się dookoła, prędko strawił je jednak ogień. Wyglądała jak bogini. Płomienie tańczące dookoła niej rozjaśniały jej twarz, której szaleństwo dodawało przerażający wyraz. Przypominała czaszkę obleczoną ciasno szarą skórą. Tylko przepełnione furią i magiczną siłą oczy świadczyły o tętniącym w niej życiu. Trzymała w dłoni różdżkę, którą celowała w unoszący się w powietrzu tuż przed nią worek na ziemniaki. Ogromny, pokryty kurzem, a wypełniony był czymś bardzo… domyśliłam się, że był to nieprzytomny Ollivander, lecz wyglądało to na jaką masę kamieni wyginające wór w różnych miejscach.
         - Wracamy! – zawołała Lestrange, a na jej twarzy zapłonął triumf. Teleportowała się wraz z zakładnikiem. Sklep wyglądał strasznie. Ogień już powoli dogasał, to, czego nie strawił, było przydymione i poczerniałe.
Nie widziałam już, co się później stało, bo Bartemiusz chwycił z całej siły moje ramię i deportował się. Udało mi się jedynie dostrzec opadający pył, rozpraszający się czarny proch, a także pojawiające się w oddali twarze gapiów.

___________

To już trzecia rocznica bloga. Bardzo się cieszę, że wciąż ze mną jesteście i czytacie (jako tako, hehe). Z tej okazji zapraszam Was także na rocznicowy post na Proroku-Frozenki. Jesteśmy już praktycznie na półmetku opowiadania, wiem, że z atrakcyjnością fabuły bywało różnie, ale moje plany na przyszłość zawierają znaczną poprawę xD Jutro udaję się na pielgrzymkę, wracam za cztery dni, mam nadzieję, ż trafi mi się ładna pogoda. Do zobaczenia w drugiej połowie sierpnia :* Mam nadzieję, że spotkamy się w tym samym gronie (a może nawet większym) w przyszłym roku.

2 komentarze:

  1. ~_Wika_
    12 sierpnia 2013 o 11:11

    Jeśli mam być szczera, to z „atrakcyjnością fabuły” masz trochę racji =) Cieszę się, że Macy zaczęła trochę myśleć i już nie jest taka „”ciapowata” jak w poprzedniej notce. Fajny był ten czarny czarny pióropusz. Szczerze mówiąc w pierwszej chwili, kiedy przeczytałam o „kobiecie z lustra” to nie miałam pojęcia o kogo chodzi xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 sierpnia 2013 o 19:34
      Dziwne, a często o niej wspominałam. Hmm, może za mało?

      Usuń