25 sierpnia 2010

2. Dwóch martwych ludzi


Spodziewałam się aksamitnej nocy i setek migoczących na niebie gwiazd, ale jedyne, co czekało mnie za oknem, to nasiąknięty wodą trawnik i nieustająca ulewa. Z zardzewiałej, uszkodzonej rynny deszczówka ciekła wprost na ścianę, rozpryskiwała się na szybie i wsiąkała w spróchniałą okiennicę. 

Poza deszczem i stłumionymi odgłosami radia z pokoju Lynn w domu panowała prawie martwa cisza, ale ja bardzo lubiłam takie wieczory. Słońce już dawno zaszło, dźwięki z głównej ulicy tu nie docierały, świece paliły się tylko na dole w kuchni — można się było poczuć jak w sercu jakiejś historii grozy. Podobał mi się ten skurcz w żołądku, kiedy przemykałam z sypialni do toalety, wiedziona jedynie rzadkimi plamami światła z ulicznych lamp. A tym razem miałam doświadczyć czegoś jeszcze — spotkania z tajemniczą postacią. Poczułabym się bardzo oszukana, jeżeli nie pojawi się w kapturze. 

Po przerobieniu wszystkich historyjek z Baśni barda Beedle’a i ułożeniu Hope do snu mogłam z czystym sumieniem zamknąć się w swoim pokoju. Było za dziesięć dwunasta, kiedy ostatni raz zajrzałam do Lynn. Oczywiście zastałam ją śpiącą — bez zmytego makijażu i w dziennym stroju, z otwartym magazynem Czarownica zwisającym z krawędzi łóżka, choć do końca się spodziewałam, że postanowi zrobić na złość ciotce i jednak wymknie się do Ashley. 

Zamykając frontowe drzwi, miałam wrażenie, że fruwałam. To dziwne uczucie, które towarzyszyło zawsze w momentach derealizacji — jakbym po części spała i jednocześnie była w pełni świadoma tego, co robiłam. 

A teraz właśnie ziszczał się sen, który śniłam od wielu lat. 

Wyczarowałam nad sobą parasol i przeszłam kilka przecznic, ot tak, na wszelki wypadek, jakby któraś z kuzynek zbudziła się i postanowiła wyjrzeć przez okno. Wolałam o tej porze nie teleportować się zaraz spod domu. W naszej okolicy mieszkali wyłącznie mugole. 

Choć założyłam jesienny płaszcz i skórzane trzewiki, cała się spięłam pod wpływem lodowatego podmuchu, kiedy wyszłam na główną ulicę. Tam łatwiej było się schować w jakiejś ciemnej bramie i nie zwrócić uwagi starszej pani z parteru spędzającej przy oknie każdą bezsenną noc. Na każdym osiedlu była przynajmniej jedna taka staruszka, ale nie tu. W tym miejscu na parterze znajdowały się prawie wyłącznie same knajpy, pralnie, butiki i kwiaciarnie. 

Badając ciemny dziedziniec na tyłach baru z chińskim żarciem, zdębiałam, przerażona nagłą myślą. Nieprzyjemne, prawie bolesne wrażenie rozlewającego się żrącego eliksiru ogarnęło wszystkie moje wnętrzności. 

A co, jeśli… jeśli… 

Nie, to by było aż nadto okrutne. I jakim cudem ktoś miałby…? 

…jeśli ktoś miałby zabawić się moim kosztem?

Pomyślałam o Rogerze Daviesie i jego kumplach, o tamtych starszych dziewczynach z ostatniej klasy, które celowo przelewały rośliny w dormitorium, kiedy miałam dwanaście, trzynaście lat. A co, jeśli ktoś jeszcze odkrył prawdę o moich rodzicach i teraz postanowił się zabawić? 

Z bardzo przykrym wrażeniem w brzuchu wsunęłam się między śmietniki i wyciągnęłam różdżkę. Deszcz neutralizował nieco smród śmieci, ale od ogólnego fetoru Londynu nie dało się uciec. A kiedy się teleportowałam, poza błotem, smogiem i mokrym asfaltem dołączył do tego słodkawy zapach gnijących roślin z rzeki. Ruch samochodowy był tu większy niż w naszej części Londynu, ale nie spotkałam nikogo spacerującego. Nie miałam pewności, ale zdawało mi się, że tutaj padało naprawdę mocno. 

Zmarznięta i w przemoczonych butach ruszyłam wolno wzdłuż mostu. Na wszelki wypadek wsunęłam na głowę jeszcze kaptur — gdyby Davies z kolegami naprawdę postanowił sobie ze mnie zażartować. Przebierając skostniałymi palcami po śliskim lakierze różdżki w rękawie, nie przestawałam się rozglądać. Serce musiało się powiększyć i biło teraz jak szalone gdzieś w okolicy przełyku, wstrząsając całym ciałem — w każdym razie to niemożliwe, żeby zwykłe ludzkie serce mogło tak bić. Spróbowałam przełknąć ślinę. Nic. W odróżnieniu od koślawego chodnika — sucho. 

Im bliżej środka, tym bardziej czas zwalniał, aż chyba całkowicie się zatrzymał — razem ze mną wpatrzoną w nieruchomy punkt o kształcie przypominającym człowieka. Przycisnęłam mocniej ramię do boku, upewniając się, że Prorok Codzienny nie przesunął się chociaż o cal. 

Nie przesunął się. 

Zmrużyłam oczy, licząc, że pierwsza wypatrzę coś, co da mi przewagę — postać w sięgającym ziemi płaszczu opierała się o barierkę. Trudno było mi określić płeć. Osoba o wzroście przeciętnej kobiety, okrągława w okolicy brzucha, z głową skierowaną przed siebie — zgodnie z moją fantazją twarz skrywała pod czarnym kapturem. Na pierwszy rzut oka doskonale wpasowała się w obrazek deszczowego Londynu nocą, ale po czasie zdałam sobie sprawę, że coś było nie tak. 

Mimo ulewy płaszczu nie imała się ani kropla wody, a z kieszeni wystawał fragment zwiniętej gazety — ten sam numer, który ja ściskałam pod pachą. 

Maksymalnie spięta zwolniłam. Krew zadudniła mi w uszach. Zostały sekundy na reakcję. 

Odezwać się? Przystanąć? Chrząknąć? 

A może — jak w tych wszystkich detektywistycznych powieściach — na odwrocie listu widniało jakieś hasło, którym powinnam się odezwać? 

Ale zanim się z nią zrównałam, postać przemówiła zachrypniętym, męskim głosem. Obcym głosem. 

— Macy Savour. 

Skinęłam głową i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mnie nie widział. 

— To ja. Jestem. — W głowie nie zabrzmiało to tak głupio. Zwłaszcza że mój głos drżał, jego nie. — Kim pan jest? 

— Nie będziemy o tym tutaj rozmawiać. 

Odbił się łagodnie od barierki i bez ostrzeżenia chwycił mnie za przegub dłonią ubraną w skórzaną rękawiczkę. Prorok upadł na chodnik i w tym samym momencie stanął w płomieniach. Z ust wyrwał mi się cichy okrzyk, ale zanim zdążyłam wysunąć z rękawa różdżkę, czarodziej już nas teleportował. 

Czy wcześniej myślałam o tym, że mogłabym się dać tak głupio podejść? 

W każdym razie teraz nie myślałam o niczym innym. 

Wylądowaliśmy na pustkowiu pośrodku wiejskiej drogi. Deszcz nie zacinał jak na  Millennium Bridge, ale musiało tu niedawno padać — i to mocno, bo kałuże na błotnistej ścieżce przypominały małe jeziora. Wyrwałam ramię z niezbyt mocnego uścisku, ale mężczyzna nie zamierzał się ze mną szarpać. 

— Tam — mruknął jak gdyby nigdy nic, wskazując ręką na majaczący w ciemności kształt. Chyba dom. Zupełnie zdezorientowana wrosłam w ziemię, choć podłoże wcale temu nie sprzyjało. — Pytania na miejscu. 

— Proszę mi chociaż powiedzieć, dokąd nas pan przeniósł — wydusiłam z siebie. 

— Clova, Szkocja. 

Jak na porywacza był zaskakująco współpracujący. Nie potrafiłam połączyć tego szorstkiego, nieprzyjaznego głosu z dziwnie obojętnym, prawie łagodnym obejściem. Nawet się nie obejrzał, nie odebrał mi różdżki, tylko zszedł niezgrabnie z błotnistej ścieżki i zaczął brnąć ku domowi przez wysoką trawę. 

Zupełnie zbita z tropu zrobiłam dokładnie to samo. Wytężając słuch, uniosłam różdżkę, gotowa na awaryjną teleportację. Nie doszło jednak do żadnego niespodziewanego ataku, lecących w moim kierunku zaklęć ani do nagłego pojawienia się Daviesa z kolegami. Zakapturzony mężczyzna przeprowadził mnie przez obwieszoną różami furtkę na teren tonącego w ciemności ogrodu. Bałam się zapalić różdżkę. Do drzwi dotarłam prawie po omacku, macając przed sobą stopą, żeby się nie przewrócić, choć i tak zaczepiłam butem o jakieś wystające z ziemi pnącza. 

Zawahałam się, gdy czarodziej wszedł do środka, ale widoczny z zewnątrz fragment urokliwego korytarzyka oświetlonego na pomarańczowo trochę mnie uspokoił — jak gdyby mordercy i porywacze nie mieli prawa mieszkać w ładnych, przytulnie urządzonych małych domkach na wsi. Z gulą w gardle wychyliłam się nad progiem i zobaczyłam więcej ładnego, ciasnego holu, dwie pary zamkniętych drzwi i schody biegnące na górę w mrok. 

— Bez przeszkód? — usłyszałam z wnętrza jeszcze jeden stanowczy, męski głos. 

— Się okaże. 

Mniej więcej w połowie pustego korytarza spostrzegłam ruch i w tym samym momencie pojawił się zarys wysokiej, szczupłej męskiej postaci — zarys, którego sekundę wcześniej jeszcze tam nie było. Cofnęłam się instynktownie, widząc, jak międlił w dłoniach płachtę jakiegoś połyskującego srebrzyście materiału. Zacisnęłam palce na różdżce, by zapanować nad drżeniem. 

— To na pewno ona? — zapytał, podczas gdy człowiek, który mnie przyprowadził, z westchnieniem zrzucił ciężki płaszcz. — Bardzo młoda. 

— Tak. To na sto procent ona — warknął nieprzyjaźnie. 

Na powrót zbliżyłam się do drzwi, coraz bardziej skonsternowana tą dziwną sytuacją. Nie byłam pewna, jak mogłabym sobie wyobrazić tajemne spotkanie niedobitków, którzy ostali się trzynaście lat po upadku Lorda Voldemorta, ale z całą pewnością nie wyobrażałam go sobie tak

— Moglibyście nie mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było? — zapytałam, siląc się na spokój. Wewnątrz cała się trzęsłam. 

Usłyszałam cichy, swobodny śmiech. 

— No nic, na razie musi nam to wystarczyć. 

Nawet mimo utrzymującego się nadal strachu nie byłam w stanie nie poczuć ukłucia złości, który wywołała ta impertynencka uwaga. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować — przecież tyle ćwiczyłam przez te wszystkie lata, uczyłam się, by jakoś zrekompensować brak doświadczenia, kiedy nadejdzie właściwy moment, a on mówi, że muszę im wystarczyć — ale wyszedł z nich tylko zduszony, niemy okrzyk. 

— Wejdziesz do środka? — zapytał zaskakująco łagodnie, prawie pieszczotliwie, jakby zapraszał dziecko. 

Wystąpił krok naprzód i mdłe światło oliwnej lampki padło na jego bladą, młodzieńczą twarz — niesamowicie delikatną i przystojną. Włosy barwy słomy miał równo obcięte, sięgające ramion, nadające mu wygląd rozbrykanego podrostka — podobnie dwa jasne łuki brwi, które zatrzymały się nad oczami w wyrazie uprzejmego zdziwienia. Otworzył nam bez różdżki, ale za to w staromodnej szacie czarodzieja, trochę na niego za dużej, jakby mężczyzna w ostatnim czasie znacznie schudł. Dłonie miał wąskie i długopalczaste jak u pianisty, zaciśnięte na błyszczącej kuli materiału, którą trzymał jak ścigający kafla. 

Ostrożnie przestąpiłam próg, nie opuszczając różdżki — ostatecznie morderca i porywacz mógł zarówno mieszkać w ładnym domku na wsi, jak i posiadać zwodniczo anielską urodę. 

Czując na sobie spojrzenia obu mężczyzn, rozejrzałam się uważnie po holu. Na delikatnych mebelkach było mnóstwo niepasujących do siebie książek, bibelotów i doniczek z drobnymi roślinami. Ze ścian do połowy pokrytych boazerią śmiały się zastygłe w prywatnych sytuacjach twarze chuderlawego młokosa i urzekająco pięknej, eterycznej blondynki. Tylko na dwóch czy trzech mignął mi surowo wyglądający mężczyzna ze schludnie przyciętym wąsem. Świece w kandelabrach były dopiero co wymienione, w wazonie tkwiły świeże dalie, ale gruba, prawie nietknięta warstwa kurzu na podłodze i tych wszystkich przedmiotach sprawiała wrażenie, jakby nikt tu od dawna nie sprzątał albo wpadał tu wyłącznie po to, żeby podlać kwiaty. Spojrzałam raz jeszcze na młodszego, później na starszego, analizując szczurzą, wynędzniałą twarz. 

— Kim jesteście? — zapytałam cicho, ale blondyn odpowiedział mi tylko kolejnym osobliwym uśmieszkiem. Szczurowaty czarodziej milczał z mocno zaciśniętymi wargami, jakby jego zadanie kończyło się na dostarczenie mnie do tej pełnej kurzu kwatery. Mój wzrok prześlizgnął się po całej jego postaci, ostatecznie zatrzymując się na najbardziej charakterystycznej rzeczy: dłoni pozbawionej jednego palca. — Jestem zatem w towarzystwie dwóch martwych. 

Napięcie, które pęczniało z każdą kolejną sekundą, wybuchło jak balon przekłuty szpilką, a młodszy czarodziej roześmiał się pusto. Miał bardzo dziwny, wysoki śmiech, zupełnie niepasujący do tego anielskiego oblicza i nieco sztywnej postawy. 

— Ty — wskazałam na starszego — jesteś Glizdogon. Byłeś w Proroku w artykule na temat dziesięciolecia upadku Czarnego Pana. A ty? Ty jesteś jego synem. — Znów pokazałam palcem, tym razem na jedną z fotografii na ścianie. — Musisz nim być, Crouch miał jednego syna, tylko dlaczego wciąż żyjesz, skoro młody Crouch zmarł w Azkabanie? 

Spojrzał z rozbawieniem na Glizdogona i rozłożył ramiona w geście bezradności. 

— Przepraszam za ten niefortunny incydent — odparł i gestem zaprosił mnie do pierwszych drzwi. — Umieranie niezbyt mi wychodzi. 

Opuściłam lekko różdżkę i ruszyłam za nim do najbardziej skrajnego pokoju, którym okazał się ciasny, równie przytulny salonik. I tu intensywnie czuć było kurz, ale pomieszczenie wyglądało na częściej używanie. Crouch odłożył materiałową kulę i nie zdążyłam mrugnąć, gdy w dłoni pojawiła mu się różdżka. Drgnęłam niespokojnie, a żołądek podskoczył tak, jakbym zaczepiła butem o pękniętą płytę chodnikową, ale tamten tylko skinął nią w kierunku kominka i w palenisku zapłonął ogień. Pomarańczowe światło rozlało się po pokoju i ukazało jeszcze więcej na pierwszy rzut oka niepasujących do siebie ozdóbek, flakoników, narzutek, obrazeczków, poduszek, mebli nie do kompletu, upodabniających ten salon bardziej do jakiejś nory pana borsuka z bajki dla dzieci niż do domu dyrektora Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. 

— Jesteś bystra — powiedział, siadając na kanapie obitej szorstką tkaniną w kwiaty. 

— Zgadza się — odparłam hardo. — Jestem w końcu Krukonką. No i przygotowywałam się do tego od dziesiątego roku życia. 

Przysiadłam dokładnie na drugim końcu, starając się nie spuszczać wzroku z obu mężczyzn. Glizdogon spoczął w fotelu za głową Croucha. Wydawał się pozornie niezainteresowany całą sytuacją, jakby tylko to utrzymywało go przy zdrowych zmysłach. Spoglądając na tę dwójkę, cisnęło mi się na usta wiele pytań. Jakim cudem przeżyli, jak się odnaleźli, co z Syriuszem Blackiem, skoro Pettigrew znajdował się tutaj, czy byli inni i czy… 

Ścisnęło mnie w żołądku. 

Czy istniała szansa, że może i moi rodzice ukrywali się gdzieś pod płaszczykiem śmierci? 

Ale zanim któreś zadałam, Crouch mnie wyprzedził: 

— Dlaczego? 

— Dlaczego co

— Dlaczego odpowiedziałaś na list? 

 Technicznie rzecz biorąc, nie odpowiedziałam. Przyszłam na most, bo w liście było mi obiecane, że dostanę okazję do zemsty. 

Lustrowaliśmy się przez chwilę w milczeniu, aż wargi Croucha wykrzywił powoli szeroki uśmiech satysfakcji. To wydawało mi się niezdrowe, tak często i szeroko się uśmiechać, ale czy człowiek, który przeżył Azkaban, miał prawo być zdrowy? Część twarzy oświetlana przez tańczące w kominku płomienie sama zdawała się tańczyć, tylko oczy — ładne, okrągłe i jasne — tkwiły upiornie nieruchomo jak w transie. 

— A więc zemsta — wyszeptał, a jego głos zlał się z szumem narastającym za oknem. Zaczęło padać. — Pettigrew mówił, że jest coś więcej. 

Popatrzyłam na Glizdogona i natychmiast odwróciłam wzrok, upewniwszy się, że bariera dostatecznie chroniła moje myśli. Nie wyglądał na mistrza legilimencji, tak, jak i młody Crouch nie przypominał mordercy, ja oszustki, a jednak siedzieliśmy we trójkę w tym dziwacznym, dusznym salonie. 

— Skąd o tym wie? Z nikim o tym nie rozmawiałam. Jak mówiłam, nie jestem głupia. 

Dotarło do mnie, że naprawdę tu z nimi siedziałam. Z mężczyzną oskarżonym o tragiczne w skutkach tortury i człowiekiem pracującym dla Dumbledore’a. Potrząsnęłam głową. To mi się nie spinało. 

— Jak widzisz, nasz pan wciąż ma popleczników, którzy służą mu z ukrycia — rzekł Crouch. 

— Kogo masz na myśli? 

— Czarnego Pana oczywiście. Twoi rodzice zginęli w jego służbie już po jego zaginięciu. 

— Po jego śmierci. — Czułam się coraz bardziej niewygodnie z zacieśniającym się kłębowiskiem niedopowiedzeń. Jakby zaczynało brakować mi powietrza. — Czarny Pan nie żyje. 

— A co, gdybym ci powiedział, że możemy zrobić o wiele więcej? 

Oczy rozbłysły mu w sposób, który pozwolił mi sądzić, że z całą pewnością nie miałam do czynienia z osobą o zdrowych zmysłach. Poruszyłam się niespokojnie, czując rosnące napięcie. Już wiedziałam, że znalazłam się w domu z dwójką szaleńców — a przynajmniej byłabym tego pewna, gdyby nie tamten list. 

— Zanim cokolwiek mi powiesz, chcę wyjaśnień — zażądałam, prostując się. — Ty — wskazałam na Glizdogona — pracowałeś dla Dumbledore’a. Wiem, bo moja ciotka dobrze zna rodzinę, z którą Dumbledore się przyjaźni. Tu powinien siedzieć Syriusz Black, nie ty. 

Pettigrew pierwszy raz się uśmiechnął i w jego oczach — chyba nawet wyraźniej niż w oczach Croucha — spostrzegłam błysk szaleństwa. W ruchliwym świetle ognia wyglądał jak starzec. Cienie pogłębiały grube bruzdy znaczące obwisłą, woskową twarz przywodzącą na myśl twarz trupa, tylko te mętne, niebieskawe oczka wydawały się żyć — jakby nadrabiały za całą resztę. I tak, jak uśmiechnął się po raz pierwszy, tak pierwszy raz poczułam na grzbiecie lodowaty dreszcz grozy. 

— Bo, wiesz, Black nigdy nie służył Czarnego Panu — oznajmił cicho Glizdogon, gładząc spieczone wargi przerośniętym, zżółkniętym paznokciem. — Można powiedzieć, że w opinii publicznej… zamieniliśmy się miejscami. Tak, jak miało być. Nieważne, jaka jest prawda. Ważne, co ludzie usłyszą. 

— Czyli Potterowie, tamci mugole… i ten palec… — zaczęłam wymieniać, a on kiwnął głową jak nauczyciel, który pozwalał uczennicy samodzielnie wpaść na odpowiedź na zadane przez nią samą pytanie. — A potem, kiedy Black uciekł z więzienia, postanowił cię dopaść. Dlatego go znalazłeś!

Wycelowałam palcem w Croucha, który przez ten czas siedział zagłębiony w oparcie kanapy i obejmował się ramionami. 

— Nasze spotkanie było tylko pochodną innego spotkania — rzekł już zupełnie poważnie, bez cienia pobłażliwego uśmiechu. Wyglądał jak zupełnie inna osoba i mimo pięknych, młodzieńczych rysów było w nim coś, co pozwalało mi uwierzyć, że naprawdę miałam przed sobą syna Bartemiusza Croucha. — Wiemy, co zrobić, by Czarny Pan odzyskał swą moc. Ale zanim powiemy ci więcej, musisz udowodnić, że jesteś godna zaufania. 

— W jaki sposób? 

Glizdogon wychylił się do przodu i blask płomieni ogarnął jego wytrzeszczone oczy. 

— Złożysz Przysięgę Wieczystą. 

Cisza w salonie zdawała się wwiercać w uszy. Przysięga Wieczysta. Nie pomyślałam o tym, ale kiedy to padło, nie byłam zaskoczona. Musiał istnieć jakiś powód, dlaczego przyjęli mnie tak uprzejmie. Jeszcze brakowało, żeby któryś zaproponował mi herbatkę. Teraz wszystko wydawało się oczywiste — jak podczas przestoju w układaniu puzzli, kiedy po godzinach oglądania i przekręcania elementów nagle przychodził moment oświecenia. Właściwie niczym nie ryzykowali, zyskiwali wszystko, bez względu na to, czy ich urojenia pozostawały urojeniami, czy nie. Zerknęłam na kominek i teraz byłam prawie pewna, że możliwość teleportacji z tego miejsca została zablokowana. 

— Dobrze — odparłam. — Ale chcę dowodu. 

Nie patrzyłam na Croucha. Wpatrywałam się w Glizdogona, czując, że napięcie, które między nami rosło, mogło doprowadzić tylko do dwóch rzeczy, do niczego więcej: albo nie wyjdę stąd żywa, albo dostanę to, czego żądałam. Poczułam w ustach kwaśny smak strachu, serce zdawało się nie ruszać jakby w obawie przez sprowokowaniem ataku, aż w końcu powoli, bardzo powoli mężczyzna sięgnął dłonią do lewego rękawa i dźwignął z czułością, jakby odsłaniał niemowlę. 

Na chudym, pokrytym powrozami żył przedramieniu widniał niezbyt wyraźny, jakby zwęglony kształt czaszki i węża wysuwającego się z jej rozwartej szczęki. Coś jak tatuaż, ale nie tak czarny, jaki nosiłam w pamięci. Ten u Pettigrew był wyblaknięty, z czerwoną, podpuchniętą obwódką, jakby dopiero co został zrobiony albo naruszony. 

Podniosłość chwili prysła jak bańka mydlana. 

Serce zabiło mi mocniej, pewne, że mogło już bić. Przełknęłam z trudem i spojrzałam na Croucha — licząc na potwierdzenie? Uspokojenie? Ale i on wpatrywał się w znak jak zaczarowany, tak, jak się patrzy na ukochaną osobę, chłonąc każdy detal jej twarzy. 

Miałam ochotę zapytać, co zrobią, jeśli odmówię, ale odpowiedź spoczywała na dnie kosza na śmieci jako kupka proszku, w jaką zmienił się tamten list. 

Dobrze się zastanów, bo jeśli zrobisz pierwszy krok, nie będzie już odwrotu. To jest droga w jedną stronę. 

Patrzyłam na Glizdogona i wiedziałam, że byłby w stanie to zrobić. Ale czy już wtedy w domu rodziców nie podjęłam tej decyzji na poważnie

Tylko że to zawsze było na poważnie. Już wtedy, gdy dostała różdżkę, więc dlaczego zamiast radosnego podekscytowania moje wnętrzności wykręcały obawy? Co mnie przerażało? Że powrót Czarnego Pana — o ile w ogóle możliwy — będzie odbiegał od moich dziecinnych wyobrażeń? Ryzyko? Albo samo działanie, skoro do tej pory wszystko odbywało się wyłącznie w moich fantazjach? 

I czy oszalałam, wierząc tej dwójce? A może ja od dawna też byłam szalona? 

— Zgoda — powiedziałam z trudem przez zaciśnięte gardło. 

Mężczyźni skinęli głowami. Crouch zsunął z kanapy i ukląkł przed kominkiem, więc zrobiłam to samo. Ujęłam wyciągniętą dłoń — suchą i ciepłą — i z nieprzyjemnością zdałam sobie sprawę, że moja była zimna i wilgotna. 

— Jak ty masz na imię? — zapytałam szeptem, kiedy Glizdogon stanął plecami do kominka, celując różdżką w nasze złączone dłonie. 

— Barty. — Przez chwilę spostrzegłam w jego oczach ten sam zuchwały, niemal łobuzerski błysk. — Czy wykorzystasz wszystkie swoje talenty, by pomóc Czarnemu Panu odzyskać ciało? 

— Przysięgam. 

Jasne, niemal oślepiające światło rozbłysło na końcu różdżki, przeganiając ciepły, miły dla oka półmrok. Ledwo opanowałam wzdrygnięcie, gdy coś przejrzystego i srebrnego wypełzło z niej, owijając się wokół naszych rąk. Było ciepłe i nieprzyjemnie pulsujące — trochę jak na wpół bezcielesny wąż. Miałam ochotę się skrzywić, wyszarpnąć rękę, byle ta gorąca wstęga energii nie dotykała więcej mojej skóry. 

— Czy zobowiązujesz się służyć wiernie Czarnemu Panu? — zapytał. 

— Przysięgam — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. 

Zaczęło do mnie docierać, że to chyba kwestia energii — ćwiczyłam w życiu różne zaklęcia, ale nigdy nie odważyłam się sięgać po te z dziedziny czarnej magii. Nie tak naprawdę. A to, co działo się teraz, miało zdecydowanie mroczne konotacje, zupełnie mi obce. Stąd to proste skupienie na twarzy Glizdogona, stąd ten łagodny uśmiech u Barty’ego — ich ciała przywykły do tego rodzaju magii. Moje nie. 

— Czy zobowiązujesz się utrzymać w sekrecie przed wrogami Czarnego Pana wszystko, czego ujawnienie mogłoby uderzyć w niego albo wiernych mu popleczników? 

— Przysięgam. 

Trzeci świetlisty wąż wyłonił się z różdżki Glizdogona i związał nasze dłonie tak, że przypominały już tylko jedną mieniącą się na czerwono i złoto gorącą kulę energii. Trwaliśmy tak, a węże nie przestawały się wić, poruszać w nienaturalnym tańcu, aż zaczęłam czuć mdłości. Z ukłuciem przestrachu spojrzałam najpierw na Croucha, potem na Pettigrew, przerażona, że to mogło coś znaczyć, że może zaklęcie wyczuło w moim sercu jakieś nieuświadomione wahanie, ale w tym samym momencie wstęgi rozpłynęły się w powietrzu, jakby wsiąkły w skórę. Światło z różdżki zgasło i salon wydał się nagle o wiele ciemniejszy niż przed przysięgą. 

Aż cisnęło się na usta: i co teraz? Ale cisza wydała mi się zbyt podniosła, tak, jakby jej naruszenie mogło sprowadzić na nas wszystkich coś potwornego. Pettigrew okazał temu o wiele mniej delikatności. Schował różdżkę i rzucił się z westchnieniem na fotel, jakby właśnie odwalił jakąś ciężką i żmudną robotę. Popatrzyłam oczekująco na Croucha, kompletnie nieczuła na kolejny uśmiech. 

— A więc? — zapytałam, a gdy spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, dodałam: — Czarny Pan. Co to wszystko znaczy? Że żyje? 

— Bywały pogłoski — rzucił opryskliwie Glizdogon. — Też je słyszałaś. I też w nie wierzyłaś. Nie byłoby cię tu, gdyby tak nie było, nie?

Znów poczułam się skonfundowana jego zaskakująco dokładną wiedzą na temat moich przekonań, a może domysłami, tylko mój mózg przypisał temu człowiekowi jakieś nadnaturalne — nawet jak na czarodziej — umiejętności. 

— Pogłoski, dobrze. Ale rozmawiamy o faktach. 

W spojrzeniu Croucha pojawiło się coś przepraszającego. 

— Okłamaliśmy cię. Przykro mi. 

— CO?! — Zerwałam się na równe nogi, wyszarpując rękę, którą wciąż trzymał. — W czym mnie okłamaliście?

Przez sekundę uderzyła mnie moja własna naiwność i nawet nie poczułam się z tego powodu zawstydzona. Byłam wściekła — tak wściekła, jak nigdy nie bywałam. Nigdy nie krzyczałam, nie dyszałam z gniewu, nie wytrzeszczałam dziko oczu, nie pragnęłam w furii rzucić się i bić, okładać po twarzach, kopać bez opamiętania. Crouch chyba zdał sobie sprawę z pozornego zagrożenia, choć przecież nie stanowiłam żadnego, przynajmniej dla niego. 

I nawet nie wyciągnął różdżki. 

— Nic więcej ci nie powiemy — odparł. — W każdym razie nie teraz. Ale musisz wiedzieć, że to wszystko, co słyszałaś, to nie są tylko plotki. 

— W takim razie co teraz? — zadałam to dręczące pytanie, nie zważając, że mój głos brzmiał tak histerycznie. Obco. — Co mam robić? 

— Czekać — wtrącił Pettigrew, moszcząc się w fotelu z obutymi stopami wyciągniętymi wygodnie na podnóżki. 

— Czekać…? 

— My czekaliśmy dwanaście lat, ty możesz poczekać kilka dni, co, młoda?

 

___________

Znów rozdział wyszedł dość długi, ale chyba opisów było mniej. Wyszło mi siedem kartek w Wordzie. Ale jeśli Wam to nie odpowiada, mogę pisać krótsze rozdziały. Wszystko dla moich czytelników. Chciałabym powiedzieć, że dziś jest rocznica śmierci Aaliyah. Była to chyba najlepsza piosenkarka i aktorka, jaką widział świat. Przynajmniej ja tak sądzę. Dedykacja dla jej wszystkich fanów, mam nadzieję, że wśród moich czytelników jest ich kilku xD 

17 sierpnia 2010

1. Dziwna wiadomość


Puk, puk, puk. 

Potrzebowałam chwili, żeby zarejestrować, że to sowa dobijała się do mojego okna. Na wakacjach poza listami ze szkoły nigdy nie dostawałam żadnych sów, dlatego widok do bólu przeciętnej płomykówki natychmiast wyrwał mnie z łóżka. Stos kupionych dwa tygodnie temu podręczników do siódmej klasy piętrzył się na biurku, gotowy do spakowania, a ja sama nie miałam w Hogwarcie nikogo, z kim mogłabym korespondować, więc z kopertą obeszłam się bardzo ostrożnie. 

Tym bardziej, że nie była opisana. 

Sprawdzenie jej zajęło mi niecałe dziesięć sekund, ale różdżka nie wykryła obecności żadnej złośliwej klątwy. Wyczułam jedynie proste zaklęcie ochronne, które fałszowało treść listu, jeżeli nie trafił tam, gdzie miał trafić. 

W środku znalazłam wyłącznie jakiś pomięty świstek zapełniony pisanymi na szybko gryzmołami. 

                                                                    

Macy Savour 

Wiem, kim byli twoi rodzice, ale ważniejsze jest to, że ty też o tym wiesz, bez względu na to, co mówi twoja ciotka. Wszyscy wiemy, co się z nimi stało. Ty mnie nie znasz, ale ja znam cię od lat i wiem, czego pragniesz. Chcesz się odegrać za ich śmierć i teraz masz do tego okazję. Dobrze się zastanów, bo jeśli zrobisz pierwszy krok, nie będzie już odwrotu. To jest droga w jedną stronę. Twoje marzenie samo się nie spełni i jeśli jesteś dość odważna, żeby mi w tym pomóc, bądź o północy 24 sierpnia na środku Millennium Bridge. Rozpoznamy się po dzisiejszych egzemplarzach „Proroka Codziennego”. 

 

Przeczytałam to kilka razy, jak gdyby powtarzanie w głowie Ty mnie nie znasz, ale ja znam cię od lat i wiem, czego pragniesz miało sprawić, że moje serce przestanie desperacko próbować przebić się przez żebra. Może gdybym była jedną z tych popularnych dziewczyn w szkole, mogłabym się zastanawiać, kto mnie znał, kogo teraz nie potrafiłam sobie przypomnieć, ale ja nie miałam nikogo bliskiego. 

A już z całą pewnością nie tak bliskiego, komu miałabym odwagę wyjawić to, czego pragnęłam. 

Wszyscy moi szkolni koledzy i koleżanki chcieli zostać aurorami, uzdrowicielami, modelkami, pracownikami ministerstwa, a ja marzyłam o tym, żeby zostać śmierciożercą. Oczywiście nigdy nikomu o tym nie powiedziałam, choć przypuszczałam, że i tak nikt by mi nie uwierzył. Przecież to niemożliwe, żeby w głowie takiej cichej, nieśmiałej dziewczyny wykluło się coś podobnego. I to z Ravenclawu! Bo gdyby była ze Slytherinu, to można jeszcze jakoś zrozumieć… Ale Krukonka? 

Nie. Zawsze powtarzałam, że chcę być jak moja matka — wszyscy myśleli, że zamierzałam zostać podróżniczką, a ja fantazjowałam o Mrocznym Znaku. 

Bo właśnie takie pamiętałam na przedramionach moich rodziców. 

Jedynie ciotka wydawała się zaniepokojona, ale temu się nie dziwiłam, skoro podtrzymywała to kłamstwo przez dwanaście lat. 

A teraz ktoś wysłał anonim chroniony zaklęciem. Obejrzałam liścik bardzo dokładnie, przewertowałam w głowie wszystkie znane mi możliwości odcyfrowania ukrytego post scriptum, lecz w końcu musiałam przed sobą przyznać: nic więcej nie było. 

Przynajmniej miałam okazję opanować nerwy. 

Musiałam uwierzyć mu na słowo — bo z jakiegoś powodu uznałam, że to był właśnie on. Nie znałam go, ale skoro on znał mnie, musiał należeć do świata moich rodziców. Sam musiał kiedyś służyć Czarnemu Panu. Może wyszedł z Azkabanu, wrócił z zagranicy albo uznał, że stałam się na tyle dorosła, że warto dać mi szansę? 

Oczywiście cały czas miałam na uwadze jakiś okrutny żart, choć takie żarty robiono ludziom nielubianym, a nie tym niewidocznym. A ja zawsze bez wyjątku stanowiłam tło. Zbyt poprawna, by się nią nie przejmować, nie dość wybitna, by zapadać w pamięć. 

Zsunęłam się z łóżka i usiadłam przy biurku, na którym poza zakupami stał niewielki kalendarzyk. Dwudziesty czwarty sierpnia. Zostało trzy dni. Trzy dni… do czego? Do podjęcia decyzji? Bzdura. Wiedziałam, co zrobię, zanim drugi raz przeczytałam liścik. 

Trzy dni, by dobrze się zastanowić, jak to zrobić. Wymknięcie się z domu nie stanowiło najmniejszego problemu. Kurs teleportacji zdałam najszybciej z klasy — po prostu odejdę dostatecznie daleko od domu i zniknę. A co potem? 

Z dołu dobiegł mnie stłumiony głos ciotki wołającej na śniadanie. 

Miałam trzy dni. 

W kuchni zastałam już prawie wszystkich domowników, brakowało tylko wuja Irvinga. Ciasną kuchnię prawie w całości zajmował ogromny stół — zdecydowanie zbyt duży jak na sześcioosobową rodzinę, która w całości spotykała się przy nim jedynie przez dwa miesiące w roku. Pachniało typowym angielskim śniadaniem, słodkimi konfiturami i herbatą, sierpniowe słońce wlewało się przez ręcznie wydziergane firanki, jak gdyby kuchnia Montgomerych nie znajdowała się w jednej z londyńskich kamienic, a gdzieś w jakimś ślicznym wiejskim domku nad morzem. Sposób, w jaki ciotka Rosalie chciała celebrować każdy posiłek, był imponujący i zawsze pobudzał w moim sercu jakieś wrażliwe struny, ale poza nią chyba nikt tego tak naprawdę nie doceniał. Miałam trójkę kuzynostwa i każde z nich różniło się od siebie tak bardzo, jak to możliwe. Łączyło ich chyba tylko jedno — żadne z nich nie potrafiło usiedzieć spokojnie. 

Morris jako jedyny był już kompletnie ubrany i śladem swojej matki krzątał się po kuchni, pakując sobie do torby drugie śniadanie. Choć skończył szkołę dopiero niecałe dwa miesiące temu, już zdążył się zadomowić w Wydziale Substancji Odurzających, w którym odbywał swój wymarzony półroczny staż. 

— Masz na wieczór jakieś plany? — zapytała Rosalie, kiedy tylko osunęłam się na krzesło i sięgnęłam po jajecznicę. Dzbanek sam do mnie podleciał i wypełnił filiżankę aromatycznym, bursztynowym naparem. — Wybieram się z Molly na przedstawienie, a wujka i Morrisa nie będzie, ktoś musi zostać z dziewczynkami. 

— Nie ma problemu. O której muszę być? 

Moje pytanie utonęło w zbiorze jęków i niezadowolonych westchnień Lynn. 

— A nie możemy się same sobą zająć? Albo niech Macy zajmie się Hope sama, ja już nie potrzebuję, żeby ktoś ze mną zostawał — odburknęła. — Mam już trzynaście lat, jestem prawie dorosła. Pójdę sobie nocować do Ashley. 

Ciotka spojrzała na swoją córkę w sposób, jaki ona sama wpatrywała się w jajecznicę, którą rozgrzebała na talerzu — jakby zamierzała podpalić ją wzrokiem. 

— Mam ci przypomnieć, gdzie skończyło się twoje ostatnie nocowanie u Ashley? — zapytała z groźną nutą w głosie. — Na wypadkach przedmiotowych w Świętym Mungu. Dawno nie miałaś szesnastu mandarynek w uchu? Nie mam zamiaru znów kwitnąć pół nocy na szpitalnym korytarzu tydzień przed początkiem roku szkolnego. 

Cała kuchnia pozostała nieczuła na buntownicze stękania Lynn. 

— Ja tam lubię zostawać z Macy — podsumowała Hope. 

Miała osiem lat, masę rudawych, kędzierzawych włosów i pulchną, piegowatą buzię. Z całej trójki najbardziej przypominała swoją matkę i to ją lubiłam najbardziej. Uśmiechnęłam się i wychyliłam się przez stół, żeby posmarować kuzynce tost dżemem. 

— A ja lubię zostawać z tobą — odpowiedziałam. 

Obdarzyła mnie najbardziej słodkim, ujmującym uśmiechem, bez wstydu prezentując swoje przetrzebione uzębienie. 

Kochałam ich wszystkich na tyle, na ile można było kochać osoby, z którymi nie czułam prawie żadnej więzi. Kochałam postrzeloną Lynn, słodką, dziecinną Hope, wiecznie nieobecnego wujka Irvinga, ciotkę Rosalie, której zależało za bardzo… nawet wiecznie marudnego Morrisa, choć mimo zaledwie rocznej różnicy wieku w Hogwarcie prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. To była dobra rodzina. W każdym razie dużo lepsza w zestawieniu z tą, do której po śmierci rodziców trafił Harry Potter, a o której byłam zmuszona słuchać, od kiedy syn Molly Weasley zaczął się z nim przyjaźnić. Tak, zdecydowanie mogłam trafić gorzej. 

A jednak nie potrafiłam okazywać im tego na tyle, na ile zasługiwali. I wiedziałam, że problem był we mnie, bo to nie tak, że nie odnajdywałam się tylko w kamienicy Montgomerych. Byłam wyobcowana wszędzie, gdzie się znalazłam. W mugolskiej szkole podstawowej, na placu zabaw w sąsiednim parku, nawet w Hogwarcie. Początkowo tęskniłam za towarzystwem. Obserwowałam zazdrośnie, jak rówieśnicy łączyli się w grupki, jak koleżanki z dormitorium wymykały się na pierwsze schadzki pod dębem, jak koledzy zapraszali dziewczyny do herbaciarni u Pani Puddifoot, bo skoro nie chcieli robić tego ze mną, to musiało oznaczać, że to we mnie tkwił problem. 

Dawne dzieje. Teraz najbezpieczniej czułam się we własnym towarzystwie — bo tylko ono zawsze było przewidywalne i tylko ono zdawało się mnie rozumieć. 

 

*

 

Nigdy nikomu się nie opowiadałam, dokąd wychodziłam. Po części dlatego, że ciotka i wujek byli na co dzień zbyt zapracowani, by mnie kontrolować, ale za lwią część tego zaufania odpowiadał fakt, że nigdy tego zaufania nie zawiodłam. Większość lata spędzałam na zewnątrz, jeżdżąc autobusami na obrzeża mugolskiego Londynu — wszędzie tam, gdzie mogłam zaczerpnąć trochę zieleni. Dopiero gdy otrzymałam uprawnienia do teleportacji, otworzył się przede mną zupełnie inny świat. Po prostu schować się za śmietnik, obrócić się wokół własnej osi i w następnej chwili być pięćdziesiąt mil dalej. 

Żadnej ze swoich magicznych umiejętności nie ceniłam tak bardzo, jak umiejętności teleportacji. 

Nie miałam pojęcia, czy w Udimore poza moimi rodzicami żyły jakiekolwiek czarodziejskie rodziny, ale nawet jeżeli tak, pojawiająca się znikąd obca, rudowłosa dziewczyna w letniej mugolskiej sukience nie zwróciła niczyjej uwagi. Zwłaszcza że pojawiła się na rozdrożu dzikiej ścieżki wpadającej w las. W takiej gęstwinie wystarczyło mrugnąć, by przeoczyć nadjeżdżający samochód. 

Wciąż czasami trochę mnie znosiło, choć mój cel, wola i namysł były bez zarzutu. Tym razem pojawiłam się jakieś dwie minuty pieszo od punktu, na którym się skupiałam, ale bez trudu je odnalazłam. Znakomita pamięć i orientacja w terenie rekompensowały mi efekty roztargnienia. 

Kiedy chodziłam po lesie, zawsze patrzyłam pod nogi. Zbaczałam ze ścieżek i uważnie wpatrywałam się w ściółkę, bo tylko w ten sposób można było wypatrzeć największe leśne skarby, ale w tym momencie interesowało mnie wyłącznie to, co na końcu drogi. W tym miejscu była mocno zarośnięta, prawie niewidoczna i wyraźnie nieuczęszczana, bo omszałe zgliszcza starego, spalonego wiatraka już nikogo w tej wiosce nie obchodziły. Może gdyby chociaż nawiedzała je jakaś nieszczęśliwa dusza… 

Ale czarodziejskie oczy były bystrzejsze. Wychwytywały niuanse. Wystarczyło podejść bliżej, żeby kamienie i zwęglone deski zaczęły się rozrastać i w miejscu, gdzie leżała sterta gruzu, pojawił się bardzo zaniedbany dworek. W pierwszej chwili trudno było go wyłowić z gęstwiny drzew, ponieważ prawie każdą dostępną przestrzeń na ścianach pokrywały girlandy bluszczu. Wieżyczki o stożkowych dachach zostały oplecione tak gęsto, że zatraciły swój pierwotny kształt, tonęły w zieleni, doskonale maskując jedną urwaną dokładnie w połowie — w miejscu, w którym wraz ze ścianami zawalił się cały mój świat. 

Zawsze, kiedy tu wchodziłam, ogarniała mnie dziwna nabożna obawa, jakbym przekraczała próg świątyni. Ruiny domu rodziców wciąż nosiły ślady dawnej świetności. Na jednym skrzydle podwójnych drzwi, które nie zostało wyrwane z zawiasów, nadal miejscami widać było kwiatowe ornamenty. Wystarczyło odgarnąć stopą grubą warstwę ziemi, patyków i zeschłych liści, by zobaczyć na podłodze wspaniałą mozaikę z drobnych kamieni, a między wulgarnymi napisami na nadpalonej tapecie wciąż można było się dopatrzeć subtelnych liściastych motywów w zszarzałych, pastelowych odcieniach różu i brzoskwini. Oczywiście wszystkie meble i drogocenne przedmioty skradziono dawno temu, nim moja stopa sześć lat temu pierwszy raz stanęła na zakurzonym stopniu frontowych schodów. To, co zostało, nosiło na sobie ślady zniszczeń, jak gdyby śmierć właścicieli tej posiadłości nie była wystarczającą zemstą. Należało sprofanować wszystko, łącznie z pięknymi balustradami, ozdobnymi witrażami w oknach na parterze i wymyślną, wykutą z metalu bramą, której resztki leżały przewrócone przed domem, na wpół pochłonięte przez leśną florę. 

Od kiedy zamieszkałam u Montgomerych, byłam tu ledwo trzy razy — po razie na jedne letnie wakacje, kiedy stałam się na tyle samodzielna, by zaplanować i przebyć tak długą drogę, ale i tak znałam to miejsce jak własną kieszeń. W momencie, gdy pierwszy raz zajrzałam do środka, moja pamięć ożywiła się jak pod wpływem jakiegoś zbawczego eliksiru. Nie potrzebowałam wyjaśnień od nikogo więcej. Ciotka mogła żyć w iluzorycznym świecie, w którym jej siostra zginęła w wybuchu niezbadanego nasiona jakiejś egzotycznej rośliny. W świecie, z którego doszczętnie wymazała mojego ojca, jego nazwisko i wszystko, co mogłoby rzucić cień na jej idealną rodzinę. 

Wiedziałam swoje, bo wszystko pamiętałam. 

Zapuściłam się głębiej, do miejsca, które w przeszłości musiało być salonem — w każdym razie sugerowały to resztki olbrzymich okien. Całą resztę pokrywał gruz, a w suficie ziała gigantyczna dziura, pod którą znajdował się stos kamieni. Wszystko tu nosiło ślady spalenizny, jak gdyby poza eksplozją wybuchł tu jeszcze pożar, ale tej jednej rzeczy nie mogłam sobie przypomnieć. Był naprawdę jakiś pożar? Co spowodowało wybuch? Pewnie jakieś straszne zaklęcie, choć podobno na ciałach moich rodziców nie znaleziono żadnych obrażeń. Tego się dowiedziałam. Zawsze wszystko robiłam sama i tego też dowiedziałam się sama, a mojej ciotki nie zaleciał nawet zapach. Poniekąd stałam się odkrywczynią — jak matka. 

Ze ściśniętym sercem przeszłam przez bawialnię i pokonałam ładne, kręte schody. Brakowało wielu stopni — niektóre same zmurszały i rozpadły się pod wpływem wody dostającej się przez dziurę w dachu, inne powyrywali intruzi. Wielcy oponenci pięknych rzeczy — w buncie przeciw Czarnemu Panu. Na górze ocalało większość okien. Zapach wilgoci bił z mniejszą intensywnością, wyraźnie zmieszany z wonią kurzu i zbutwiałych dywanów. Tu również brakowało większości mebli, nawet w dziecięcym pokoju poza pomazanymi tapetami i resztką żyrandola wiszącego pod kopulastym sufitem nie ostało się nic, co by świadczyło o tym, że mieszkało tu kiedyś jakieś dziecko. 

Przystanęłam w progu, kładąc dłoń na obtłuczonej klamce. Nie musiałam zamykać oczu, bo już miałam przed nimi jakieś sielskie sceny pełne radosnych uniesień, podkolorowane przez dziecięcą wyobraźnię. Jakieś frywolne bieganiny, wskakiwanie do fontanny, dokazywanie w towarzystwie podobnych mi rówieśników… 

Czy naprawdę tam były jakieś dzieci, czy to tylko tęsknota za wyobrażeniem idealnego życia wykreowała te obrazy — tego nie wiedziałam. 

I przewijający się przez dom ludzie. Cała masa ludzi w czarnych płaszczach, przemykający jak cienie. Czy to któryś z nich wysłał tę sowę? Czy dwanaście lat temu wyciągnął do mnie obleczoną w rękawiczkę dłoń z czekoladową żabą? A może uciekał w popłochu, uważając, by ciekawskie oczka nie rozpoznały go bez maski? 

Wychodząc, natrafiłam podeszwą na coś kruchego — fragment lustra, który odpadł z olbrzymiej, drewnianej ramy i pękł na kilka drobniejszych kawałków pod naciskiem mojej pięty. Z przybrudzonych odłamkach dostrzegłam cząstki własnej twarzy. Szczupły podbródek, różowe, wąskie usta, wystraszone oko z bladoniebieską tęczówką, okolone jasnymi, prawie niewidocznymi rzęsami i przeżyłam wstrząs, jakbym zobaczyła ducha, choć przecież codziennie oglądałam się w lusterku. Trąciłam czubkiem buta największy kawałek i już nie matka, a moja własna twarz spoglądała na mnie z odbicia. Nieco wystraszona i ze spierzchniętymi wargami, ale moja. 

Rozejrzałam się po holu, ale wszędzie panował bezruch. Tylko za oknem korony najwyższych drzew poruszały się łagodnie pod wpływem narastającego wiatru. Chabrową barwę nieba zakłóciły niedbałe, szare pociągnięcia znad wioski. 

Wracałam spacerem, nawykowo wpatrując się w zielone podszycie pod stopami. Silne pnącza jeżyny zaczepiały mi się o buty i kostki, jak gdyby chciały zatrzymać mnie na miejscu, ale w powietrzu już czuć było deszcz. Ostatni raz obejrzałam się przez ramię, a otulone bluszczem ruiny rozmyły się na moich oczach jak fatamorgana i między drzewami znów majaczył niewyraźny kształt zawalonego wiatraka. 

Teleportowałam się, ale nie wróciłam od razu do domu. Przeniosłam się na znajomą trasę w Mad Bess Wood, którą spacerowałam, kiedy potrzebowałam pomyśleć. A kiedy i tu niebo posmutniało, roniąc pierwsze łzy, z niechęcią przeniosłam się z powrotem do dusznego centrum. Smród ciężkiego, wieczornego powietrza przesyconego spalinami i wonią mięknącego asfaltu niemal wyciskał wilgoć z oczu. Wbiegając po ostrych schodkach, w głowie miałam gotowe idealne kłamstwo usprawiedliwiające tak długą nieobecność. Zawsze byłam gotowa, kłamanie przychodziło mi lekko i łatwo, ale dzisiaj nikt nie zapytał o podrapane łydki i powalane ziemią trampki. 

Ledwo weszłam do środka, z wnętrza dobiegł mnie odgłos ożywionej rozmowy. Dwie kobiety popijały herbatę z malinowym sokiem, zajadały świeżutkie ciasto ze śliwkami i pytlowały w najlepsze. 

Ścisnęło mnie w dołku , gdy zobaczyłam Molly Weasley siedzącą w naszym salonie. Widywałam ją często, zdecydowanie zbyt często, niż bym chciała, ale wciąż niesamowicie mnie krępowała. Była głośna i energiczna w obyciu i zawsze dopytywała, co tam ciekawego, choć nie wydawała się zainteresowana odpowiedzią. Miała w sobie coś z Rosalie — jako kuzynki dzieliły nie tylko gęste, rude włosy, krągłe sylwetki i dobrotliwe, matczyne twarze — ale tej pierwszej brakowało pewnej czułości i łagodności, co tłumaczyłam koniecznością wychowania sześciorga chłopców. 

— O, dobry wieczór, Macy. — O dziwo zareagowała na moje nieśmiałe, ledwo słyszalne dobry wieczór. — Co u ciebie? I jak przed ostatnim rokiem w Hogwarcie? 

— Dobrze. Pada — odpowiedziałam. 

Natychmiast uciekłam wzrokiem ku schodom, jakby miały ocalić mnie przed dalszym wypytywaniem, ale Molly Weasley już o nic nie zapytała. Bardzo chciałam uciec na górę, byle jak najdalej od tego donośnego głosu, ale wiedziałam, że powinnam była jeszcze trochę zostać, więc poszłam do kuchni zrobić herbatę. Robiłam ją znacznie dłużej niż normalnie, celowo unikając używania magii, a czarownica wróciła do przerwanej opowieści. 

— Ja swoim niczego nie zdradziłam. Chłopcy oczywiście aż wyłażą ze skóry, Ginny próbuje sposobem podebrać Percy’ego, od kiedy się pochwalił, że wie o czymś, co ministerstwo będzie robiło w tym roku w Hogwarcie… razem z Arturem trochę ich podjudzamy… mówię ci, ale mamy radochę! 

— Dziewczyny też nic nie wiedzą… — Ciotka zniżyła głos i jak na złość czajnik zaczął gwizdać. Natychmiast uciszyłam go zaklęciem, ale było za późno. — …tylko Morrisa, żeby zachował to dla siebie. Niech mają niespodziankę. 

Serce zabiło mi mocniej. Zamarłam z różdżką w jednej i łyżeczką w drugiej ręce, ale kobiety nic więcej nie powiedziały, tylko zaczęły się krzątać, utyskując, jak bardzo są już spóźnione. 

Czyżby ten anonim miał coś wspólnego z tym, co ministerstwo będzie robiło w tym roku w Hogwarcie? 


___________

Pod prologiem zwykle się nie wypowiadam, więc zrobię to teraz. Rozdział wyszedł trochę dłuższy, niż planowałam. No i te długie opisy. Musicie się przyzwyczaić, teraz będę bardziej pracowała nad moim stylem, a nie częstością publikacji. Pierwszy rozdział dedykuję Eles. :* 

13 sierpnia 2010

Prolog


I co teraz zrobić z tym dzieciakiem? Ma jakąś rodzinę czy co? 

Takie szepty towarzyszyły pięcioletniej dziewczynce wyciągniętej właśnie z ruin domu w środku lasu. Pięknego domu. Zaczynało świtać, kiedy auror zaprowadził małą do samochodu podstawionego przez ministerstwo. Trzeba było wszystko jak najszybciej załatwić. 

Mężczyzna wsadził ją na tylne siedzenie i nawet się nie obejrzał. Nie znał się na dzieciach. W ogóle nie znał się na pocieszaniu, a pocieszanie dzieci wydawało mu się całkowitą abstrakcją. Modlił się, żeby tylko nie płakało. 

I faktycznie nie płakała. Patrzyła w stronę domu, dopóki ten nie zniknął za zakrętem, a potem już tylko śledziła wzrokiem białe kłębowisko dymu unoszącego się na tle różowego nieba. Do miasta było daleko, prawie godzina drogi, ale akurat z tym kierowca sobie poradził. Wystarczyło wcisnąć fioletowy guzik tuż obok tablicy rozdzielczej, a samochód stał się niewidzialny. Dziewczynka obserwowała przez chwilę, jak wehikuł mknął jak szalony, zmuszając drzewa i budynki do zeskakiwania mu z drogi, aż obraz za oknem z dzikiego i sielskiego drastycznie się zmienił. Widziała już kilka razy coś podobnego: strzeliste, oszklone wieżowce, wypielęgnowane parki, szerokie, kręte drogi, czerwone autobusy i ładne kamienice z białymi, mansardowymi oknami. Zatrzymali się właśnie przed jedną z nich. 

Przez całą drogę auror nie odezwał się do dziewczynki ani słowem i teraz też nie zamierzał tego zmieniać. Poczuł coś nieprzyjemnego w żołądku, kiedy chwycił małą rączkę i pociągnął ku wąskim frontowym schodom. Załomotał w drzwi tuż pod tabliczką z numerem 26, tym razem modląc się, by ktoś był w domu. Musiał przyznać — chociaż nie bez niechęci — że pod koniec sierpnia ludzie wciąż wyjeżdżają na wakacje. 

Zniecierpliwiony zapukał raz jeszcze. 

Świetnie, jeszcze tego mi było trzeba  obcego dzieciaka na głowie. I to jeszcze pół godziny po zejściu z dyżuru, utyskiwał w głowie, obserwując, jak mała skubała łuszczącą się farbę z framugi. 

Drzwi otworzyły się dopiero po trzecim pukaniu i w progu stanęła bardzo zaspana, pulchna kobieta w kraciastym szlafroku. Na widok znajomego M na uniformie automatycznie przygładziła papiloty, z których miejscami zaczynały się wymykać rude włosy. 

— O co chodzi? — zapytała, przecierając oczy.

— Rosalie Montgomery?

— Tak, o co chodzi?

— Peter Roberts, Biuro Aurorów. 

Pociągnął dziewczynkę za rękę i postawił w progu, a na twarzy pani Montgomery pojawił się cień zrozumienia. Co prawda nigdy nie poznała swojej siostrzenicy, ale wystarczył rzut oka na drobną, trójkątną twarzyczkę, burzę rudych włosów i okrągłe, niebieskie oczy, by rozpoznać w nich kopię swojej młodszej siostry. 

— Niech pan wejdzie i mówi. — Kobieta cofnęła się, by wpuścić ich do środka. — Co się stało? 

Zapytała tylko dla zasady, bo już się domyślała, CO się stało. Od początku wiedziała, że takie rzeczy nigdy dobrze się nie kończą, a zwłaszcza wtedy, kiedy w grę wchodzą małe dzieci. 

Stary auror jeszcze bardziej spochmurniał. Zignorował wskazany fotel i tylko pobieżnie przebiegł wzrokiem po dość przytulnym, niedużym salonie pełnym poduszeczek i bibelotów — tak odmiennym od pałacu, który dogaszali Brown i O’Neil. Mała księżniczka zdawała się niczego sobie z tego nie robić. Bez pytania usiadła na kanapie i utkwiła wzrok w Robertsie. Bardzo rozumny wzrok. W jego opinii zbyt rozumny jak na pięć lat. 

— Pani wie, czym się trudniła pani siostra? — zapytał szeptem, a Rosalie Montgomery skinęła głową. — No więc co mogę pani powiedzieć, jeśli nie weźmie pani dziecka do siebie, trafi do przytułku. Chyba że jej ojciec miał jeszcze jakąś rodzinę? 

Oczy kobiety zrobiły się prawie tak okrągłe, jak oczy dziewczynki. 

— Czyli Phyllis nie żyje — powiedziała równie cicho. — Tak, tak, tak, oczywiście, dziecko zamieszka z nami, ale… Phyllis była taka młoda… No tak, tak, ale przecież… Wiadomo, jak to się stało?

Nie była zrozpaczona, ale potrzebowała wypowiedzieć to na głos. 

Tymczasem mężczyzna wzruszył ramionami. 

— Nie jestem upoważniony do udzielania takich informacji, ale ktoś się pewnie dzisiaj z panią skontaktuje. No, to z mojej strony już chyba tyle. Aha! — Przystanął z ręką na klamce, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie miał ochoty na dłuższe pogaduszki. — Proszę, z łaski swojej, zachować… powstrzymać się przed rozmowami na temat pańskiej siostry i tego dzieciaka. 

Skinęła głową i Roberts natychmiast zniknął za drzwiami, więcej się na nią nie oglądając. Za oknem powoli narastał typowy poranny szum. Ludzie wstawali do pracy, otwierały się pierwsze sklepy, autobusy wyrzucały na przystankach pracowników z nocnych zmian. Zwyczajne późnowakacyjne nawyki toczyły się jak zwykle — nieświadome dwóch małych tragedii, do których doszło wiele mil od obrzeży stolicy. 

Tylko właśnie, zaświtało jej w głowie. Czy aby na pewno była mowa o tragedii? 

Obejrzała się na małą i zamiast wstrząsu doznała ulgi. Bez względu na to, czy Roberts miał prawo ją tu tak po prostu zostawić, czy nie, podjął najlepszą decyzję z możliwych. Pani Montgomery, owszem, była wstrząśnięta. Była wystraszona, zdezorientowana, nawet trochę zła, ale ani przez moment nie pomyślała o smutku. Podeszła do dziecka i ostrożnie przykucnęła przed kanapą. 

— Masz na imię Macy? — zapytała łagodnie. 

— Tak. To twój dom? 

Głosik miała czysty i dźwięczny, buzię bladą i czystą — bez śladu choćby jednej łzy. 

— Tak, to mój dom, a ja jestem twoją ciocią. Wiesz, kim jest ciocia? 

— Wiem. Muszę tu zostać, bo mama i tata umarli? 

Zmroziła ją bezpośredniość, z jaką dziewczynka to powiedziała.

— Chodź, zrobimy herbatę i położysz się spać. — Utrzymanie promiennego uśmiechu było dla pani Montgomery prawie fizycznie bolesne. — Zawsze najpierw dobrze jest wypić herbatę. 

Zabrała siostrzenicę do kuchni, powtarzając jakieś uspokajające frazesy, ale dziewczynka już więcej się nie odezwała. Grzecznie zjadła grzanki z dżemem i tak samo grzecznie zasnęła na kanapie. Bez wypytywania, bez komentowania, bez marudzenia. I pewnie gdyby nie powód, który sprowadził ją pod dach pani Montgomery, ta nawet by się ucieszyła, że gościła u siebie tak dobrze wychowane dziecko. Trochę zbyt poważne, ale naprawdę bardzo grzeczne. Słysząc męża krzątającego się w sypialni, powiedziała sobie, że z czasem na pewno wszystko się zmieni. Przecież ma dopiero pięć lat. 

Tak, dziecko przecież zapomni. 

W końcu co to jest — pięć lat. 

9 sierpnia 2010

Początek historii

        Wiem, wiem, że mam już dużo opowiadań. Ale ja zawsze wpadnę na jakiś pomysł, któremu nie mogę się oprzeć. Tak samo jest i tym razem. Będzie to historia o Bartym Crouchu juniorze. Wiecie, jak ja się lubuję w historiach czarnych charakterów. Powstało już tyle opowieści i Bellatriks, o Huncwotach, nowym pokoleniu, córkach Lorda Voldemorta… A o Bartym… No ni ma.

Tymczasem zapraszam na moje opowiadania: