Spodziewałam
się aksamitnej nocy i setek migoczących na niebie gwiazd, ale jedyne, co
czekało mnie za oknem, to nasiąknięty wodą trawnik i nieustająca ulewa. Z
zardzewiałej, uszkodzonej rynny deszczówka ciekła wprost na ścianę,
rozpryskiwała się na szybie i wsiąkała w spróchniałą okiennicę.
Poza
deszczem i stłumionymi odgłosami radia z pokoju Lynn w domu panowała prawie
martwa cisza, ale ja bardzo lubiłam takie wieczory. Słońce już dawno zaszło,
dźwięki z głównej ulicy tu nie docierały, świece paliły się tylko na dole w
kuchni — można się było poczuć jak w sercu jakiejś historii grozy.
Podobał mi się ten skurcz w żołądku, kiedy przemykałam z sypialni do toalety,
wiedziona jedynie rzadkimi plamami światła z ulicznych lamp. A tym razem miałam
doświadczyć czegoś jeszcze — spotkania z tajemniczą postacią.
Poczułabym się bardzo oszukana, jeżeli nie pojawi się w kapturze.
Po
przerobieniu wszystkich historyjek z Baśni barda Beedle’a i ułożeniu
Hope do snu mogłam z czystym sumieniem zamknąć się w swoim pokoju. Było za
dziesięć dwunasta, kiedy ostatni raz zajrzałam do Lynn. Oczywiście zastałam ją
śpiącą — bez zmytego makijażu i w dziennym stroju, z otwartym
magazynem Czarownica zwisającym z krawędzi łóżka, choć do końca się
spodziewałam, że postanowi zrobić na złość ciotce i jednak wymknie się do
Ashley.
Zamykając
frontowe drzwi, miałam wrażenie, że fruwałam. To dziwne uczucie, które
towarzyszyło zawsze w momentach derealizacji — jakbym po części spała
i jednocześnie była w pełni świadoma tego, co robiłam.
A
teraz właśnie ziszczał się sen, który śniłam od wielu lat.
Wyczarowałam
nad sobą parasol i przeszłam kilka przecznic, ot tak, na wszelki wypadek, jakby
któraś z kuzynek zbudziła się i postanowiła wyjrzeć przez okno. Wolałam o tej
porze nie teleportować się zaraz spod domu. W naszej okolicy mieszkali
wyłącznie mugole.
Choć
założyłam jesienny płaszcz i skórzane trzewiki, cała się spięłam pod wpływem
lodowatego podmuchu, kiedy wyszłam na główną ulicę. Tam łatwiej było się
schować w jakiejś ciemnej bramie i nie zwrócić uwagi starszej pani z parteru
spędzającej przy oknie każdą bezsenną noc. Na każdym osiedlu była przynajmniej
jedna taka staruszka, ale nie tu. W tym miejscu na parterze znajdowały się
prawie wyłącznie same knajpy, pralnie, butiki i kwiaciarnie.
Badając
ciemny dziedziniec na tyłach baru z chińskim żarciem, zdębiałam, przerażona
nagłą myślą. Nieprzyjemne, prawie bolesne wrażenie rozlewającego się żrącego
eliksiru ogarnęło wszystkie moje wnętrzności.
A
co, jeśli… jeśli…
Nie,
to by było aż nadto okrutne. I jakim cudem ktoś miałby…?
…jeśli
ktoś miałby zabawić się moim kosztem?
Pomyślałam
o Rogerze Daviesie i jego kumplach, o tamtych starszych dziewczynach z
ostatniej klasy, które celowo przelewały rośliny w dormitorium, kiedy miałam
dwanaście, trzynaście lat. A co, jeśli ktoś jeszcze odkrył prawdę o moich
rodzicach i teraz postanowił się zabawić?
Z
bardzo przykrym wrażeniem w brzuchu wsunęłam się między śmietniki i wyciągnęłam
różdżkę. Deszcz neutralizował nieco smród śmieci, ale od ogólnego fetoru
Londynu nie dało się uciec. A kiedy się teleportowałam, poza błotem, smogiem i
mokrym asfaltem dołączył do tego słodkawy zapach gnijących roślin z rzeki. Ruch
samochodowy był tu większy niż w naszej części Londynu, ale nie spotkałam
nikogo spacerującego. Nie miałam pewności, ale zdawało mi się, że tutaj padało
naprawdę mocno.
Zmarznięta
i w przemoczonych butach ruszyłam wolno wzdłuż mostu. Na wszelki wypadek
wsunęłam na głowę jeszcze kaptur — gdyby Davies z kolegami naprawdę
postanowił sobie ze mnie zażartować. Przebierając skostniałymi palcami po
śliskim lakierze różdżki w rękawie, nie przestawałam się rozglądać. Serce
musiało się powiększyć i biło teraz jak szalone gdzieś w okolicy przełyku,
wstrząsając całym ciałem — w każdym razie to niemożliwe, żeby zwykłe
ludzkie serce mogło tak bić. Spróbowałam przełknąć ślinę. Nic. W odróżnieniu od
koślawego chodnika — sucho.
Im
bliżej środka, tym bardziej czas zwalniał, aż chyba całkowicie się zatrzymał — razem
ze mną wpatrzoną w nieruchomy punkt o kształcie przypominającym człowieka.
Przycisnęłam mocniej ramię do boku, upewniając się, że Prorok Codzienny
nie przesunął się chociaż o cal.
Nie
przesunął się.
Zmrużyłam
oczy, licząc, że pierwsza wypatrzę coś, co da mi przewagę — postać w
sięgającym ziemi płaszczu opierała się o barierkę. Trudno było mi określić
płeć. Osoba o wzroście przeciętnej kobiety, okrągława w okolicy brzucha, z
głową skierowaną przed siebie — zgodnie z moją fantazją twarz
skrywała pod czarnym kapturem. Na pierwszy rzut oka doskonale wpasowała się w
obrazek deszczowego Londynu nocą, ale po czasie zdałam sobie sprawę, że coś
było nie tak.
Mimo
ulewy płaszczu nie imała się ani kropla wody, a z kieszeni wystawał fragment
zwiniętej gazety — ten sam numer, który ja ściskałam pod pachą.
Maksymalnie
spięta zwolniłam. Krew zadudniła mi w uszach. Zostały sekundy na reakcję.
Odezwać
się? Przystanąć? Chrząknąć?
A
może — jak w tych wszystkich detektywistycznych powieściach — na
odwrocie listu widniało jakieś hasło, którym powinnam się odezwać?
Ale
zanim się z nią zrównałam, postać przemówiła zachrypniętym, męskim głosem.
Obcym głosem.
— Macy
Savour.
Skinęłam
głową i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mnie nie widział.
— To
ja. Jestem. — W głowie nie zabrzmiało to tak głupio. Zwłaszcza że mój
głos drżał, jego nie. — Kim pan jest?
— Nie
będziemy o tym tutaj rozmawiać.
Odbił
się łagodnie od barierki i bez ostrzeżenia chwycił mnie za przegub dłonią
ubraną w skórzaną rękawiczkę. Prorok upadł na chodnik i w tym samym
momencie stanął w płomieniach. Z ust wyrwał mi się cichy okrzyk, ale zanim
zdążyłam wysunąć z rękawa różdżkę, czarodziej już nas teleportował.
Czy
wcześniej myślałam o tym, że mogłabym się dać tak głupio podejść?
W
każdym razie teraz nie myślałam o niczym innym.
Wylądowaliśmy
na pustkowiu pośrodku wiejskiej drogi. Deszcz nie zacinał jak na Millennium
Bridge, ale musiało tu niedawno padać — i to mocno, bo kałuże na
błotnistej ścieżce przypominały małe jeziora. Wyrwałam ramię z niezbyt mocnego
uścisku, ale mężczyzna nie zamierzał się ze mną szarpać.
— Tam — mruknął
jak gdyby nigdy nic, wskazując ręką na majaczący w ciemności kształt. Chyba
dom. Zupełnie zdezorientowana wrosłam w ziemię, choć podłoże wcale temu nie
sprzyjało. — Pytania na miejscu.
— Proszę
mi chociaż powiedzieć, dokąd nas pan przeniósł — wydusiłam z
siebie.
— Clova,
Szkocja.
Jak
na porywacza był zaskakująco współpracujący. Nie potrafiłam połączyć tego
szorstkiego, nieprzyjaznego głosu z dziwnie obojętnym, prawie łagodnym
obejściem. Nawet się nie obejrzał, nie odebrał mi różdżki, tylko zszedł
niezgrabnie z błotnistej ścieżki i zaczął brnąć ku domowi przez wysoką
trawę.
Zupełnie
zbita z tropu zrobiłam dokładnie to samo. Wytężając słuch, uniosłam różdżkę,
gotowa na awaryjną teleportację. Nie doszło jednak do żadnego niespodziewanego
ataku, lecących w moim kierunku zaklęć ani do nagłego pojawienia się Daviesa z
kolegami. Zakapturzony mężczyzna przeprowadził mnie przez obwieszoną różami
furtkę na teren tonącego w ciemności ogrodu. Bałam się zapalić różdżkę. Do
drzwi dotarłam prawie po omacku, macając przed sobą stopą, żeby się nie
przewrócić, choć i tak zaczepiłam butem o jakieś wystające z ziemi
pnącza.
Zawahałam
się, gdy czarodziej wszedł do środka, ale widoczny z zewnątrz fragment
urokliwego korytarzyka oświetlonego na pomarańczowo trochę mnie uspokoił — jak
gdyby mordercy i porywacze nie mieli prawa mieszkać w ładnych, przytulnie
urządzonych małych domkach na wsi. Z gulą w gardle wychyliłam się nad progiem i
zobaczyłam więcej ładnego, ciasnego holu, dwie pary zamkniętych drzwi i schody
biegnące na górę w mrok.
— Bez
przeszkód? — usłyszałam z wnętrza jeszcze jeden stanowczy, męski
głos.
— Się
okaże.
Mniej
więcej w połowie pustego korytarza spostrzegłam ruch i w tym samym momencie
pojawił się zarys wysokiej, szczupłej męskiej postaci — zarys,
którego sekundę wcześniej jeszcze tam nie było. Cofnęłam się instynktownie,
widząc, jak międlił w dłoniach płachtę jakiegoś połyskującego srebrzyście
materiału. Zacisnęłam palce na różdżce, by zapanować nad drżeniem.
— To
na pewno ona? — zapytał, podczas gdy człowiek, który mnie
przyprowadził, z westchnieniem zrzucił ciężki płaszcz. — Bardzo
młoda.
— Tak.
To na sto procent ona — warknął nieprzyjaźnie.
Na
powrót zbliżyłam się do drzwi, coraz bardziej skonsternowana tą dziwną
sytuacją. Nie byłam pewna, jak mogłabym sobie wyobrazić tajemne spotkanie
niedobitków, którzy ostali się trzynaście lat po upadku Lorda Voldemorta, ale z
całą pewnością nie wyobrażałam go sobie tak.
— Moglibyście
nie mówić o mnie tak, jakby mnie tu nie było? — zapytałam, siląc się
na spokój. Wewnątrz cała się trzęsłam.
Usłyszałam
cichy, swobodny śmiech.
— No
nic, na razie musi nam to wystarczyć.
Nawet
mimo utrzymującego się nadal strachu nie byłam w stanie nie poczuć ukłucia
złości, który wywołała ta impertynencka uwaga. Otworzyłam usta, żeby
zaprotestować — przecież tyle ćwiczyłam przez te wszystkie lata,
uczyłam się, by jakoś zrekompensować brak doświadczenia, kiedy nadejdzie
właściwy moment, a on mówi, że muszę im wystarczyć — ale wyszedł z
nich tylko zduszony, niemy okrzyk.
— Wejdziesz
do środka? — zapytał zaskakująco łagodnie, prawie pieszczotliwie,
jakby zapraszał dziecko.
Wystąpił
krok naprzód i mdłe światło oliwnej lampki padło na jego bladą, młodzieńczą
twarz — niesamowicie delikatną i przystojną. Włosy barwy słomy miał
równo obcięte, sięgające ramion, nadające mu wygląd rozbrykanego podrostka — podobnie
dwa jasne łuki brwi, które zatrzymały się nad oczami w wyrazie uprzejmego
zdziwienia. Otworzył nam bez różdżki, ale za to w staromodnej szacie
czarodzieja, trochę na niego za dużej, jakby mężczyzna w ostatnim czasie
znacznie schudł. Dłonie miał wąskie i długopalczaste jak u pianisty, zaciśnięte
na błyszczącej kuli materiału, którą trzymał jak ścigający kafla.
Ostrożnie
przestąpiłam próg, nie opuszczając różdżki — ostatecznie morderca i
porywacz mógł zarówno mieszkać w ładnym domku na wsi, jak i posiadać zwodniczo
anielską urodę.
Czując
na sobie spojrzenia obu mężczyzn, rozejrzałam się uważnie po holu. Na
delikatnych mebelkach było mnóstwo niepasujących do siebie książek, bibelotów i
doniczek z drobnymi roślinami. Ze ścian do połowy pokrytych boazerią śmiały się
zastygłe w prywatnych sytuacjach twarze chuderlawego młokosa i urzekająco
pięknej, eterycznej blondynki. Tylko na dwóch czy trzech mignął mi surowo
wyglądający mężczyzna ze schludnie przyciętym wąsem. Świece w kandelabrach były
dopiero co wymienione, w wazonie tkwiły świeże dalie, ale gruba, prawie
nietknięta warstwa kurzu na podłodze i tych wszystkich przedmiotach sprawiała
wrażenie, jakby nikt tu od dawna nie sprzątał albo wpadał tu wyłącznie po to,
żeby podlać kwiaty. Spojrzałam raz jeszcze na młodszego, później na starszego,
analizując szczurzą, wynędzniałą twarz.
— Kim
jesteście? — zapytałam cicho, ale blondyn odpowiedział mi tylko
kolejnym osobliwym uśmieszkiem. Szczurowaty czarodziej milczał z mocno
zaciśniętymi wargami, jakby jego zadanie kończyło się na dostarczenie mnie do
tej pełnej kurzu kwatery. Mój wzrok prześlizgnął się po całej jego postaci,
ostatecznie zatrzymując się na najbardziej charakterystycznej rzeczy: dłoni
pozbawionej jednego palca. — Jestem zatem w towarzystwie dwóch
martwych.
Napięcie,
które pęczniało z każdą kolejną sekundą, wybuchło jak balon przekłuty szpilką,
a młodszy czarodziej roześmiał się pusto. Miał bardzo dziwny, wysoki śmiech,
zupełnie niepasujący do tego anielskiego oblicza i nieco sztywnej
postawy.
— Ty — wskazałam
na starszego — jesteś Glizdogon. Byłeś w Proroku w artykule na
temat dziesięciolecia upadku Czarnego Pana. A ty? Ty jesteś jego synem. — Znów
pokazałam palcem, tym razem na jedną z fotografii na ścianie. — Musisz
nim być, Crouch miał jednego syna, tylko dlaczego wciąż żyjesz, skoro młody
Crouch zmarł w Azkabanie?
Spojrzał
z rozbawieniem na Glizdogona i rozłożył ramiona w geście bezradności.
— Przepraszam
za ten niefortunny incydent — odparł i gestem zaprosił mnie do
pierwszych drzwi. — Umieranie niezbyt mi wychodzi.
Opuściłam
lekko różdżkę i ruszyłam za nim do najbardziej skrajnego pokoju, którym okazał
się ciasny, równie przytulny salonik. I tu intensywnie czuć było kurz, ale
pomieszczenie wyglądało na częściej używanie. Crouch odłożył materiałową kulę i
nie zdążyłam mrugnąć, gdy w dłoni pojawiła mu się różdżka. Drgnęłam
niespokojnie, a żołądek podskoczył tak, jakbym zaczepiła butem o pękniętą płytę
chodnikową, ale tamten tylko skinął nią w kierunku kominka i w palenisku
zapłonął ogień. Pomarańczowe światło rozlało się po pokoju i ukazało jeszcze
więcej na pierwszy rzut oka niepasujących do siebie ozdóbek, flakoników,
narzutek, obrazeczków, poduszek, mebli nie do kompletu, upodabniających ten
salon bardziej do jakiejś nory pana borsuka z bajki dla dzieci niż do domu dyrektora
Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
— Jesteś
bystra — powiedział, siadając na kanapie obitej szorstką tkaniną w
kwiaty.
— Zgadza
się — odparłam hardo. — Jestem w końcu Krukonką. No i
przygotowywałam się do tego od dziesiątego roku życia.
Przysiadłam
dokładnie na drugim końcu, starając się nie spuszczać wzroku z obu mężczyzn.
Glizdogon spoczął w fotelu za głową Croucha. Wydawał się pozornie
niezainteresowany całą sytuacją, jakby tylko to utrzymywało go przy zdrowych
zmysłach. Spoglądając na tę dwójkę, cisnęło mi się na usta wiele pytań. Jakim
cudem przeżyli, jak się odnaleźli, co z Syriuszem Blackiem, skoro Pettigrew
znajdował się tutaj, czy byli inni i czy…
Ścisnęło
mnie w żołądku.
Czy
istniała szansa, że może i moi rodzice ukrywali się gdzieś pod płaszczykiem
śmierci?
Ale
zanim któreś zadałam, Crouch mnie wyprzedził:
— Dlaczego?
— Dlaczego
co?
— Dlaczego
odpowiedziałaś na list?
— Technicznie
rzecz biorąc, nie odpowiedziałam. Przyszłam na most, bo w liście było mi
obiecane, że dostanę okazję do zemsty.
Lustrowaliśmy
się przez chwilę w milczeniu, aż wargi Croucha wykrzywił powoli szeroki uśmiech
satysfakcji. To wydawało mi się niezdrowe, tak często i szeroko się uśmiechać,
ale czy człowiek, który przeżył Azkaban, miał prawo być zdrowy? Część twarzy
oświetlana przez tańczące w kominku płomienie sama zdawała się tańczyć, tylko
oczy — ładne, okrągłe i jasne — tkwiły upiornie nieruchomo
jak w transie.
— A
więc zemsta — wyszeptał, a jego głos zlał się z szumem narastającym
za oknem. Zaczęło padać. — Pettigrew mówił, że jest coś więcej.
Popatrzyłam
na Glizdogona i natychmiast odwróciłam wzrok, upewniwszy się, że bariera
dostatecznie chroniła moje myśli. Nie wyglądał na mistrza legilimencji, tak,
jak i młody Crouch nie przypominał mordercy, ja oszustki, a jednak siedzieliśmy
we trójkę w tym dziwacznym, dusznym salonie.
— Skąd
o tym wie? Z nikim o tym nie rozmawiałam. Jak mówiłam, nie jestem głupia.
Dotarło
do mnie, że naprawdę tu z nimi siedziałam. Z mężczyzną oskarżonym o tragiczne w
skutkach tortury i człowiekiem pracującym dla Dumbledore’a. Potrząsnęłam głową.
To mi się nie spinało.
— Jak
widzisz, nasz pan wciąż ma popleczników, którzy służą mu z ukrycia — rzekł
Crouch.
— Kogo
masz na myśli?
— Czarnego
Pana oczywiście. Twoi rodzice zginęli w jego służbie już po jego
zaginięciu.
— Po
jego śmierci. — Czułam się coraz bardziej niewygodnie z
zacieśniającym się kłębowiskiem niedopowiedzeń. Jakby zaczynało brakować mi
powietrza. — Czarny Pan nie żyje.
— A
co, gdybym ci powiedział, że możemy zrobić o wiele więcej?
Oczy
rozbłysły mu w sposób, który pozwolił mi sądzić, że z całą pewnością nie miałam
do czynienia z osobą o zdrowych zmysłach. Poruszyłam się niespokojnie, czując
rosnące napięcie. Już wiedziałam, że znalazłam się w domu z dwójką szaleńców — a
przynajmniej byłabym tego pewna, gdyby nie tamten list.
— Zanim
cokolwiek mi powiesz, chcę wyjaśnień — zażądałam, prostując się. — Ty — wskazałam
na Glizdogona — pracowałeś dla Dumbledore’a. Wiem, bo moja ciotka
dobrze zna rodzinę, z którą Dumbledore się przyjaźni. Tu powinien siedzieć
Syriusz Black, nie ty.
Pettigrew
pierwszy raz się uśmiechnął i w jego oczach — chyba nawet wyraźniej
niż w oczach Croucha — spostrzegłam błysk szaleństwa. W ruchliwym
świetle ognia wyglądał jak starzec. Cienie pogłębiały grube bruzdy znaczące
obwisłą, woskową twarz przywodzącą na myśl twarz trupa, tylko te mętne,
niebieskawe oczka wydawały się żyć — jakby nadrabiały za całą resztę.
I tak, jak uśmiechnął się po raz pierwszy, tak pierwszy raz poczułam na
grzbiecie lodowaty dreszcz grozy.
— Bo,
wiesz, Black nigdy nie służył Czarnego Panu — oznajmił cicho
Glizdogon, gładząc spieczone wargi przerośniętym, zżółkniętym paznokciem. — Można
powiedzieć, że w opinii publicznej… zamieniliśmy się miejscami. Tak, jak miało
być. Nieważne, jaka jest prawda. Ważne, co ludzie usłyszą.
— Czyli
Potterowie, tamci mugole… i ten palec… — zaczęłam wymieniać, a on
kiwnął głową jak nauczyciel, który pozwalał uczennicy samodzielnie wpaść na
odpowiedź na zadane przez nią samą pytanie. — A potem, kiedy Black
uciekł z więzienia, postanowił cię dopaść. Dlatego go znalazłeś!
Wycelowałam
palcem w Croucha, który przez ten czas siedział zagłębiony w oparcie kanapy i
obejmował się ramionami.
— Nasze
spotkanie było tylko pochodną innego spotkania — rzekł już zupełnie
poważnie, bez cienia pobłażliwego uśmiechu. Wyglądał jak zupełnie inna osoba i
mimo pięknych, młodzieńczych rysów było w nim coś, co pozwalało mi uwierzyć, że
naprawdę miałam przed sobą syna Bartemiusza Croucha. — Wiemy, co
zrobić, by Czarny Pan odzyskał swą moc. Ale zanim powiemy ci więcej, musisz
udowodnić, że jesteś godna zaufania.
— W
jaki sposób?
Glizdogon
wychylił się do przodu i blask płomieni ogarnął jego wytrzeszczone oczy.
— Złożysz
Przysięgę Wieczystą.
Cisza
w salonie zdawała się wwiercać w uszy. Przysięga Wieczysta. Nie pomyślałam o
tym, ale kiedy to padło, nie byłam zaskoczona. Musiał istnieć jakiś powód,
dlaczego przyjęli mnie tak uprzejmie. Jeszcze brakowało, żeby któryś
zaproponował mi herbatkę. Teraz wszystko wydawało się oczywiste — jak
podczas przestoju w układaniu puzzli, kiedy po godzinach oglądania i
przekręcania elementów nagle przychodził moment oświecenia. Właściwie niczym
nie ryzykowali, zyskiwali wszystko, bez względu na to, czy ich urojenia
pozostawały urojeniami, czy nie. Zerknęłam na kominek i teraz byłam prawie
pewna, że możliwość teleportacji z tego miejsca została zablokowana.
— Dobrze — odparłam. — Ale
chcę dowodu.
Nie
patrzyłam na Croucha. Wpatrywałam się w Glizdogona, czując, że napięcie, które
między nami rosło, mogło doprowadzić tylko do dwóch rzeczy, do niczego więcej:
albo nie wyjdę stąd żywa, albo dostanę to, czego żądałam. Poczułam w ustach
kwaśny smak strachu, serce zdawało się nie ruszać jakby w obawie przez
sprowokowaniem ataku, aż w końcu powoli, bardzo powoli mężczyzna sięgnął dłonią
do lewego rękawa i dźwignął z czułością, jakby odsłaniał niemowlę.
Na
chudym, pokrytym powrozami żył przedramieniu widniał niezbyt wyraźny, jakby
zwęglony kształt czaszki i węża wysuwającego się z jej rozwartej szczęki. Coś
jak tatuaż, ale nie tak czarny, jaki nosiłam w pamięci. Ten u Pettigrew był
wyblaknięty, z czerwoną, podpuchniętą obwódką, jakby dopiero co został zrobiony
albo naruszony.
Podniosłość
chwili prysła jak bańka mydlana.
Serce
zabiło mi mocniej, pewne, że mogło już bić. Przełknęłam z trudem i spojrzałam
na Croucha — licząc na potwierdzenie? Uspokojenie? Ale i on wpatrywał
się w znak jak zaczarowany, tak, jak się patrzy na ukochaną osobę, chłonąc
każdy detal jej twarzy.
Miałam
ochotę zapytać, co zrobią, jeśli odmówię, ale odpowiedź spoczywała na dnie
kosza na śmieci jako kupka proszku, w jaką zmienił się tamten list.
Dobrze
się zastanów, bo jeśli zrobisz pierwszy krok, nie będzie już odwrotu. To jest
droga w jedną stronę.
Patrzyłam
na Glizdogona i wiedziałam, że byłby w stanie to zrobić. Ale czy już wtedy w
domu rodziców nie podjęłam tej decyzji na poważnie?
Tylko
że to zawsze było na poważnie. Już wtedy, gdy dostała różdżkę, więc dlaczego
zamiast radosnego podekscytowania moje wnętrzności wykręcały obawy? Co mnie
przerażało? Że powrót Czarnego Pana — o ile w ogóle możliwy — będzie
odbiegał od moich dziecinnych wyobrażeń? Ryzyko? Albo samo działanie, skoro do
tej pory wszystko odbywało się wyłącznie w moich fantazjach?
I
czy oszalałam, wierząc tej dwójce? A może ja od dawna też byłam szalona?
— Zgoda — powiedziałam
z trudem przez zaciśnięte gardło.
Mężczyźni
skinęli głowami. Crouch zsunął z kanapy i ukląkł przed kominkiem, więc zrobiłam
to samo. Ujęłam wyciągniętą dłoń — suchą i ciepłą — i z
nieprzyjemnością zdałam sobie sprawę, że moja była zimna i wilgotna.
— Jak
ty masz na imię? — zapytałam szeptem, kiedy Glizdogon stanął plecami
do kominka, celując różdżką w nasze złączone dłonie.
— Barty. — Przez
chwilę spostrzegłam w jego oczach ten sam zuchwały, niemal łobuzerski błysk. — Czy
wykorzystasz wszystkie swoje talenty, by pomóc Czarnemu Panu odzyskać
ciało?
— Przysięgam.
Jasne,
niemal oślepiające światło rozbłysło na końcu różdżki, przeganiając ciepły,
miły dla oka półmrok. Ledwo opanowałam wzdrygnięcie, gdy coś przejrzystego i
srebrnego wypełzło z niej, owijając się wokół naszych rąk. Było ciepłe i
nieprzyjemnie pulsujące — trochę jak na wpół bezcielesny wąż. Miałam
ochotę się skrzywić, wyszarpnąć rękę, byle ta gorąca wstęga energii nie
dotykała więcej mojej skóry.
— Czy
zobowiązujesz się służyć wiernie Czarnemu Panu? — zapytał.
— Przysięgam — odpowiedziałam
przez zaciśnięte zęby.
Zaczęło
do mnie docierać, że to chyba kwestia energii — ćwiczyłam w życiu
różne zaklęcia, ale nigdy nie odważyłam się sięgać po te z dziedziny czarnej
magii. Nie tak naprawdę. A to, co działo się teraz, miało zdecydowanie mroczne
konotacje, zupełnie mi obce. Stąd to proste skupienie na twarzy Glizdogona,
stąd ten łagodny uśmiech u Barty’ego — ich ciała przywykły do tego
rodzaju magii. Moje nie.
— Czy
zobowiązujesz się utrzymać w sekrecie przed wrogami Czarnego Pana wszystko,
czego ujawnienie mogłoby uderzyć w niego albo wiernych mu popleczników?
— Przysięgam.
Trzeci
świetlisty wąż wyłonił się z różdżki Glizdogona i związał nasze dłonie tak, że
przypominały już tylko jedną mieniącą się na czerwono i złoto gorącą kulę
energii. Trwaliśmy tak, a węże nie przestawały się wić, poruszać w
nienaturalnym tańcu, aż zaczęłam czuć mdłości. Z ukłuciem przestrachu
spojrzałam najpierw na Croucha, potem na Pettigrew, przerażona, że to mogło coś
znaczyć, że może zaklęcie wyczuło w moim sercu jakieś nieuświadomione wahanie,
ale w tym samym momencie wstęgi rozpłynęły się w powietrzu, jakby wsiąkły w
skórę. Światło z różdżki zgasło i salon wydał się nagle o wiele ciemniejszy niż
przed przysięgą.
Aż
cisnęło się na usta: i co teraz? Ale cisza wydała mi się zbyt podniosła, tak,
jakby jej naruszenie mogło sprowadzić na nas wszystkich coś potwornego.
Pettigrew okazał temu o wiele mniej delikatności. Schował różdżkę i rzucił się
z westchnieniem na fotel, jakby właśnie odwalił jakąś ciężką i żmudną robotę.
Popatrzyłam oczekująco na Croucha, kompletnie nieczuła na kolejny
uśmiech.
— A
więc? — zapytałam, a gdy spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami,
dodałam: — Czarny Pan. Co to wszystko znaczy? Że żyje?
— Bywały
pogłoski — rzucił opryskliwie Glizdogon. — Też je
słyszałaś. I też w nie wierzyłaś. Nie byłoby cię tu, gdyby tak nie było, nie?
Znów
poczułam się skonfundowana jego zaskakująco dokładną wiedzą na temat moich
przekonań, a może domysłami, tylko mój mózg przypisał temu człowiekowi jakieś
nadnaturalne — nawet jak na czarodziej — umiejętności.
— Pogłoski,
dobrze. Ale rozmawiamy o faktach.
W
spojrzeniu Croucha pojawiło się coś przepraszającego.
— Okłamaliśmy
cię. Przykro mi.
— CO?! — Zerwałam
się na równe nogi, wyszarpując rękę, którą wciąż trzymał. — W czym
mnie okłamaliście?
Przez
sekundę uderzyła mnie moja własna naiwność i nawet nie poczułam się z tego
powodu zawstydzona. Byłam wściekła — tak wściekła, jak nigdy nie
bywałam. Nigdy nie krzyczałam, nie dyszałam z gniewu, nie wytrzeszczałam dziko
oczu, nie pragnęłam w furii rzucić się i bić, okładać po twarzach, kopać bez
opamiętania. Crouch chyba zdał sobie sprawę z pozornego zagrożenia, choć
przecież nie stanowiłam żadnego, przynajmniej dla niego.
I
nawet nie wyciągnął różdżki.
— Nic
więcej ci nie powiemy — odparł. — W każdym razie nie teraz.
Ale musisz wiedzieć, że to wszystko, co słyszałaś, to nie są tylko
plotki.
— W
takim razie co teraz? — zadałam to dręczące pytanie, nie zważając, że
mój głos brzmiał tak histerycznie. Obco. — Co mam robić?
— Czekać — wtrącił
Pettigrew, moszcząc się w fotelu z obutymi stopami wyciągniętymi wygodnie na
podnóżki.
— Czekać…?
— My
czekaliśmy dwanaście lat, ty możesz poczekać kilka dni, co, młoda?