17 sierpnia 2010

1. Dziwna wiadomość


Puk, puk, puk. 

Potrzebowałam chwili, żeby zarejestrować, że to sowa dobijała się do mojego okna. Na wakacjach poza listami ze szkoły nigdy nie dostawałam żadnych sów, dlatego widok do bólu przeciętnej płomykówki natychmiast wyrwał mnie z łóżka. Stos kupionych dwa tygodnie temu podręczników do siódmej klasy piętrzył się na biurku, gotowy do spakowania, a ja sama nie miałam w Hogwarcie nikogo, z kim mogłabym korespondować, więc z kopertą obeszłam się bardzo ostrożnie. 

Tym bardziej, że nie była opisana. 

Sprawdzenie jej zajęło mi niecałe dziesięć sekund, ale różdżka nie wykryła obecności żadnej złośliwej klątwy. Wyczułam jedynie proste zaklęcie ochronne, które fałszowało treść listu, jeżeli nie trafił tam, gdzie miał trafić. 

W środku znalazłam wyłącznie jakiś pomięty świstek zapełniony pisanymi na szybko gryzmołami. 

                                                                    

Macy Savour 

Wiem, kim byli twoi rodzice, ale ważniejsze jest to, że ty też o tym wiesz, bez względu na to, co mówi twoja ciotka. Wszyscy wiemy, co się z nimi stało. Ty mnie nie znasz, ale ja znam cię od lat i wiem, czego pragniesz. Chcesz się odegrać za ich śmierć i teraz masz do tego okazję. Dobrze się zastanów, bo jeśli zrobisz pierwszy krok, nie będzie już odwrotu. To jest droga w jedną stronę. Twoje marzenie samo się nie spełni i jeśli jesteś dość odważna, żeby mi w tym pomóc, bądź o północy 24 sierpnia na środku Millennium Bridge. Rozpoznamy się po dzisiejszych egzemplarzach „Proroka Codziennego”. 

 

Przeczytałam to kilka razy, jak gdyby powtarzanie w głowie Ty mnie nie znasz, ale ja znam cię od lat i wiem, czego pragniesz miało sprawić, że moje serce przestanie desperacko próbować przebić się przez żebra. Może gdybym była jedną z tych popularnych dziewczyn w szkole, mogłabym się zastanawiać, kto mnie znał, kogo teraz nie potrafiłam sobie przypomnieć, ale ja nie miałam nikogo bliskiego. 

A już z całą pewnością nie tak bliskiego, komu miałabym odwagę wyjawić to, czego pragnęłam. 

Wszyscy moi szkolni koledzy i koleżanki chcieli zostać aurorami, uzdrowicielami, modelkami, pracownikami ministerstwa, a ja marzyłam o tym, żeby zostać śmierciożercą. Oczywiście nigdy nikomu o tym nie powiedziałam, choć przypuszczałam, że i tak nikt by mi nie uwierzył. Przecież to niemożliwe, żeby w głowie takiej cichej, nieśmiałej dziewczyny wykluło się coś podobnego. I to z Ravenclawu! Bo gdyby była ze Slytherinu, to można jeszcze jakoś zrozumieć… Ale Krukonka? 

Nie. Zawsze powtarzałam, że chcę być jak moja matka — wszyscy myśleli, że zamierzałam zostać podróżniczką, a ja fantazjowałam o Mrocznym Znaku. 

Bo właśnie takie pamiętałam na przedramionach moich rodziców. 

Jedynie ciotka wydawała się zaniepokojona, ale temu się nie dziwiłam, skoro podtrzymywała to kłamstwo przez dwanaście lat. 

A teraz ktoś wysłał anonim chroniony zaklęciem. Obejrzałam liścik bardzo dokładnie, przewertowałam w głowie wszystkie znane mi możliwości odcyfrowania ukrytego post scriptum, lecz w końcu musiałam przed sobą przyznać: nic więcej nie było. 

Przynajmniej miałam okazję opanować nerwy. 

Musiałam uwierzyć mu na słowo — bo z jakiegoś powodu uznałam, że to był właśnie on. Nie znałam go, ale skoro on znał mnie, musiał należeć do świata moich rodziców. Sam musiał kiedyś służyć Czarnemu Panu. Może wyszedł z Azkabanu, wrócił z zagranicy albo uznał, że stałam się na tyle dorosła, że warto dać mi szansę? 

Oczywiście cały czas miałam na uwadze jakiś okrutny żart, choć takie żarty robiono ludziom nielubianym, a nie tym niewidocznym. A ja zawsze bez wyjątku stanowiłam tło. Zbyt poprawna, by się nią nie przejmować, nie dość wybitna, by zapadać w pamięć. 

Zsunęłam się z łóżka i usiadłam przy biurku, na którym poza zakupami stał niewielki kalendarzyk. Dwudziesty czwarty sierpnia. Zostało trzy dni. Trzy dni… do czego? Do podjęcia decyzji? Bzdura. Wiedziałam, co zrobię, zanim drugi raz przeczytałam liścik. 

Trzy dni, by dobrze się zastanowić, jak to zrobić. Wymknięcie się z domu nie stanowiło najmniejszego problemu. Kurs teleportacji zdałam najszybciej z klasy — po prostu odejdę dostatecznie daleko od domu i zniknę. A co potem? 

Z dołu dobiegł mnie stłumiony głos ciotki wołającej na śniadanie. 

Miałam trzy dni. 

W kuchni zastałam już prawie wszystkich domowników, brakowało tylko wuja Irvinga. Ciasną kuchnię prawie w całości zajmował ogromny stół — zdecydowanie zbyt duży jak na sześcioosobową rodzinę, która w całości spotykała się przy nim jedynie przez dwa miesiące w roku. Pachniało typowym angielskim śniadaniem, słodkimi konfiturami i herbatą, sierpniowe słońce wlewało się przez ręcznie wydziergane firanki, jak gdyby kuchnia Montgomerych nie znajdowała się w jednej z londyńskich kamienic, a gdzieś w jakimś ślicznym wiejskim domku nad morzem. Sposób, w jaki ciotka Rosalie chciała celebrować każdy posiłek, był imponujący i zawsze pobudzał w moim sercu jakieś wrażliwe struny, ale poza nią chyba nikt tego tak naprawdę nie doceniał. Miałam trójkę kuzynostwa i każde z nich różniło się od siebie tak bardzo, jak to możliwe. Łączyło ich chyba tylko jedno — żadne z nich nie potrafiło usiedzieć spokojnie. 

Morris jako jedyny był już kompletnie ubrany i śladem swojej matki krzątał się po kuchni, pakując sobie do torby drugie śniadanie. Choć skończył szkołę dopiero niecałe dwa miesiące temu, już zdążył się zadomowić w Wydziale Substancji Odurzających, w którym odbywał swój wymarzony półroczny staż. 

— Masz na wieczór jakieś plany? — zapytała Rosalie, kiedy tylko osunęłam się na krzesło i sięgnęłam po jajecznicę. Dzbanek sam do mnie podleciał i wypełnił filiżankę aromatycznym, bursztynowym naparem. — Wybieram się z Molly na przedstawienie, a wujka i Morrisa nie będzie, ktoś musi zostać z dziewczynkami. 

— Nie ma problemu. O której muszę być? 

Moje pytanie utonęło w zbiorze jęków i niezadowolonych westchnień Lynn. 

— A nie możemy się same sobą zająć? Albo niech Macy zajmie się Hope sama, ja już nie potrzebuję, żeby ktoś ze mną zostawał — odburknęła. — Mam już trzynaście lat, jestem prawie dorosła. Pójdę sobie nocować do Ashley. 

Ciotka spojrzała na swoją córkę w sposób, jaki ona sama wpatrywała się w jajecznicę, którą rozgrzebała na talerzu — jakby zamierzała podpalić ją wzrokiem. 

— Mam ci przypomnieć, gdzie skończyło się twoje ostatnie nocowanie u Ashley? — zapytała z groźną nutą w głosie. — Na wypadkach przedmiotowych w Świętym Mungu. Dawno nie miałaś szesnastu mandarynek w uchu? Nie mam zamiaru znów kwitnąć pół nocy na szpitalnym korytarzu tydzień przed początkiem roku szkolnego. 

Cała kuchnia pozostała nieczuła na buntownicze stękania Lynn. 

— Ja tam lubię zostawać z Macy — podsumowała Hope. 

Miała osiem lat, masę rudawych, kędzierzawych włosów i pulchną, piegowatą buzię. Z całej trójki najbardziej przypominała swoją matkę i to ją lubiłam najbardziej. Uśmiechnęłam się i wychyliłam się przez stół, żeby posmarować kuzynce tost dżemem. 

— A ja lubię zostawać z tobą — odpowiedziałam. 

Obdarzyła mnie najbardziej słodkim, ujmującym uśmiechem, bez wstydu prezentując swoje przetrzebione uzębienie. 

Kochałam ich wszystkich na tyle, na ile można było kochać osoby, z którymi nie czułam prawie żadnej więzi. Kochałam postrzeloną Lynn, słodką, dziecinną Hope, wiecznie nieobecnego wujka Irvinga, ciotkę Rosalie, której zależało za bardzo… nawet wiecznie marudnego Morrisa, choć mimo zaledwie rocznej różnicy wieku w Hogwarcie prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. To była dobra rodzina. W każdym razie dużo lepsza w zestawieniu z tą, do której po śmierci rodziców trafił Harry Potter, a o której byłam zmuszona słuchać, od kiedy syn Molly Weasley zaczął się z nim przyjaźnić. Tak, zdecydowanie mogłam trafić gorzej. 

A jednak nie potrafiłam okazywać im tego na tyle, na ile zasługiwali. I wiedziałam, że problem był we mnie, bo to nie tak, że nie odnajdywałam się tylko w kamienicy Montgomerych. Byłam wyobcowana wszędzie, gdzie się znalazłam. W mugolskiej szkole podstawowej, na placu zabaw w sąsiednim parku, nawet w Hogwarcie. Początkowo tęskniłam za towarzystwem. Obserwowałam zazdrośnie, jak rówieśnicy łączyli się w grupki, jak koleżanki z dormitorium wymykały się na pierwsze schadzki pod dębem, jak koledzy zapraszali dziewczyny do herbaciarni u Pani Puddifoot, bo skoro nie chcieli robić tego ze mną, to musiało oznaczać, że to we mnie tkwił problem. 

Dawne dzieje. Teraz najbezpieczniej czułam się we własnym towarzystwie — bo tylko ono zawsze było przewidywalne i tylko ono zdawało się mnie rozumieć. 

 

*

 

Nigdy nikomu się nie opowiadałam, dokąd wychodziłam. Po części dlatego, że ciotka i wujek byli na co dzień zbyt zapracowani, by mnie kontrolować, ale za lwią część tego zaufania odpowiadał fakt, że nigdy tego zaufania nie zawiodłam. Większość lata spędzałam na zewnątrz, jeżdżąc autobusami na obrzeża mugolskiego Londynu — wszędzie tam, gdzie mogłam zaczerpnąć trochę zieleni. Dopiero gdy otrzymałam uprawnienia do teleportacji, otworzył się przede mną zupełnie inny świat. Po prostu schować się za śmietnik, obrócić się wokół własnej osi i w następnej chwili być pięćdziesiąt mil dalej. 

Żadnej ze swoich magicznych umiejętności nie ceniłam tak bardzo, jak umiejętności teleportacji. 

Nie miałam pojęcia, czy w Udimore poza moimi rodzicami żyły jakiekolwiek czarodziejskie rodziny, ale nawet jeżeli tak, pojawiająca się znikąd obca, rudowłosa dziewczyna w letniej mugolskiej sukience nie zwróciła niczyjej uwagi. Zwłaszcza że pojawiła się na rozdrożu dzikiej ścieżki wpadającej w las. W takiej gęstwinie wystarczyło mrugnąć, by przeoczyć nadjeżdżający samochód. 

Wciąż czasami trochę mnie znosiło, choć mój cel, wola i namysł były bez zarzutu. Tym razem pojawiłam się jakieś dwie minuty pieszo od punktu, na którym się skupiałam, ale bez trudu je odnalazłam. Znakomita pamięć i orientacja w terenie rekompensowały mi efekty roztargnienia. 

Kiedy chodziłam po lesie, zawsze patrzyłam pod nogi. Zbaczałam ze ścieżek i uważnie wpatrywałam się w ściółkę, bo tylko w ten sposób można było wypatrzeć największe leśne skarby, ale w tym momencie interesowało mnie wyłącznie to, co na końcu drogi. W tym miejscu była mocno zarośnięta, prawie niewidoczna i wyraźnie nieuczęszczana, bo omszałe zgliszcza starego, spalonego wiatraka już nikogo w tej wiosce nie obchodziły. Może gdyby chociaż nawiedzała je jakaś nieszczęśliwa dusza… 

Ale czarodziejskie oczy były bystrzejsze. Wychwytywały niuanse. Wystarczyło podejść bliżej, żeby kamienie i zwęglone deski zaczęły się rozrastać i w miejscu, gdzie leżała sterta gruzu, pojawił się bardzo zaniedbany dworek. W pierwszej chwili trudno było go wyłowić z gęstwiny drzew, ponieważ prawie każdą dostępną przestrzeń na ścianach pokrywały girlandy bluszczu. Wieżyczki o stożkowych dachach zostały oplecione tak gęsto, że zatraciły swój pierwotny kształt, tonęły w zieleni, doskonale maskując jedną urwaną dokładnie w połowie — w miejscu, w którym wraz ze ścianami zawalił się cały mój świat. 

Zawsze, kiedy tu wchodziłam, ogarniała mnie dziwna nabożna obawa, jakbym przekraczała próg świątyni. Ruiny domu rodziców wciąż nosiły ślady dawnej świetności. Na jednym skrzydle podwójnych drzwi, które nie zostało wyrwane z zawiasów, nadal miejscami widać było kwiatowe ornamenty. Wystarczyło odgarnąć stopą grubą warstwę ziemi, patyków i zeschłych liści, by zobaczyć na podłodze wspaniałą mozaikę z drobnych kamieni, a między wulgarnymi napisami na nadpalonej tapecie wciąż można było się dopatrzeć subtelnych liściastych motywów w zszarzałych, pastelowych odcieniach różu i brzoskwini. Oczywiście wszystkie meble i drogocenne przedmioty skradziono dawno temu, nim moja stopa sześć lat temu pierwszy raz stanęła na zakurzonym stopniu frontowych schodów. To, co zostało, nosiło na sobie ślady zniszczeń, jak gdyby śmierć właścicieli tej posiadłości nie była wystarczającą zemstą. Należało sprofanować wszystko, łącznie z pięknymi balustradami, ozdobnymi witrażami w oknach na parterze i wymyślną, wykutą z metalu bramą, której resztki leżały przewrócone przed domem, na wpół pochłonięte przez leśną florę. 

Od kiedy zamieszkałam u Montgomerych, byłam tu ledwo trzy razy — po razie na jedne letnie wakacje, kiedy stałam się na tyle samodzielna, by zaplanować i przebyć tak długą drogę, ale i tak znałam to miejsce jak własną kieszeń. W momencie, gdy pierwszy raz zajrzałam do środka, moja pamięć ożywiła się jak pod wpływem jakiegoś zbawczego eliksiru. Nie potrzebowałam wyjaśnień od nikogo więcej. Ciotka mogła żyć w iluzorycznym świecie, w którym jej siostra zginęła w wybuchu niezbadanego nasiona jakiejś egzotycznej rośliny. W świecie, z którego doszczętnie wymazała mojego ojca, jego nazwisko i wszystko, co mogłoby rzucić cień na jej idealną rodzinę. 

Wiedziałam swoje, bo wszystko pamiętałam. 

Zapuściłam się głębiej, do miejsca, które w przeszłości musiało być salonem — w każdym razie sugerowały to resztki olbrzymich okien. Całą resztę pokrywał gruz, a w suficie ziała gigantyczna dziura, pod którą znajdował się stos kamieni. Wszystko tu nosiło ślady spalenizny, jak gdyby poza eksplozją wybuchł tu jeszcze pożar, ale tej jednej rzeczy nie mogłam sobie przypomnieć. Był naprawdę jakiś pożar? Co spowodowało wybuch? Pewnie jakieś straszne zaklęcie, choć podobno na ciałach moich rodziców nie znaleziono żadnych obrażeń. Tego się dowiedziałam. Zawsze wszystko robiłam sama i tego też dowiedziałam się sama, a mojej ciotki nie zaleciał nawet zapach. Poniekąd stałam się odkrywczynią — jak matka. 

Ze ściśniętym sercem przeszłam przez bawialnię i pokonałam ładne, kręte schody. Brakowało wielu stopni — niektóre same zmurszały i rozpadły się pod wpływem wody dostającej się przez dziurę w dachu, inne powyrywali intruzi. Wielcy oponenci pięknych rzeczy — w buncie przeciw Czarnemu Panu. Na górze ocalało większość okien. Zapach wilgoci bił z mniejszą intensywnością, wyraźnie zmieszany z wonią kurzu i zbutwiałych dywanów. Tu również brakowało większości mebli, nawet w dziecięcym pokoju poza pomazanymi tapetami i resztką żyrandola wiszącego pod kopulastym sufitem nie ostało się nic, co by świadczyło o tym, że mieszkało tu kiedyś jakieś dziecko. 

Przystanęłam w progu, kładąc dłoń na obtłuczonej klamce. Nie musiałam zamykać oczu, bo już miałam przed nimi jakieś sielskie sceny pełne radosnych uniesień, podkolorowane przez dziecięcą wyobraźnię. Jakieś frywolne bieganiny, wskakiwanie do fontanny, dokazywanie w towarzystwie podobnych mi rówieśników… 

Czy naprawdę tam były jakieś dzieci, czy to tylko tęsknota za wyobrażeniem idealnego życia wykreowała te obrazy — tego nie wiedziałam. 

I przewijający się przez dom ludzie. Cała masa ludzi w czarnych płaszczach, przemykający jak cienie. Czy to któryś z nich wysłał tę sowę? Czy dwanaście lat temu wyciągnął do mnie obleczoną w rękawiczkę dłoń z czekoladową żabą? A może uciekał w popłochu, uważając, by ciekawskie oczka nie rozpoznały go bez maski? 

Wychodząc, natrafiłam podeszwą na coś kruchego — fragment lustra, który odpadł z olbrzymiej, drewnianej ramy i pękł na kilka drobniejszych kawałków pod naciskiem mojej pięty. Z przybrudzonych odłamkach dostrzegłam cząstki własnej twarzy. Szczupły podbródek, różowe, wąskie usta, wystraszone oko z bladoniebieską tęczówką, okolone jasnymi, prawie niewidocznymi rzęsami i przeżyłam wstrząs, jakbym zobaczyła ducha, choć przecież codziennie oglądałam się w lusterku. Trąciłam czubkiem buta największy kawałek i już nie matka, a moja własna twarz spoglądała na mnie z odbicia. Nieco wystraszona i ze spierzchniętymi wargami, ale moja. 

Rozejrzałam się po holu, ale wszędzie panował bezruch. Tylko za oknem korony najwyższych drzew poruszały się łagodnie pod wpływem narastającego wiatru. Chabrową barwę nieba zakłóciły niedbałe, szare pociągnięcia znad wioski. 

Wracałam spacerem, nawykowo wpatrując się w zielone podszycie pod stopami. Silne pnącza jeżyny zaczepiały mi się o buty i kostki, jak gdyby chciały zatrzymać mnie na miejscu, ale w powietrzu już czuć było deszcz. Ostatni raz obejrzałam się przez ramię, a otulone bluszczem ruiny rozmyły się na moich oczach jak fatamorgana i między drzewami znów majaczył niewyraźny kształt zawalonego wiatraka. 

Teleportowałam się, ale nie wróciłam od razu do domu. Przeniosłam się na znajomą trasę w Mad Bess Wood, którą spacerowałam, kiedy potrzebowałam pomyśleć. A kiedy i tu niebo posmutniało, roniąc pierwsze łzy, z niechęcią przeniosłam się z powrotem do dusznego centrum. Smród ciężkiego, wieczornego powietrza przesyconego spalinami i wonią mięknącego asfaltu niemal wyciskał wilgoć z oczu. Wbiegając po ostrych schodkach, w głowie miałam gotowe idealne kłamstwo usprawiedliwiające tak długą nieobecność. Zawsze byłam gotowa, kłamanie przychodziło mi lekko i łatwo, ale dzisiaj nikt nie zapytał o podrapane łydki i powalane ziemią trampki. 

Ledwo weszłam do środka, z wnętrza dobiegł mnie odgłos ożywionej rozmowy. Dwie kobiety popijały herbatę z malinowym sokiem, zajadały świeżutkie ciasto ze śliwkami i pytlowały w najlepsze. 

Ścisnęło mnie w dołku , gdy zobaczyłam Molly Weasley siedzącą w naszym salonie. Widywałam ją często, zdecydowanie zbyt często, niż bym chciała, ale wciąż niesamowicie mnie krępowała. Była głośna i energiczna w obyciu i zawsze dopytywała, co tam ciekawego, choć nie wydawała się zainteresowana odpowiedzią. Miała w sobie coś z Rosalie — jako kuzynki dzieliły nie tylko gęste, rude włosy, krągłe sylwetki i dobrotliwe, matczyne twarze — ale tej pierwszej brakowało pewnej czułości i łagodności, co tłumaczyłam koniecznością wychowania sześciorga chłopców. 

— O, dobry wieczór, Macy. — O dziwo zareagowała na moje nieśmiałe, ledwo słyszalne dobry wieczór. — Co u ciebie? I jak przed ostatnim rokiem w Hogwarcie? 

— Dobrze. Pada — odpowiedziałam. 

Natychmiast uciekłam wzrokiem ku schodom, jakby miały ocalić mnie przed dalszym wypytywaniem, ale Molly Weasley już o nic nie zapytała. Bardzo chciałam uciec na górę, byle jak najdalej od tego donośnego głosu, ale wiedziałam, że powinnam była jeszcze trochę zostać, więc poszłam do kuchni zrobić herbatę. Robiłam ją znacznie dłużej niż normalnie, celowo unikając używania magii, a czarownica wróciła do przerwanej opowieści. 

— Ja swoim niczego nie zdradziłam. Chłopcy oczywiście aż wyłażą ze skóry, Ginny próbuje sposobem podebrać Percy’ego, od kiedy się pochwalił, że wie o czymś, co ministerstwo będzie robiło w tym roku w Hogwarcie… razem z Arturem trochę ich podjudzamy… mówię ci, ale mamy radochę! 

— Dziewczyny też nic nie wiedzą… — Ciotka zniżyła głos i jak na złość czajnik zaczął gwizdać. Natychmiast uciszyłam go zaklęciem, ale było za późno. — …tylko Morrisa, żeby zachował to dla siebie. Niech mają niespodziankę. 

Serce zabiło mi mocniej. Zamarłam z różdżką w jednej i łyżeczką w drugiej ręce, ale kobiety nic więcej nie powiedziały, tylko zaczęły się krzątać, utyskując, jak bardzo są już spóźnione. 

Czyżby ten anonim miał coś wspólnego z tym, co ministerstwo będzie robiło w tym roku w Hogwarcie? 


___________

Pod prologiem zwykle się nie wypowiadam, więc zrobię to teraz. Rozdział wyszedł trochę dłuższy, niż planowałam. No i te długie opisy. Musicie się przyzwyczaić, teraz będę bardziej pracowała nad moim stylem, a nie częstością publikacji. Pierwszy rozdział dedykuję Eles. :* 

37 komentarzy:

  1. ~Nieśmiertelna
    17 sierpnia 2010 o 13:25

    Pierwsza, hahhahaha xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2010 o 13:28
      Gratuluję, hahahaha xD

      Usuń
    2. ~Nieśmiertelna
      17 sierpnia 2010 o 13:42

      Dziękuję xD A ja się nie będę wypowiadać na temat Twoich rozdziałów, bo znasz moje zdanie na ten temat xD jak zawsze geeniaalnieee. No, Nieśmiertelna nie będzie się rozpisywać, bo zaraz sobie płuca wykaszlnie i jej się po prostu nie chce. Ja tam czekam na zdjęcie tej dziewoi, bo trudno mi sobie ją wyobrazić xD

      Usuń
    3. 17 sierpnia 2010 o 14:03
      No, niedługo zdjęcie się pojawi, w ogóle bohaterowie się pojawią, tylko muszę zakończyć wbijać 100 lewel xD

      Usuń
  2. ~Justine
    17 sierpnia 2010 o 13:59

    2?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2010 o 14:03
      Oui, brawo xD

      Usuń
    2. ~Justine
      17 sierpnia 2010 o 14:42

      Udało mi się xD. To tak: jeśli się nie mylę znalazłam jedną literówkę w opisie pokoju rodziców i gdybym miała co do niej racę to także powtórzenie. Poza tym rozdział jest ciekawy i zawiera dużo opisów. Będzie trzeba czekać dłużej na rozdziały, no cóż… szkoda, ale za to dostaniemy ciekawsze i bardziej rozbudowane opisy, których nie mogę się doczekać.

      Usuń
    3. 17 sierpnia 2010 o 16:13
      No, do 5 rozdziału nie trzeba długo czekać, bo już je mam napisane xD

      Usuń
  3. ~Olka
    17 sierpnia 2010 o 18:12

    Ładny musiał być ten dom zanim został zburzony……………Ciekawe od kogo była ta wiadomość?……………Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2010 o 21:11
      W następnym rozdziale się przekonacie xD

      Usuń
  4. ~Shizza
    17 sierpnia 2010 o 18:21

    Rozdział ogólnie mi się podoba, zrobiło się tajemniczo. Coś mi nie gra w tym opisie domu, ale nadrabia fragment o grze na fortepianie. Ciekawe, kto jest nadawcą tej wiadomości… może Barty?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2010 o 21:10
      Nie, już sam charakter pisma świadczy o tym, kto pisał xD Czemu Ci coś nie gra w opisie? Jakieś powtórzenia, literówki, coś się kupy nie trzyma?

      Usuń
    2. ~Shizza
      19 sierpnia 2010 o 11:49

      Opis wydaje mi się trochę… sztuczny. Twoja bohaterka musiałaby być wyjątkową pragmatyczką, żeby podejść do tego w ten sposób. Wydaje mi się, że jest za mało uczuć i wspomnień bohaterki związanych z tym miejscem, a przecież w narracji pierwszoosobowej chodzi właśnie o pokazanie subiektywnych odczuć bohatera.

      Usuń
    3. 19 sierpnia 2010 o 11:58
      Hmmm, może właśnie taka jest? xD Jeszcze mało ją znacie, by wyrabiać sobie o niej opinię xD

      Usuń
    4. ~Shizza
      19 sierpnia 2010 o 22:31

      Napisałaś gdzieś, że będzie wrażliwa i uczuciowa, ale to ty tworzysz tą bohaterkę i ty ją znasz najlepiej.

      Usuń
    5. 20 sierpnia 2010 o 09:45
      Tak, w bohaterach. Ale napisałam też, że swoje uczucia tłumi xD

      Usuń
  5. ~Pandora
    17 sierpnia 2010 o 18:45

    Ciekawy wstęp zachęca do dalszego czytania … Akcja opowiadania rozgrywa się w czasach Voldemorta, huncwotów, czy Harry’ego Pottera ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2010 o 21:09
      Mówiłam, akcja się toczy na początku HP 4 xD

      Usuń
  6. ~Allelek
    18 sierpnia 2010 o 11:56

    coraz bardziej mi się to opowiadanie podoba, rozdział moim zdaniem zaciekawia bardzo i zachęca do dalczego czytania, bo są tajemnice :)Coż chyba już mogę stwierdzić że to bedzie twoje kolejne świetne opowiadanie ! Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 18 sierpnia 2010 o 12:31
      Ano, tajemniczość, panująca w rozdziale zachęca do czytania, zdaję sobie z tego sprawę xD

      Usuń
  7. ~Eles.
    18 sierpnia 2010 o 18:56

    Weeeee, pierwszy rozdział dla mnie! Toż to zaszczyt i duma dla mnie. No, to czekam na dalsze części i oczywiście na bohaterów, bom ciekawa ich wyglądu i charakteru xD.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 18 sierpnia 2010 o 19:42
      No wiem, wiem, ale jakoś tak nie mogę się zabrać do napisania czegoś o bohaterach xD

      Usuń
  8. ~Tula
    19 sierpnia 2010 o 10:46

    No i jest pierwszy rozdział! Fajny, choć wydaje mi się, że lepiej ci idzie pisanie w trzeciej osobie. To jest takie trochę… no trudno to opisać. Sztuczne i bezuczuciowe? No tak, chyba to są dobre słowa. Nie wiem dokładnie co mi tu nie pasuje, może opisy, może coś zupełnie innego. Po prostu do ideału nie jest tak blisko. Podobało mi się, tylko gdybyś włożyła w to więcej uczuć byłoby lepiej:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 19 sierpnia 2010 o 10:51
      A mnie się właśnie wydaje, że mało opisów i uczuć w trzeciej osobie jest. Lepiej mi się pisze w pierwszej, bo się idzie wczuć w bohatera, a tak w trzeciej… Niezbyt.

      Usuń
    2. ~Tula
      19 sierpnia 2010 o 12:35

      Nie wiem, weszłam na blogi w których piszesz w pierwszej osobie i tam szło ci świetnie. Ale na początku zawsze nie jest tak wspaniale jak być powinno, więc pewnie wkrótce znów będę się zachwycała ;)

      Usuń
    3. 19 sierpnia 2010 o 12:52
      A mnie się właśnie te opisy podobają, nie wiem, dlaczego nosami kręcicie.

      Usuń
    4. ~Tula
      19 sierpnia 2010 o 14:05

      O gustach się nie dyskutuje. Zresztą nie możemy cię rozpuścić! I tak głównie słyszysz same komplementy, więc trochę krytyki ci nie zaszkodzi:D

      Usuń
    5. 19 sierpnia 2010 o 14:10
      Hahaha, w życiu dość krytyki miałam, chociaż mówiłam, ja krytykę bardzo lubię, ale szczerą i prawdziwą xD

      Usuń
    6. ~Tula
      19 sierpnia 2010 o 16:38

      Ja jestem bardzo szczera. Czasami aż za bardzo xd

      Usuń
  9. ~nicole .
    19 sierpnia 2010 o 11:12

    Fantastyczny rozdział! Nareszcie podałaś imię bohaterki xD Wydaje mi się, że Macy ma się spotkać z Greybackiem, albo z Glizdogonem. xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 19 sierpnia 2010 o 11:46
      Z wilkołakiem? Co Ty, prędzej z Glizdogonem. A Greyback w ogóle umie pisać? xD

      Usuń
  10. ~nicole .
    19 sierpnia 2010 o 12:16

    Nie jestem pewna xD

    OdpowiedzUsuń
  11. Morales
    20 sierpnia 2010 o 13:02

    Rzeczywiście, krótkie to to nie jest. Ale daje się przeczytać. Masz rację. Nie liczy się szybkość i ilość, ale jakość.P.S. Nie wiem, który raz już to piszę, ale czy mogłabyś mnie informować o kolejnych częściach w zakładce SPAM? Znajduje się w menu po prawej stronie bloga. z góry dziękuję.www.squirrels.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 20 sierpnia 2010 o 13:28
      Aha, fakt, jest xD Gdybym to wcześniej zauważyła, to tam bym info zostawiła, dzięki za informację xD

      Usuń
  12. ~Destruo.
    20 sierpnia 2010 o 18:17

    Kurcze kolejne opowiadanie na twoich barkach? ;d Gratuluję ;d o teraz oprócz siostrzenicy i tutaj sobie poczytam ;)Pozdrowienia, czarnemleko.fbl.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 sierpnia 2010 o 10:16
      Ano, w siostrzenicę dużą część siebie włożyłam xD

      Usuń
  13. ~supelek
    16 stycznia 2014 o 08:28

    Swietny blog czekam na dalsza aktywnosc i jeżeli chcesz znaleźć szkoła prawa jazdy warszawa
    zapraszam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń