Puk,
puk, puk.
Potrzebowałam
chwili, żeby zarejestrować, że to sowa dobijała się do mojego okna. Na
wakacjach poza listami ze szkoły nigdy nie dostawałam żadnych sów, dlatego
widok do bólu przeciętnej płomykówki natychmiast wyrwał mnie z łóżka. Stos
kupionych dwa tygodnie temu podręczników do siódmej klasy piętrzył się na
biurku, gotowy do spakowania, a ja sama nie miałam w Hogwarcie nikogo, z kim
mogłabym korespondować, więc z kopertą obeszłam się bardzo ostrożnie.
Tym
bardziej, że nie była opisana.
Sprawdzenie
jej zajęło mi niecałe dziesięć sekund, ale różdżka nie wykryła obecności żadnej
złośliwej klątwy. Wyczułam jedynie proste zaklęcie ochronne, które fałszowało
treść listu, jeżeli nie trafił tam, gdzie miał trafić.
W
środku znalazłam wyłącznie jakiś pomięty świstek zapełniony pisanymi na szybko
gryzmołami.
Macy
Savour —
Wiem,
kim byli twoi rodzice, ale ważniejsze jest to, że ty też o tym wiesz, bez
względu na to, co mówi twoja ciotka. Wszyscy wiemy, co się z nimi stało. Ty
mnie nie znasz, ale ja znam cię od lat i wiem, czego pragniesz. Chcesz się
odegrać za ich śmierć i teraz masz do tego okazję. Dobrze się zastanów, bo
jeśli zrobisz pierwszy krok, nie będzie już odwrotu. To jest droga w jedną
stronę. Twoje marzenie samo się nie spełni i jeśli jesteś dość odważna, żeby mi
w tym pomóc, bądź o północy 24 sierpnia na środku Millennium Bridge. Rozpoznamy
się po dzisiejszych egzemplarzach „Proroka Codziennego”.
Przeczytałam
to kilka razy, jak gdyby powtarzanie w głowie „Ty mnie nie znasz, ale ja
znam cię od lat i wiem, czego pragniesz” miało sprawić, że moje serce
przestanie desperacko próbować przebić się przez żebra. Może gdybym była jedną
z tych popularnych dziewczyn w szkole, mogłabym się zastanawiać, kto mnie znał,
kogo teraz nie potrafiłam sobie przypomnieć, ale ja nie miałam nikogo
bliskiego.
A
już z całą pewnością nie tak bliskiego, komu miałabym odwagę wyjawić to, czego
pragnęłam.
Wszyscy
moi szkolni koledzy i koleżanki chcieli zostać aurorami, uzdrowicielami,
modelkami, pracownikami ministerstwa, a ja marzyłam o tym, żeby zostać
śmierciożercą. Oczywiście nigdy nikomu o tym nie powiedziałam, choć
przypuszczałam, że i tak nikt by mi nie uwierzył. Przecież to niemożliwe, żeby
w głowie takiej cichej, nieśmiałej dziewczyny wykluło się coś podobnego. I to z
Ravenclawu! Bo gdyby była ze Slytherinu, to można jeszcze jakoś zrozumieć… Ale
Krukonka?
Nie.
Zawsze powtarzałam, że chcę być jak moja matka — wszyscy myśleli, że
zamierzałam zostać podróżniczką, a ja fantazjowałam o Mrocznym Znaku.
Bo
właśnie takie pamiętałam na przedramionach moich rodziców.
Jedynie
ciotka wydawała się zaniepokojona, ale temu się nie dziwiłam, skoro
podtrzymywała to kłamstwo przez dwanaście lat.
A
teraz ktoś wysłał anonim chroniony zaklęciem. Obejrzałam liścik bardzo
dokładnie, przewertowałam w głowie wszystkie znane mi możliwości odcyfrowania
ukrytego post scriptum, lecz w końcu musiałam przed sobą przyznać: nic więcej
nie było.
Przynajmniej
miałam okazję opanować nerwy.
Musiałam
uwierzyć mu na słowo — bo z jakiegoś powodu uznałam, że to był
właśnie on. Nie znałam go, ale skoro on znał mnie, musiał należeć do
świata moich rodziców. Sam musiał kiedyś służyć Czarnemu Panu. Może wyszedł z
Azkabanu, wrócił z zagranicy albo uznał, że stałam się na tyle dorosła, że
warto dać mi szansę?
Oczywiście
cały czas miałam na uwadze jakiś okrutny żart, choć takie żarty robiono ludziom
nielubianym, a nie tym niewidocznym. A ja zawsze bez wyjątku stanowiłam tło.
Zbyt poprawna, by się nią nie przejmować, nie dość wybitna, by zapadać w
pamięć.
Zsunęłam
się z łóżka i usiadłam przy biurku, na którym poza zakupami stał niewielki
kalendarzyk. Dwudziesty czwarty sierpnia. Zostało trzy dni. Trzy dni… do czego?
Do podjęcia decyzji? Bzdura. Wiedziałam, co zrobię, zanim drugi raz
przeczytałam liścik.
Trzy
dni, by dobrze się zastanowić, jak to zrobić. Wymknięcie się z domu nie
stanowiło najmniejszego problemu. Kurs teleportacji zdałam najszybciej z klasy — po
prostu odejdę dostatecznie daleko od domu i zniknę. A co potem?
Z
dołu dobiegł mnie stłumiony głos ciotki wołającej na śniadanie.
Miałam
trzy dni.
W
kuchni zastałam już prawie wszystkich domowników, brakowało tylko wuja Irvinga.
Ciasną kuchnię prawie w całości zajmował ogromny stół — zdecydowanie
zbyt duży jak na sześcioosobową rodzinę, która w całości spotykała się przy nim
jedynie przez dwa miesiące w roku. Pachniało typowym angielskim śniadaniem,
słodkimi konfiturami i herbatą, sierpniowe słońce wlewało się przez ręcznie
wydziergane firanki, jak gdyby kuchnia Montgomerych nie znajdowała się w jednej
z londyńskich kamienic, a gdzieś w jakimś ślicznym wiejskim domku nad morzem.
Sposób, w jaki ciotka Rosalie chciała celebrować każdy posiłek, był imponujący
i zawsze pobudzał w moim sercu jakieś wrażliwe struny, ale poza nią chyba nikt
tego tak naprawdę nie doceniał. Miałam trójkę kuzynostwa i każde z nich różniło
się od siebie tak bardzo, jak to możliwe. Łączyło ich chyba tylko jedno — żadne
z nich nie potrafiło usiedzieć spokojnie.
Morris
jako jedyny był już kompletnie ubrany i śladem swojej matki krzątał się po
kuchni, pakując sobie do torby drugie śniadanie. Choć skończył szkołę dopiero
niecałe dwa miesiące temu, już zdążył się zadomowić w Wydziale Substancji
Odurzających, w którym odbywał swój wymarzony półroczny staż.
— Masz
na wieczór jakieś plany? — zapytała Rosalie, kiedy tylko osunęłam się
na krzesło i sięgnęłam po jajecznicę. Dzbanek sam do mnie podleciał i wypełnił
filiżankę aromatycznym, bursztynowym naparem. — Wybieram się z Molly
na przedstawienie, a wujka i Morrisa nie będzie, ktoś musi zostać z
dziewczynkami.
— Nie
ma problemu. O której muszę być?
Moje
pytanie utonęło w zbiorze jęków i niezadowolonych westchnień Lynn.
— A
nie możemy się same sobą zająć? Albo niech Macy zajmie się Hope sama, ja już
nie potrzebuję, żeby ktoś ze mną zostawał — odburknęła. — Mam
już trzynaście lat, jestem prawie dorosła. Pójdę sobie nocować do Ashley.
Ciotka
spojrzała na swoją córkę w sposób, jaki ona sama wpatrywała się w jajecznicę,
którą rozgrzebała na talerzu — jakby zamierzała podpalić ją
wzrokiem.
— Mam
ci przypomnieć, gdzie skończyło się twoje ostatnie nocowanie u Ashley? — zapytała
z groźną nutą w głosie. — Na wypadkach przedmiotowych w Świętym
Mungu. Dawno nie miałaś szesnastu mandarynek w uchu? Nie mam zamiaru znów
kwitnąć pół nocy na szpitalnym korytarzu tydzień przed początkiem roku
szkolnego.
Cała
kuchnia pozostała nieczuła na buntownicze stękania Lynn.
— Ja
tam lubię zostawać z Macy — podsumowała Hope.
Miała
osiem lat, masę rudawych, kędzierzawych włosów i pulchną, piegowatą buzię. Z
całej trójki najbardziej przypominała swoją matkę i to ją lubiłam najbardziej.
Uśmiechnęłam się i wychyliłam się przez stół, żeby posmarować kuzynce tost
dżemem.
— A
ja lubię zostawać z tobą — odpowiedziałam.
Obdarzyła
mnie najbardziej słodkim, ujmującym uśmiechem, bez wstydu prezentując swoje
przetrzebione uzębienie.
Kochałam
ich wszystkich na tyle, na ile można było kochać osoby, z którymi nie czułam
prawie żadnej więzi. Kochałam postrzeloną Lynn, słodką, dziecinną Hope,
wiecznie nieobecnego wujka Irvinga, ciotkę Rosalie, której zależało za bardzo…
nawet wiecznie marudnego Morrisa, choć mimo zaledwie rocznej różnicy wieku w
Hogwarcie prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. To była dobra rodzina. W każdym
razie dużo lepsza w zestawieniu z tą, do której po śmierci rodziców trafił
Harry Potter, a o której byłam zmuszona słuchać, od kiedy syn Molly Weasley
zaczął się z nim przyjaźnić. Tak, zdecydowanie mogłam trafić gorzej.
A
jednak nie potrafiłam okazywać im tego na tyle, na ile zasługiwali. I
wiedziałam, że problem był we mnie, bo to nie tak, że nie odnajdywałam się
tylko w kamienicy Montgomerych. Byłam wyobcowana wszędzie, gdzie się znalazłam.
W mugolskiej szkole podstawowej, na placu zabaw w sąsiednim parku, nawet w
Hogwarcie. Początkowo tęskniłam za towarzystwem. Obserwowałam zazdrośnie, jak
rówieśnicy łączyli się w grupki, jak koleżanki z dormitorium wymykały się na
pierwsze schadzki pod dębem, jak koledzy zapraszali dziewczyny do herbaciarni u
Pani Puddifoot, bo skoro nie chcieli robić tego ze mną, to musiało oznaczać, że
to we mnie tkwił problem.
Dawne
dzieje. Teraz najbezpieczniej czułam się we własnym towarzystwie — bo
tylko ono zawsze było przewidywalne i tylko ono zdawało się mnie
rozumieć.
*
Nigdy
nikomu się nie opowiadałam, dokąd wychodziłam. Po części dlatego, że ciotka i
wujek byli na co dzień zbyt zapracowani, by mnie kontrolować, ale za lwią część
tego zaufania odpowiadał fakt, że nigdy tego zaufania nie zawiodłam. Większość
lata spędzałam na zewnątrz, jeżdżąc autobusami na obrzeża mugolskiego Londynu — wszędzie
tam, gdzie mogłam zaczerpnąć trochę zieleni. Dopiero gdy otrzymałam uprawnienia
do teleportacji, otworzył się przede mną zupełnie inny świat. Po prostu schować
się za śmietnik, obrócić się wokół własnej osi i w następnej chwili być
pięćdziesiąt mil dalej.
Żadnej
ze swoich magicznych umiejętności nie ceniłam tak bardzo, jak umiejętności
teleportacji.
Nie
miałam pojęcia, czy w Udimore poza moimi rodzicami żyły jakiekolwiek
czarodziejskie rodziny, ale nawet jeżeli tak, pojawiająca się znikąd obca,
rudowłosa dziewczyna w letniej mugolskiej sukience nie zwróciła niczyjej uwagi.
Zwłaszcza że pojawiła się na rozdrożu dzikiej ścieżki wpadającej w las. W
takiej gęstwinie wystarczyło mrugnąć, by przeoczyć nadjeżdżający
samochód.
Wciąż
czasami trochę mnie znosiło, choć mój cel, wola i namysł były bez zarzutu. Tym
razem pojawiłam się jakieś dwie minuty pieszo od punktu, na którym się
skupiałam, ale bez trudu je odnalazłam. Znakomita pamięć i orientacja w terenie
rekompensowały mi efekty roztargnienia.
Kiedy
chodziłam po lesie, zawsze patrzyłam pod nogi. Zbaczałam ze ścieżek i uważnie
wpatrywałam się w ściółkę, bo tylko w ten sposób można było wypatrzeć
największe leśne skarby, ale w tym momencie interesowało mnie wyłącznie to, co
na końcu drogi. W tym miejscu była mocno zarośnięta, prawie niewidoczna i
wyraźnie nieuczęszczana, bo omszałe zgliszcza starego, spalonego wiatraka już
nikogo w tej wiosce nie obchodziły. Może gdyby chociaż nawiedzała je jakaś
nieszczęśliwa dusza…
Ale
czarodziejskie oczy były bystrzejsze. Wychwytywały niuanse. Wystarczyło podejść
bliżej, żeby kamienie i zwęglone deski zaczęły się rozrastać i w miejscu, gdzie
leżała sterta gruzu, pojawił się bardzo zaniedbany dworek. W pierwszej chwili
trudno było go wyłowić z gęstwiny drzew, ponieważ prawie każdą dostępną
przestrzeń na ścianach pokrywały girlandy bluszczu. Wieżyczki o stożkowych
dachach zostały oplecione tak gęsto, że zatraciły swój pierwotny kształt,
tonęły w zieleni, doskonale maskując jedną urwaną dokładnie w połowie — w
miejscu, w którym wraz ze ścianami zawalił się cały mój świat.
Zawsze,
kiedy tu wchodziłam, ogarniała mnie dziwna nabożna obawa, jakbym przekraczała
próg świątyni. Ruiny domu rodziców wciąż nosiły ślady dawnej świetności. Na
jednym skrzydle podwójnych drzwi, które nie zostało wyrwane z zawiasów, nadal
miejscami widać było kwiatowe ornamenty. Wystarczyło odgarnąć stopą grubą
warstwę ziemi, patyków i zeschłych liści, by zobaczyć na podłodze wspaniałą
mozaikę z drobnych kamieni, a między wulgarnymi napisami na nadpalonej tapecie
wciąż można było się dopatrzeć subtelnych liściastych motywów w zszarzałych,
pastelowych odcieniach różu i brzoskwini. Oczywiście wszystkie meble i
drogocenne przedmioty skradziono dawno temu, nim moja stopa sześć lat temu
pierwszy raz stanęła na zakurzonym stopniu frontowych schodów. To, co zostało,
nosiło na sobie ślady zniszczeń, jak gdyby śmierć właścicieli tej posiadłości
nie była wystarczającą zemstą. Należało sprofanować wszystko, łącznie z
pięknymi balustradami, ozdobnymi witrażami w oknach na parterze i wymyślną,
wykutą z metalu bramą, której resztki leżały przewrócone przed domem, na wpół
pochłonięte przez leśną florę.
Od
kiedy zamieszkałam u Montgomerych, byłam tu ledwo trzy razy — po
razie na jedne letnie wakacje, kiedy stałam się na tyle samodzielna, by
zaplanować i przebyć tak długą drogę, ale i tak znałam to miejsce jak własną
kieszeń. W momencie, gdy pierwszy raz zajrzałam do środka, moja pamięć ożywiła
się jak pod wpływem jakiegoś zbawczego eliksiru. Nie potrzebowałam wyjaśnień od
nikogo więcej. Ciotka mogła żyć w iluzorycznym świecie, w którym jej siostra
zginęła w wybuchu niezbadanego nasiona jakiejś egzotycznej rośliny. W świecie,
z którego doszczętnie wymazała mojego ojca, jego nazwisko i wszystko, co
mogłoby rzucić cień na jej idealną rodzinę.
Wiedziałam
swoje, bo wszystko pamiętałam.
Zapuściłam
się głębiej, do miejsca, które w przeszłości musiało być salonem — w
każdym razie sugerowały to resztki olbrzymich okien. Całą resztę pokrywał gruz,
a w suficie ziała gigantyczna dziura, pod którą znajdował się stos kamieni.
Wszystko tu nosiło ślady spalenizny, jak gdyby poza eksplozją wybuchł tu
jeszcze pożar, ale tej jednej rzeczy nie mogłam sobie przypomnieć. Był naprawdę
jakiś pożar? Co spowodowało wybuch? Pewnie jakieś straszne zaklęcie, choć
podobno na ciałach moich rodziców nie znaleziono żadnych obrażeń. Tego się
dowiedziałam. Zawsze wszystko robiłam sama i tego też dowiedziałam się sama, a
mojej ciotki nie zaleciał nawet zapach. Poniekąd stałam się odkrywczynią — jak
matka.
Ze
ściśniętym sercem przeszłam przez bawialnię i pokonałam ładne, kręte schody.
Brakowało wielu stopni — niektóre same zmurszały i rozpadły się pod
wpływem wody dostającej się przez dziurę w dachu, inne powyrywali intruzi.
Wielcy oponenci pięknych rzeczy — w buncie przeciw Czarnemu Panu. Na
górze ocalało większość okien. Zapach wilgoci bił z mniejszą intensywnością,
wyraźnie zmieszany z wonią kurzu i zbutwiałych dywanów. Tu również brakowało
większości mebli, nawet w dziecięcym pokoju poza pomazanymi tapetami i resztką
żyrandola wiszącego pod kopulastym sufitem nie ostało się nic, co by świadczyło
o tym, że mieszkało tu kiedyś jakieś dziecko.
Przystanęłam
w progu, kładąc dłoń na obtłuczonej klamce. Nie musiałam zamykać oczu, bo już
miałam przed nimi jakieś sielskie sceny pełne radosnych uniesień, podkolorowane
przez dziecięcą wyobraźnię. Jakieś frywolne bieganiny, wskakiwanie do fontanny,
dokazywanie w towarzystwie podobnych mi rówieśników…
Czy
naprawdę tam były jakieś dzieci, czy to tylko tęsknota za wyobrażeniem
idealnego życia wykreowała te obrazy — tego nie wiedziałam.
I
przewijający się przez dom ludzie. Cała masa ludzi w czarnych płaszczach,
przemykający jak cienie. Czy to któryś z nich wysłał tę sowę? Czy dwanaście lat
temu wyciągnął do mnie obleczoną w rękawiczkę dłoń z czekoladową żabą? A może
uciekał w popłochu, uważając, by ciekawskie oczka nie rozpoznały go bez
maski?
Wychodząc,
natrafiłam podeszwą na coś kruchego — fragment lustra, który odpadł z
olbrzymiej, drewnianej ramy i pękł na kilka drobniejszych kawałków pod
naciskiem mojej pięty. Z przybrudzonych odłamkach dostrzegłam cząstki własnej
twarzy. Szczupły podbródek, różowe, wąskie usta, wystraszone oko z bladoniebieską
tęczówką, okolone jasnymi, prawie niewidocznymi rzęsami i przeżyłam wstrząs,
jakbym zobaczyła ducha, choć przecież codziennie oglądałam się w lusterku.
Trąciłam czubkiem buta największy kawałek i już nie matka, a moja własna twarz
spoglądała na mnie z odbicia. Nieco wystraszona i ze spierzchniętymi wargami,
ale moja.
Rozejrzałam
się po holu, ale wszędzie panował bezruch. Tylko za oknem korony najwyższych
drzew poruszały się łagodnie pod wpływem narastającego wiatru. Chabrową barwę
nieba zakłóciły niedbałe, szare pociągnięcia znad wioski.
Wracałam
spacerem, nawykowo wpatrując się w zielone podszycie pod stopami. Silne pnącza
jeżyny zaczepiały mi się o buty i kostki, jak gdyby chciały zatrzymać mnie na
miejscu, ale w powietrzu już czuć było deszcz. Ostatni raz obejrzałam się przez
ramię, a otulone bluszczem ruiny rozmyły się na moich oczach jak fatamorgana i
między drzewami znów majaczył niewyraźny kształt zawalonego wiatraka.
Teleportowałam
się, ale nie wróciłam od razu do domu. Przeniosłam się na znajomą trasę w Mad
Bess Wood, którą spacerowałam, kiedy potrzebowałam pomyśleć. A kiedy i tu niebo
posmutniało, roniąc pierwsze łzy, z niechęcią przeniosłam się z powrotem do
dusznego centrum. Smród ciężkiego, wieczornego powietrza przesyconego spalinami
i wonią mięknącego asfaltu niemal wyciskał wilgoć z oczu. Wbiegając po ostrych
schodkach, w głowie miałam gotowe idealne kłamstwo usprawiedliwiające tak długą
nieobecność. Zawsze byłam gotowa, kłamanie przychodziło mi lekko i łatwo, ale
dzisiaj nikt nie zapytał o podrapane łydki i powalane ziemią trampki.
Ledwo
weszłam do środka, z wnętrza dobiegł mnie odgłos ożywionej rozmowy. Dwie
kobiety popijały herbatę z malinowym sokiem, zajadały świeżutkie ciasto ze
śliwkami i pytlowały w najlepsze.
Ścisnęło
mnie w dołku , gdy zobaczyłam Molly Weasley siedzącą w naszym salonie.
Widywałam ją często, zdecydowanie zbyt często, niż bym chciała, ale wciąż
niesamowicie mnie krępowała. Była głośna i energiczna w obyciu i zawsze
dopytywała, co tam ciekawego, choć nie wydawała się zainteresowana odpowiedzią.
Miała w sobie coś z Rosalie — jako kuzynki dzieliły nie tylko gęste,
rude włosy, krągłe sylwetki i dobrotliwe, matczyne twarze — ale tej
pierwszej brakowało pewnej czułości i łagodności, co tłumaczyłam koniecznością
wychowania sześciorga chłopców.
— O,
dobry wieczór, Macy. — O dziwo zareagowała na moje nieśmiałe, ledwo
słyszalne dobry wieczór. — Co u ciebie? I jak przed ostatnim
rokiem w Hogwarcie?
— Dobrze.
Pada — odpowiedziałam.
Natychmiast
uciekłam wzrokiem ku schodom, jakby miały ocalić mnie przed dalszym
wypytywaniem, ale Molly Weasley już o nic nie zapytała. Bardzo chciałam uciec
na górę, byle jak najdalej od tego donośnego głosu, ale wiedziałam, że powinnam
była jeszcze trochę zostać, więc poszłam do kuchni zrobić herbatę. Robiłam ją
znacznie dłużej niż normalnie, celowo unikając używania magii, a czarownica
wróciła do przerwanej opowieści.
— Ja
swoim niczego nie zdradziłam. Chłopcy oczywiście aż wyłażą ze skóry, Ginny
próbuje sposobem podebrać Percy’ego, od kiedy się pochwalił, że wie o czymś,
co ministerstwo będzie robiło w tym roku w Hogwarcie… razem z Arturem
trochę ich podjudzamy… mówię ci, ale mamy radochę!
— Dziewczyny
też nic nie wiedzą… — Ciotka zniżyła głos i jak na złość czajnik
zaczął gwizdać. Natychmiast uciszyłam go zaklęciem, ale było za późno. — …tylko
Morrisa, żeby zachował to dla siebie. Niech mają niespodziankę.
Serce
zabiło mi mocniej. Zamarłam z różdżką w jednej i łyżeczką w drugiej ręce, ale
kobiety nic więcej nie powiedziały, tylko zaczęły się krzątać, utyskując, jak
bardzo są już spóźnione.
Czyżby
ten anonim miał coś wspólnego z tym, co ministerstwo będzie robiło w tym
roku w Hogwarcie?
~Nieśmiertelna
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2010 o 13:25
Pierwsza, hahhahaha xD
17 sierpnia 2010 o 13:28
UsuńGratuluję, hahahaha xD
~Nieśmiertelna
Usuń17 sierpnia 2010 o 13:42
Dziękuję xD A ja się nie będę wypowiadać na temat Twoich rozdziałów, bo znasz moje zdanie na ten temat xD jak zawsze geeniaalnieee. No, Nieśmiertelna nie będzie się rozpisywać, bo zaraz sobie płuca wykaszlnie i jej się po prostu nie chce. Ja tam czekam na zdjęcie tej dziewoi, bo trudno mi sobie ją wyobrazić xD
17 sierpnia 2010 o 14:03
UsuńNo, niedługo zdjęcie się pojawi, w ogóle bohaterowie się pojawią, tylko muszę zakończyć wbijać 100 lewel xD
~Justine
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2010 o 13:59
2?
17 sierpnia 2010 o 14:03
UsuńOui, brawo xD
~Justine
Usuń17 sierpnia 2010 o 14:42
Udało mi się xD. To tak: jeśli się nie mylę znalazłam jedną literówkę w opisie pokoju rodziców i gdybym miała co do niej racę to także powtórzenie. Poza tym rozdział jest ciekawy i zawiera dużo opisów. Będzie trzeba czekać dłużej na rozdziały, no cóż… szkoda, ale za to dostaniemy ciekawsze i bardziej rozbudowane opisy, których nie mogę się doczekać.
17 sierpnia 2010 o 16:13
UsuńNo, do 5 rozdziału nie trzeba długo czekać, bo już je mam napisane xD
~Olka
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2010 o 18:12
Ładny musiał być ten dom zanim został zburzony……………Ciekawe od kogo była ta wiadomość?……………Pozdrawiam.
17 sierpnia 2010 o 21:11
UsuńW następnym rozdziale się przekonacie xD
~Shizza
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2010 o 18:21
Rozdział ogólnie mi się podoba, zrobiło się tajemniczo. Coś mi nie gra w tym opisie domu, ale nadrabia fragment o grze na fortepianie. Ciekawe, kto jest nadawcą tej wiadomości… może Barty?
17 sierpnia 2010 o 21:10
UsuńNie, już sam charakter pisma świadczy o tym, kto pisał xD Czemu Ci coś nie gra w opisie? Jakieś powtórzenia, literówki, coś się kupy nie trzyma?
~Shizza
Usuń19 sierpnia 2010 o 11:49
Opis wydaje mi się trochę… sztuczny. Twoja bohaterka musiałaby być wyjątkową pragmatyczką, żeby podejść do tego w ten sposób. Wydaje mi się, że jest za mało uczuć i wspomnień bohaterki związanych z tym miejscem, a przecież w narracji pierwszoosobowej chodzi właśnie o pokazanie subiektywnych odczuć bohatera.
19 sierpnia 2010 o 11:58
UsuńHmmm, może właśnie taka jest? xD Jeszcze mało ją znacie, by wyrabiać sobie o niej opinię xD
~Shizza
Usuń19 sierpnia 2010 o 22:31
Napisałaś gdzieś, że będzie wrażliwa i uczuciowa, ale to ty tworzysz tą bohaterkę i ty ją znasz najlepiej.
20 sierpnia 2010 o 09:45
UsuńTak, w bohaterach. Ale napisałam też, że swoje uczucia tłumi xD
~Pandora
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2010 o 18:45
Ciekawy wstęp zachęca do dalszego czytania … Akcja opowiadania rozgrywa się w czasach Voldemorta, huncwotów, czy Harry’ego Pottera ?
17 sierpnia 2010 o 21:09
UsuńMówiłam, akcja się toczy na początku HP 4 xD
~Allelek
OdpowiedzUsuń18 sierpnia 2010 o 11:56
coraz bardziej mi się to opowiadanie podoba, rozdział moim zdaniem zaciekawia bardzo i zachęca do dalczego czytania, bo są tajemnice :)Coż chyba już mogę stwierdzić że to bedzie twoje kolejne świetne opowiadanie ! Pozdrawiam :*
18 sierpnia 2010 o 12:31
UsuńAno, tajemniczość, panująca w rozdziale zachęca do czytania, zdaję sobie z tego sprawę xD
~Eles.
OdpowiedzUsuń18 sierpnia 2010 o 18:56
Weeeee, pierwszy rozdział dla mnie! Toż to zaszczyt i duma dla mnie. No, to czekam na dalsze części i oczywiście na bohaterów, bom ciekawa ich wyglądu i charakteru xD.
18 sierpnia 2010 o 19:42
UsuńNo wiem, wiem, ale jakoś tak nie mogę się zabrać do napisania czegoś o bohaterach xD
~Tula
OdpowiedzUsuń19 sierpnia 2010 o 10:46
No i jest pierwszy rozdział! Fajny, choć wydaje mi się, że lepiej ci idzie pisanie w trzeciej osobie. To jest takie trochę… no trudno to opisać. Sztuczne i bezuczuciowe? No tak, chyba to są dobre słowa. Nie wiem dokładnie co mi tu nie pasuje, może opisy, może coś zupełnie innego. Po prostu do ideału nie jest tak blisko. Podobało mi się, tylko gdybyś włożyła w to więcej uczuć byłoby lepiej:)
19 sierpnia 2010 o 10:51
UsuńA mnie się właśnie wydaje, że mało opisów i uczuć w trzeciej osobie jest. Lepiej mi się pisze w pierwszej, bo się idzie wczuć w bohatera, a tak w trzeciej… Niezbyt.
~Tula
Usuń19 sierpnia 2010 o 12:35
Nie wiem, weszłam na blogi w których piszesz w pierwszej osobie i tam szło ci świetnie. Ale na początku zawsze nie jest tak wspaniale jak być powinno, więc pewnie wkrótce znów będę się zachwycała ;)
19 sierpnia 2010 o 12:52
UsuńA mnie się właśnie te opisy podobają, nie wiem, dlaczego nosami kręcicie.
~Tula
Usuń19 sierpnia 2010 o 14:05
O gustach się nie dyskutuje. Zresztą nie możemy cię rozpuścić! I tak głównie słyszysz same komplementy, więc trochę krytyki ci nie zaszkodzi:D
19 sierpnia 2010 o 14:10
UsuńHahaha, w życiu dość krytyki miałam, chociaż mówiłam, ja krytykę bardzo lubię, ale szczerą i prawdziwą xD
~Tula
Usuń19 sierpnia 2010 o 16:38
Ja jestem bardzo szczera. Czasami aż za bardzo xd
~nicole .
OdpowiedzUsuń19 sierpnia 2010 o 11:12
Fantastyczny rozdział! Nareszcie podałaś imię bohaterki xD Wydaje mi się, że Macy ma się spotkać z Greybackiem, albo z Glizdogonem. xD
19 sierpnia 2010 o 11:46
UsuńZ wilkołakiem? Co Ty, prędzej z Glizdogonem. A Greyback w ogóle umie pisać? xD
~nicole .
OdpowiedzUsuń19 sierpnia 2010 o 12:16
Nie jestem pewna xD
Morales
OdpowiedzUsuń20 sierpnia 2010 o 13:02
Rzeczywiście, krótkie to to nie jest. Ale daje się przeczytać. Masz rację. Nie liczy się szybkość i ilość, ale jakość.P.S. Nie wiem, który raz już to piszę, ale czy mogłabyś mnie informować o kolejnych częściach w zakładce SPAM? Znajduje się w menu po prawej stronie bloga. z góry dziękuję.www.squirrels.blog.onet.pl
20 sierpnia 2010 o 13:28
UsuńAha, fakt, jest xD Gdybym to wcześniej zauważyła, to tam bym info zostawiła, dzięki za informację xD
~Destruo.
OdpowiedzUsuń20 sierpnia 2010 o 18:17
Kurcze kolejne opowiadanie na twoich barkach? ;d Gratuluję ;d o teraz oprócz siostrzenicy i tutaj sobie poczytam ;)Pozdrowienia, czarnemleko.fbl.pl
21 sierpnia 2010 o 10:16
UsuńAno, w siostrzenicę dużą część siebie włożyłam xD
~supelek
OdpowiedzUsuń16 stycznia 2014 o 08:28
Swietny blog czekam na dalsza aktywnosc i jeżeli chcesz znaleźć szkoła prawa jazdy warszawa
zapraszam na okazika :-)