Aksamitna noc zapadła szybko. Ciotka i wujek już o
dwudziestej wyszli z domu, Morrisa nie było, więc w mieszkaniu zostałam tylko
ja i moje dwie kuzynki. Hope chciała się ze mną pobawić, ale zabroniłam jej
wchodzić do mojego pokoju. Oświadczyłam, że jestem zmęczona i pobawimy się
jutro rano. To było bardzo grzeczne, słodkie dziecko, więc natychmiast
usłuchało. Bardzo była podobna do matki. Miała kręcone, jasne włosy, czerwony,
pulchne policzki i duże, okrągłe, piwne oczy. Kiedy była młodsza, wszyscy
porównywali ją do aniołka. A kiedy dorosła, stała się po prostu większym
aniołem. Mimo że byłyśmy kuzynkami, w ogóle mnie nie przypominała.
Ja miałam całą swoją urodę
również po mojej matce, ale ona i jej starsza siostra były do siebie tak
niepodobne, jak tylko się dało. Ja miałam, tak jak moja mama, Phyllis, tak
zwane kocie oczy, trochę więcej piegów na bladej twarzy, a włosy trochę
ciemniejsze, sięgające łopatek. Byłam też trochę drobniejsza od niej.
Za to ciotka Rosalie miała
kręcone, bardzo jasne włosy, przejrzyste, brązowe oczy i była jakby bardziej
przysadzista. Za to Lynn chyba nie była podobna do nikogo. Cała rodzina
Montgomerych miała chyba jakieś tendencje do tycia, ale ich najstarsza córka
była wręcz przeraźliwie chuda. Nogi miała długie i szczupłe, jak patyki, ręce
jak chińskie pałeczki. Twarz zaś pociągłą, ziemistą, oczy często podkrążone.
Była szatynką, co raczej nie dodawało jej uroku, bo jej ciemne włosy mocno
kontrastowały z jej anemiczną twarzą. Jedynie oczy ożywiały jej twarz. Były
zawsze szeroko otwarte i jakby przejrzyste.
Pół godziny przed północą,
ubrałam płaszcz, zarzuciłam na głowę kaptur i otworzyłam okno. Pogoda była
wymarzona na taką ucieczkę. Ciężka, wilgotna mgła unosiła się tuż nad ziemią,
księżyc przysłaniały burzowe chmury. Kiedy stanęłam na parapecie, zachwiałam
się lekko. Na ulicy nie było nikogo. Udało mi się prawie bezszelestnie
przeskoczyć z parapetu na rynnę. No, jeśli nie licząc głuchego pacnięcia, kiedy
się z nią zderzyłam. Rozpaczliwie chwyciłam się przerdzewiałych prętów, którymi
przymocowana była do ściany i zerknęłam w dół. Było wyżej, niż sobie to
obliczyłam. Powoli zaczęłam posuwać się w dół. Ręce już mnie bardzo bolały, ale
strach przed upadkiem był większy.
Metr przed dotarciem na
asfaltowy chodnik zeskoczyłam. Skórę miałam w wielu miejscach przetartą aż do
krwi. Wytarłam ręce o płaszcz i rozejrzałam się. Do Millennium Bridge nie było
tak daleko, ale samo schodzenie zajęło mi dziesięć minut. Będę musiała się
pospieszyć. Co się stanie, jeśli się spóźnię? Automatycznie przyspieszyłam
kroku.
Kiedy doszłam już do Millennium Bridge, dochodziła już
prawie północ. Nigdzie nie było żywej duszy. Żadnego samochodu. Nawet światła
nie paliły się na moście, jakby specjalnie na to spotkanie.
Myliłam się. We mgle stał
jakiś mały człowieczek. Z pewnością był ode mnie niższy. Na głowie miał kaptur,
na rękach skórzane, czarne rękawiczki, a pod pachą trzymał „Proroka
Codziennego”. Podeszłam do niego powoli, niepewnie, jak do niebezpiecznego
węża, który w każdej chwili może wystrzelić w moją stronę i splunąć jadem.
Osoba zdjęła kaptur. Okazało się, że jest to mężczyzna. Choć zdawał się być
jeszcze młody, wyglądał na bardzo zmęczonego i zniszczonego przez życie. Na
głowie miał kępkę szarych, brudnych włosów. Szczęki pokrywał mu cień jasnego
zarostu. Podkrążonymi, przekrwionymi oczami łypał na mnie spode łba, ale minę
miał taką, jakby chciał stąd natychmiast odejść. Zamachał ręką w moim kierunku,
dając mi w ten sposób znak, bym do niego podeszła. Zrobiłam to.
- Kim pan jest? – zapytałam, ale on syknął.
- Nie będziemy teraz o tym rozmawiać – wycharczał. Głos miał
szorstki i stanowczy, ale jego właściciel z pewnością się bał.
Poszłam z nim. Zeszliśmy z
mostu i skręciliśmy w jakąś boczną uliczkę. Mężczyzna cisnął gazetę, którą
ściskał pod pachą do śmietnika i zatrzymał się gwałtownie. Zrobiłam to samo.
Przez krótki moment przyglądałam mu się z góry, ale kiedy już otworzyłam usta,
żeby zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, uciszył mnie znowu machnięciem ręki.
Chwycił mnie z całej siły za nadgarstek i teleportował się tak nagle, że serce
podskoczyło mi do gardła. Poczułam się, jakby ktoś przeciskał mnie przez bardzo
wąską, gumową rurę. Już traciłam oddech, kiedy się to wszystko skończyło.
Znaleźliśmy się w jakiejś
nieznanej mi dotąd okolicy. Dookoła panowały istnie egipskie ciemności.
Rozejrzałam się rozpaczliwie w poszukiwaniu dziwnego mężczyzny, kiedy
usłyszałam jego chrapliwy, teraz już bardzo zdenerwowany głos:
- Tutaj, chodź za mną.
Kiedy moje oczy przyzwyczaiły
się już do nienaturalnej ciemności, zauważyłam majaczący w oddali dom. Zasłony
miał zasunięte, ale widać było, że w środku pali się wątłe, rozdygotane
światło.
Podeszliśmy bliżej.
Mężczyzna otworzył różdżką skrzypiącą okropnie furtkę i szybkim krokiem ruszył
w stronę drzwi. Zapukał. Zatrzymałam się tuż za nim. Teraz zauważyłam, że dom
wcale nie był taki duży, na jakiego wyglądał. Musiał mieć zaledwie cztery
pokoje na dole, a na poddaszu jeden, no, ewentualnie dwa. Trawa była tu bardzo
zapuszczona, choć nie aż tak, jak w domu moich rodziców. Dookoła rosło też
mnóstwo drzew, posadzonych tutaj chyba całkiem niedawno, jakby miały za zadanie
odgrodzić dom i ogród od ogromnego pustkowia. Bo, rzeczywiście, nigdzie nie
zobaczyłam ani jednego choćby malutkiego budynku.
Ktoś otworzył nam drzwi,
ale nie zobaczyłam, kto, bo teraz z kolei oślepił mnie blask wątłego, jak mi
się zdawało, światła. Osłoniłam ręką twarz, ale nawet nie zdążyłam się
rozejrzeć, bo owa osoba wciągnęła mnie bardzo brutalnie do środka i zatrzasnęła
drzwi.
Znajdowałam się teraz w dość wąskim, ale jasnym holu. Z
lewej strony nie miał ściany, tylko wchodziło się bezpośrednio, jak później
zauważyłam, do salonu. Z prawej strony były schody, prowadzące na górę.
Odepchnęłam od siebie
osobę, która wciągnęła mnie bezceremonialnie do środka i rozejrzałam się
dokładniej. Czarodziej, który po mnie przyszedł, był o wiele niższy od osoby,
która otworzyła nam drzwi. Był to również mężczyzna, ale o wiele młodszy od
tamtego. Miał na oko dwadzieścia pięć lata, jakieś sześć stóp wzrostu i jasne,
prawie sięgające ramion włosy. Przyglądał mi się uważnie bystrymi, niebieskimi
oczami. W jego spojrzeniu w ogóle nie było śladu owej brutalności, którą okazał
w progu.
Cofnęłam się o krok, z
oburzeniem widocznym na mojej twarzy.
- Ja wiem, czyje to mieszkanie – odezwałam się wyzywającym
tonem. – Wujek mi mówił, że na tym odludziu mieszka Bartemiusz Crouch, ten
dyrektor Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. A ty –
spojrzałam z pogardą na młodszego z mężczyzn – musisz być jego synem. Tylko
dziwne, że żyjesz.
Syn Croucha zrobił
przepraszającą minę.
- Wybacz mi to niefortunne powitanie – powiedział. Głos miał
łagodny i jakby wesoły. Zbyt wesoły jak na obecną sytuację. – Nie mamy złych
zamiarów.
- Zależy dla kogo – rozległ się trzeci głos.
A był to głos niepodobny
do żadnego. Przerażający, wysoki i piskliwy, ale mimo wszystko mrożący krew w
żyłach. Poczułam, jak mi się jeżą wszystkie włosy na karku, kiedy przemówił
ponownie:
- Ty jesteś Macy Savour, tak? Twoi rodzice byli bardzo
wiernymi śmierciożercami. Wiedziałaś o tym? Zaiste, bardzo oddanymi sługami
Lorda Voldemorta. Podejdź tu.
Czający się za mną mały,
wystraszony czarodziej pchnął mnie lekko w stronę salonu. Nie był to duży
pokój. Fotel odwrócony był oparciem w stronę wejścia. Siedzący w nim mężczyzna
musiał być bardzo niski, bo jego głowa w ogóle nie wystawała nad oparcie, a
nogami nie dotykał podłogi. Powoli, bardzo powoli podeszłam do fotela. Kiedy
byłam już bardzo blisko, ogień, buzujący w kominku oświetlił trochę zakurzony
dywan, na którym zobaczyłam grubego jak ludzkie udo bardzo długiego węża.
Poczułam się, jakby serce opadło mi na samo dno żołądka. Z fotela ponownie
popłynął przerażający głos:
- Nie bój się, tylko podejdź.
Podeszłam tak blisko, jak
się tylko dało. Kiedy zobaczyłam, co siedzi w fotelu, już nawet wąż nie zdał mi
się tak straszny. Zawinięta w czarny koc postać, jakby niemowlęcia, ale to miało kolor zupełnie biały, prawie
jaśniało w półmroku perłową poświatą. Zupełnie jak duchy w Hogwarcie. Oczy
miało wielkie, szkarłatne, zupełnie pozbawione białek, ale za to ze źrenicami
wąskimi i pionowymi, jak u kota. Nienaturalnie długie, kościste palce zaciskały
się na różdżce. I teraz do mnie dotarło…
Upadłam na kolana przed
fotelem.
- Panie, czy to ty? – spytałam głosem drżącym od słabo
ukrywanego strachu.
Nie będę kłamać. Bałam
się. Chyba pierwszy raz w życiu tak strasznie się bałam. Serce rozbijało mi się
o żebra, a ja poczułam, że robi mi się gorąco ze strachu.
- Tyle ze mnie zostało – wyszeptała postać. – Jestem teraz
taką kreaturą, ale jednak żyję. I te wszystkie plotki o mojej śmierci – zaśmiał
się ochryple – to wszystko kłamstwa.
Zerknęłam za siebie, po
czym znów wbiłam wzrok w zakurzoną podłogę. Nie śmiałam ponownie spojrzeć na
fotel.
- Po co mnie tu wezwałeś? Pan mój wie, że moi rodzice nie
żyją?
Teraz z fotela dobiegło
mnie ciężkie westchnienie, zupełnie jednak pozbawione żalu, tak samo jak
uprzedni śmiech.
- Wiem, dlatego wezwałem ciebie – rzekł Voldemort. – Wiem o
tobie wszystko. Zapewne twój wujek wspominał w twoim domu o zaginięciu Berty
Jorkins? To Glizdogon jakimś cudem zdołał ją do mnie przyprowadzić. Od niej
dowiedziałem się wszystkiego. O Mistrzostwach Świata w Quidditchu, o Turnieju
Trójmagicznym, który ma w tym roku odbyć się w Hogwarcie, o moim wiernym
słudze, w którego domu właśnie gościmy, ale i o tobie. Po przełamaniu bardzo
silnego zaklęcia zapomnienia powiedziała mi, że aurorzy umieścili cię w domu
twojej ciotki. Popierasz moje poglądy, jak zresztą większość Ślizgonów, co
bardzo mnie ucieszyło i otworzyło mi jeszcze większe możliwości. Jeśli
oczywiście jesteś gotowa mi służyć.
Przełknęłam ślinę. Serce
waliło mi tak mocno, że zdawało się za chwilę wyrwać mi się z piersi. Bardzo
pragnęłam kontynuować to, co zaczęli moi rodzice. Pragnęłam też się zemścić na
ich mordercach. Ale były to tylko marzenia, nigdy nie sądziła, że naprawdę
kiedyś stanę przed takim wyborem.
- A co się stanie, jeśli odmówię? – zapytałam.
- Rzucę na ciebie zaklęcie zapomnienia i Glizdogon odeśle
cię do domu – odparł Czarny Pan spokojnym, nieporuszonym tonem. – Twoi rodzice
zrobili dla mnie bardzo dużo, żebym teraz cię zabił. Ale pamiętaj, będę cię
odtąd uznawał za mojego wroga.
Znów zerknęłam na
czających się w ciemnym holu śmierciożerców. Nie chciałam mieć wroga w Lordzie
Voldemorcie. W czasach, kiedy od był w pełni władzy, to właśnie jego
poplecznicy byli górą. A teraz też wszystko wskazywało na to, że wróci do
swojej dawnej mocy. Stanie się to wcześniej czy później. Rodzice, gdyby żyli, z
pewnością wychowaliby mnie na zwolenniczkę ich pana. Zgodzę się, choćby tylko
na złość tym, którzy umieścili mnie w domu członka Zakonu, by wyplenić ze mnie
tę „truciznę”, którą zaszczepili we mnie rodzice.
- Ja… - zawiesiłam głos. – Ja zgadzam się. Będę ci służyć,
panie, jak moja matka i ojciec, jeśli mi się uda.
Voldemort milczał przez
chwilę, rozważając moje słowa. W domu zaległa głucha cisza, tylko trzaskanie
ognia w kominku przerywało ją od czasu do czasu. A sekundy leciały, jedna za
drugą.
- Takiej odpowiedzi oczekiwałem – odezwał się Czarny Pan,
teraz już bardzo cicho, po czym dodał o wiele głośniej. – Bartemiuszu. Wyjaśnij
wszystko pannie Savour, jeśli łaska. Glizdogonie, musisz wydoić Nagini, zanim
udamy się na spoczynek. Podejdź tu.
Obaj mężczyźni podeszli do
fotela swojego pana. Mężczyzna, nazwany Glizdogonem, z prawdziwą paniką
malującą się na jego szarej, zmęczonej twarzy ruszył w stronę węża. Za to syn
pana Croucha pochylił się i podciągnął mnie na nogi. Jego ręce były teraz o
wiele delikatniejsze, niż wcześniej. Wyszarpnęłam jednak rękę z jego uścisku i
odsunęłam się, żeby iść co najmniej kilka kroków od niego. Nadal byłam obrażona
za to bezceremonialne porwanie.
Śmierciożerca zaprowadził
mnie do drugiego pokoju. Była to niewielka sypialnia z jednoosobowym łóżkiem. W
ubraniu, z szeroko otwartymi oczami utkwionymi w suficie leżał w nim…
- To jest pan Crouch! – wyrwało mi się, a ja sama podbiegłam
do łóżka, żeby mu się przyjrzeć. Chyba mnie nie rozpoznawał, mimo że przecież
spotkaliśmy się na Mistrzostwach Świata. Ba, chyba w ogóle nie widział, bo
nawet nie zareagował na mój krzyk. – Co mu jest?
- Nie denerwuj się, jest pod działaniem Imperiusa – wyjaśnił
Crouch junior, zamykając drzwi. Różdżką zapalił pęk świec, stojących na
parapecie.
- Od kiedy to jesteśmy na ty? – warknęłam.
- Przepraszam. W takim razie niech panienka nie krzyczy,
Czarny Pan chce mieć ciszę – odpowiedział zrezygnowanym, choć trochę
rozbawionym głosem Bartemiusz. – Niech się panienka na mnie nie gniewa, już
mówiłem, że zrobiłem to niechcący.
Łypnęłam na niego spode
łba. Cóż, skoro mieliśmy już razem pracować, nie musiałam się na niego obrażać.
Wyciągnęłam rękę w jego stronę, a on ją uścisnął z wyrazem ulgi na twarzy.
- Macy Savour.
- Barty Crouch.
Znów zerknęłam na łóżko,
na którym leżał jego ojciec. Kiedy go ostatni razi widziałam, był zupełnie
inny. Nie leżał jak pień drewna i był całkiem przytomny. Czy już wtedy był pod
działaniem Imperiusa?
Nagle sobie wszystko uzmysłowiłam…
Mroczny Znak, który ktoś
wystrzelił w niebo… To nie był ktoś, tylko właśnie jego syn. Wujek opowiadał
mi, że złapali Harry’ego Pottera i jego przyjaciół w lesie, tuż pod znakiem.
Oczywiście, puścili ich wolno, jak można było posądzić go o wyczarowanie
symbolu śmierciożerców. To by było co najmniej dziwne. I znaleziono skrzatkę
pana Croucha…
- To ty wyczarowałeś Mroczny Znak po Mistrzostwach Świata –
zauważyłam. – Różdżką Pottera. Ale dlaczego ojciec znów cię uwięził? Przecież
mogłeś się teleportować.
- Nie mogłem. Jedno z zaklęć oszałamiających trafiło we mnie
i w Mrużkę, naszą skrzatkę. Najpierw wydalił ją ze służby, a kiedy już wszyscy
sobie poszli, zabrał mnie do domu i znów rzucił na mnie zaklęcie Imperiusa. Ale
kilka dni później przyszedł tutaj Czarny Pan w ramionach Glizdogona. Wiesz, kto
to Glizdogon?
Pokręciłam głową. Ze słów
Lorda Voldemorta mogłam jedynie wywnioskować, że jest to ów mały człowieczek,
który czekał na mnie na moście, prawdopodobnie pisał list pod dyktando swojego
pana, bo wątpię, by Czarny Pan mógł w obecnym stanie coś napisać. Coś mi się
też wydawało, że nie bardzo mu odpowiada opieka nad swoim panem.
- Glizdogon to było kiedyś szkolne przezwisko Petera
Pettigrew – wyjaśnił Bartemiusz, co już bardziej mi rozjaśniło w głowie.
- Ale co on tutaj robi? Podobno nie żyje od trzynastu lat…
- No właśnie. Wszyscy myśleli, że nie żyje. To on zamordował
tych mugoli, on wydał Czarnemu Panu Potterów i przez te trzynaście lat ukrywał
się pod postacią szczura. Dopiero w tym roku odnalazł Czarnego Pana – przerwał
mi.
To jakaś paranoja. Czy
wszyscy w tym świecie muszą najpierw udawać nieżywych? I jak tu wyjść z domu,
skoro oficjalnie jest się trupem? No, Czarny Pan chyba dość nieudolnie zaczął
wybierać sobie służących. Jeszcze się okaże, że tylko ja jestem jedyną „żywą”
zwolenniczką.
- O co w tym wszystkim chodzi? – spytałam.
Zupełnie nic nie
rozumiałam. Pan Crouch pod działaniem Imperiusa, Lord Voldemort w jakiejś
karłowatej formie, żałosny wrak człowieka Glizdogon i syn Croucha, który
podobno umarł w Azkabanie, a żyje. Usiadłam na krześle przy dębowym biurku i
podparłam brodę na zaciśniętych pięściach. To wszystko było jak jakiś dziwny
sen. I ten Turniej Trójmagiczny… Uczyłam się przeciętnie, ale byłam na tyle
skupiona na lekcjach, by usłyszeć kilka ważnych rzeczy podczas historii magii.
Turniej Trójmagiczny odbywał się co kilka lat, ale od ponad wieku żadna szkoła
nie wzięła w nim udziału, bo za dużo miał ofiar śmiertelnych.
A jeśli już Czarny Pan odzyska siły? Miał kiedyś bardzo
wielu zwolenników, ale po jego upadku połowa z nich trafiła do Azkabanu, a
druga połowa wróciła do normalnego życia, wypierając się swojego pana i
wszystkich czynów, które wykonali na jego rozkaz. No i jeszcze jakiś niewielki
procent z nich zginęło, jak moi rodzice. Czy po jego powrocie do władzy powrócą
do niego jego wierni śmierciożercy?
Westchnęłam ciężko i
odwróciłam się twarzą do Barty’ego. Stał tam, gdzie był wcześniej i przyglądał
mi się.
- O co chodzi z tym Turniejem Trójmagicznym? – zapytałam w
końcu.
- Uczęszczasz jeszcze do Hogwartu, więc znasz pewnie
Harry’ego Pottera. Plan Czarnego Pana jest bardzo skomplikowany. Ja… teraz już
my… mamy tylko spowodować, żeby Potter dostał się do Turnieju, a później
przeprowadzić go przez wszystkie zadania.
Parsknęłam śmiechem. Albo
Czarny Pan rzeczywiście ma jakiś głębszy plan i nie zdradził go Barty’emu do
końca, albo naprawdę wszyscy tu liczą na łut szczęścia. Jak ja i oficjalnie od
wielu lat martwy syn pana Croucha mamy wpakować Harry’ego Pottera do Turnieju
Trójmagicznego? To będą pierwsze takie zawody od ponad stu lat i Dumbledore
najprawdopodobniej będzie chciał otoczyć uczestników największą ochroną, na
jaką stać jego i ministerstwo. Tyle rzeczy się tu nie kleiło…
- A jak ty zamierzasz się dostać do Hogwartu? Może mam cię
przemycić w walizce? – zadrwiłam.
Bartemiusz jednak nie
odpowiedział mi nic konkretnego, rzucił tylko:
- Czekaj na kolejne instrukcje. Chodź, trzeba cię
przetransportować z powrotem do domu.
To czysty obłęd. Jeśli
Czarny Pan myśli, że uda mu się powrócić do dawnej potęgi, mając do pomocy
przerażonego człowieczka, syna dyrektora departamentu i uczennicę, to… to on
chyba się myli… Ledwo powstrzymałam się od wzdrygnięcia przez tę myśl.
Crouch junior ubrał czarną
pelerynę, zarzucił kaptur na głowę i wyszedł ze mną na zewnątrz. Opuściliśmy
teren posesji i szliśmy przez chwilę polną drogą, nie odzywając się do siebie.
Nie znałam go dobrze. Praktycznie w ogóle go nie znałam, ale wydał mi się zbyt
delikatny jak na śmierciożercę. Co prawda nigdy żadnego nie poznałam, aż do
dziś, ale dużo o nich słyszałam i widziałam ich zdjęcia w starych „Prorokach” w
hogwarckiej bibliotece. Weźmy na przykład takiego Augustusa Rokwooda. Już po
twarzy można było poznać, że nie stoi po stronie dobra. A Barty? Nie był typowym
przystojniakiem, wręcz przeciwnie. Twarz miał całkiem przeciętną, jakby jeszcze
trochę chłopięcą, mimo że był już dorosłym mężczyzną. Albo tylko grał takiego
optymistę, albo rzeczywiście nim był, co nie wróżyło dobrze jego karierze
śmierciożercy.
- Myślę, że tu będzie dobrze – zatrzymał się nagle,
przerywając tę wstęgę milczenia. – Potrafisz się już teleportować?
- Tak, ale zezwolenie dostanę dopiero we wrześniu – odparłam
zgodnie z prawdą.
- No to chwyć mnie za rękę – wyciągnął dłoń w moim kierunku,
ale zawahałam się. Dopiero po długiej chwili zdecydowałam się ją pochwycić.
Crouch teleportował się prawie w tej samej chwili.
I znów to okropne uczucie…
Uderzyłam stopami o
chodnik. Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że stoimy na Millennium Bridge. Natychmiast puściłam rękę śmierciożercy
i cofnęłam się.
- Odprowadzić cię? – spytał bardzo cicho.
- Nie, poradzę sobie – odpowiedziałam, ubrałam kaptur na
głowę i oddaliłam się szybkim krokiem.
Pod kamienicę dotarłam w o
wiele szybszym tempie, niż wcześniej. Stanęłam pod ścianą i podniosłam głowę,
żeby spojrzeć na moje otwarte okno. Cudownie. Po prostu świetnie. Kiedy
planowałam ten wypad, wydawało mi się, że wszystko powinno pójść bez większych
zakłóceń. Ale nie przemyślałam powrotu. Jak ja trafię na najwyższe piętro?
Przecież nie wdrapię się po rynnie jak kot. A moje długie paznokcie nic mi tu
nie pomogą.
Poczułam mrowienie na karku, jakby ktoś mnie obserwował.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć, co to takiego, ale nagle ogarnęła mnie ciemność,
jakby jakaś okropnie gęsta, czarna, lodowata mgła porwała mnie w powietrze i
postawiła na parapecie. Zachwiałam się niebezpiecznie nad jego krawędzią;
musiałam chwycić się framug okna, żeby nie wypaść. Serce waliło mi w piersi jak
oszalałe, nogi mi się trzęsły ze strachu. Weszłam czym prędzej do pokoju i
zatrzasnęłam okno, nie zważając na hałas, który zrobiłam. Spojrzałam na zegar.
Było kilkanaście minut po pierwszej. Ciotka i wujek już chyba wrócili, kolację
mieli umówioną na dwudziestą pierwszą. Nie będę szła sprawdzać. Rozebrałam się
po cichu, włożyłam koszulę nocną i wśliznęłam się do łóżka. Nadal lekko
drżałam. To było straszne. I bardzo dziwne. Słyszałam o tym, że czarodzieje
mogą lewitować, ale do tego potrzeba naprawdę wielkiej mocy i doświadczenia. Ja
nie miałam ani tego, ani tego. Chyba że był to jakiś inny czarodziej…
___________
Znów rozdział wyszedł dość
długi, ale chyba opisów było mniej. Wyszło mi siedem kartek w Wordzie. Ale
jeśli Wam to nie odpowiada, mogę pisać krótsze rozdziały. Wszystko dla moich
czytelników. Chciałabym powiedzieć, że dziś jest rocznica śmierci Aaliyah. Była
to chyba najlepsza piosenkarka i aktorka, jaką widział świat. Przynajmniej ja
tak sądzę. Dedykacja dla jej wszystkich fanów, mam nadzieję, że wśród moich
czytelników jest ich kilku xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 12:23
Pierwsza?! Idę czytać!
25 sierpnia 2010 o 12:32
UsuńTak, gratuluję xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 12:39
Dziękuję za gratulację, dziękuję ;D. Bartemuisz mnie urzekł od razu :) Zostaw go mnie! :D Na początku myślałam, że ta niska postać co czekała na Macy to Barty, ale jak przeczytałam, że ta postać się bała już wiedziałam, że to szczurek :P Rozdział wyszedł pięknie, może daltego, że był Barty? Ja go uwielbiam, więc to opowiadanie także :D A kiedy dodasz NN na SCP? Mam nadzieję, że niedługo :PA ja muszę się pochwalić, że też założyłam nowego bloga :DPozdrawiam, Zama.[oeil-de-la-mort]
25 sierpnia 2010 o 12:49
UsuńCóż, Barty i Voldemort zawsze należeli tylko do mnie, możesz wszcząć ze mną pojedynek o nich, ale taka zatwardziała miłośniczka jak ja nawet jak przegrywa, to i tak wygrywa, ha xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 12:53
Wolę się z Tobą nie pojedynkować :D Ty jesteś The Best, więc… :DAle i tak: Mów co chcesz, ja i tak Barty’ego ubóstwiam!Zama
25 sierpnia 2010 o 13:03
UsuńHehe, podziwiać kogoś nikomu nie zabraniam, ale wiesz. Barty jest only mon :)
~nicole .
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 14:16
Zaczynam czytać. XD
25 sierpnia 2010 o 15:32
UsuńTo czytaj, czytaj xD
~Tula
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 14:18
No tak, to już wiemy na czym stoimy ;) Wiesz, co najbardziej podoba mi się w twoich opowiadaniach? Postacie, które tworzysz. Wszystkie są takie ludzkie i normalne, mają swoje wady i problemy. Nikogo nie idealizujesz i właśnie to jest u ciebie najfajniejsze. Podobał mi się ten rozdział, ale na początku natknęłam się na powtórzenia. Opisy już o niebo lepsze niż wcześniej, ale to może ja spojrzałam na nie z innej strony? Długie notki są najlepsze, wcale nie musisz pisać krócej. Ta była idealnej długości ;) Pozdrawiam.
25 sierpnia 2010 o 15:34
UsuńHehe, nawet Sophie jako dość wyidealizowana postać ma swoje wady, hehe, Mary Sue z wadami xD
~Tula
Usuń25 sierpnia 2010 o 15:46
A powiedz mi, wczoraj chyba pojawiła się informacja, że zawieszasz bloga, gdyż masz zepsuty komputer a znając twojego tatę to naprawi ci go za dwa lata. I co, jednak działa? Czy może mi się to przyśniło? xd
25 sierpnia 2010 o 22:47
UsuńNie, tata komputer naprawił, cudownie, prawda? Teraz mam nawet połowę dysku C wolnego, a przedtem wirusy całego go zajmowały xD To cudowne patrzeć na ten dysk i widzieć niebieski pasek xD
~Tula
Usuń26 sierpnia 2010 o 14:51
To naprawdę cudowne ;) Ja tak sobie myślę, że bez mojego laptopa życie byłoby trudne. Bo pisać w notatniku to bym zupełnie nie umiała!
26 sierpnia 2010 o 14:54
UsuńW notatniku? Boże, jak można pisać w notatniku. Ja zawsze piszę wszystko w wordzie xD
~Tula
Usuń26 sierpnia 2010 o 21:40
No ja również, nie mogłam bym pisać w zwykłym zeszycie, zwariowałabym.
~nicole .
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 14:26
Ale zarąbisty szablon! xDPrzestraszyłam się Voldzia. xD
25 sierpnia 2010 o 15:34
UsuńAno, zniewieściały przynajmniej nie jest xD
~olka
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 19:16
No to Voldemort ma nowego sługę………Macy.Tylko czemu to wszystko odbyło się w nocy?…………….Pozdrawiam.
25 sierpnia 2010 o 22:48
UsuńWyobrażasz sobie Macy schodzącą po rynnie w środku dnia? No, w ogóle sobie nie wyobrażam, żeby w południe śmierciożercy organizowali spotkania.
~Feliks
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2010 o 21:35
Podoba mi się Twój styl i sposób opisywania, masz bogate słownictwo i piszesz w miarę poprawnie, ale zauważyłem dwa powtarzające się błędy. Po pierwsze: „Śmierciożercy” to nazwa własna, powinna więc być pisana z dużej litery, podobnie jak „Skrzydło Szpitalne”, „Pokój Wspólny” itp. Druga sprawa to powtórzenia. Kilka fragmentów z tego rozdziału:”Bardzo była podobna do matki. Miała kręcone, jasne włosy, czerwony, pulchne policzki i duże, okrągłe, piwne oczy. Kiedy była młodsza, wszyscy porównywali ją do aniołka. „”Ja miałam, tak jak moja mama, Phyllis, tak zwane kocie oczy, trochę więcej piegów na bladej twarzy, a włosy trochę ciemniejsze, sięgające łopatek. Byłam też trochę drobniejsza od niej. „”Była szatynką, co raczej nie dodawało jej uroku, bo jej ciemne włosy mocno kontrastowały z jej anemiczną twarzą. Jedynie oczy ożywiały jej twarz.”W pierwszym przypadku powtarza się „była”, dalej „trochę” (brrr, aż gryzie, naprawdę tego nie zauważyłaś?), a w trzecim „jej” (to co wyżej… rzuca się w oczy).Pozdrawiam, życzę powodzenia i wytrwałości w dalszym pisaniu.
25 sierpnia 2010 o 22:53
UsuńHmm, powtórzenia w tak długich opisach muszą się zdarzać, nie ma siły xD Co do tej nazwy własnej, to tak, wiem, że pisze się to z dużej litery, ale w polskim wydaniu w Harrym Potterze śmierciożercy pisani są z małej litery. Czy małą literą… mniejsza o to. Ale ja trzymam się tej wersji. Zresztą, na tym blogu piszę ich małą literą, na Siostrzenicy i Selene Snape dużą, więc się wyrównuje xD
~Feliks
Usuń26 sierpnia 2010 o 12:55
Jak uważasz. Niestety co do powtórzeń mam odmienne zdanie. Ich wcale nie musiało tam być. Chcesz dowodów? Proszę bardzo:”Urodę odziedziczyła po matce. Miała kręcone, jasne włosy, pulchne policzki i duże, okrągłe, piwne oczy. Kiedy była młodsza, wszyscy porównywali ją do aniołka.”"Tak jak moja mama, Phyllis, miałam kocie oczy, trochę więcej piegów na bladej twarzy i ciemniejsze włosy, sięgające łopatek. Byłam też nieco od niej drobniejsza.”"Była szatynką, co raczej nie dodawało jej uroku, bo ciemne włosy mocno kontrastowały z anemiczną twarzą dziewczyny. Jedynie oczy ożywiały ten smutny widok.”Tak się składa, że ja również piszę i wiem z własnego doświadczenia, że powtórzeń uniknąć jest bardzo łatwo ;]Pozdrawiam.
26 sierpnia 2010 o 13:12
UsuńEtam. Jak ktoś ma tak mao czasu, jak ja, to bardzo trudne. Nieważne. Wciąż pracuję nad moim stylem, jak każdy. Przez całe życie się uczymy.
mala789
Usuń26 sierpnia 2010 o 14:41
to, ze nie masz czasu cie nie usprawiedliwia -sprawdz tekst przed opublikowaniem i eliminuj bledy. inni ‚pisarze’ tez nie maja mnostwa czasu a jednak sa w stanie pisac poprawnie. poza tym nie musisz wklejac rozdzialu na leb na szyje, lepiej dopracuj go i daj czytelnikom prawdziwa perelke. wybacz ze wtracilam sie w te dyskusje, ale czytalam twoje inne blogi (scp, selene-snape itd.) i wiem ze bylas polecana itd., masz spore grono wiernych czytelnikow, a nie potrafisz pisac bez powtorzen… to troche sie gryzie.. i nie wkurzaj sie od razu, bo nie pisze tego zeby ci zajsc za skore, tylko pewne rzeczy uswiadomic. pewnie, ze ‚przez cale zycie sie uczymy’, ale eliminowania powtorzen uczy sie na lekcjach polskiego w gimnazjum. pzdr i popieram kolege wyzej niestety.
26 sierpnia 2010 o 14:54
UsuńCóż, samo to, że piszesz do mnie, nie urzywając dużych liter i polskich znaków sprawia, że patrzę na Ciebie jak na słitaśnego pokemona, ale cóż. Nie wściekam się, tylko po prostu mówię, co myślę.
mala789
Usuń26 sierpnia 2010 o 15:33
Sposob w jaki pisze nie powinien cie interesowac- gdybym tworzyla opowiadanie, uzywalabym duzych liter i polskich znakow. Czy powinnam teraz powiedziec: ‚Coz, samo to, ze piszesz do mnie robiac zalosne bledy ortograficzne (uŻywając) sprawia, ze mam cie za uczennice 3 klasy podstawowki’? Frozenko, wiesz co teraz o tobie mysle? Ze zwyczajnie nie potrafisz przyjac krytyki.
26 sierpnia 2010 o 15:38
UsuńNie. Krytykę ja przyjmuję, ale jeśli piszesz ją jak równy do równego. A nie, wywyższając się przy tym. Zresztą, moje błędy ortograficzne nie powinny Cię obchodzić. Mam dysortografię, z czym nic nie mogę zrobić. Chociaż bym miała płuca wypluć, „wyleczyć” się z tego nie mogę.
mala789
Usuń26 sierpnia 2010 o 16:17
W ktorym momencie sie wywyzszylam? Dziewczyno, weszlam tu, przeczytalam komentarz feliksa i postanowilam sie wtracic do dyskusji, poniewaz twoje argumenty w odpowiedzi na jego byly smiechu warte. Wyrazilam tylko swoje zdanie i zostalam nazwana slitasnym pokemonem (moze jeszcze nie doroslas do nie oceniania ludzi po okladce – ok, ja to rozumiem i nie jestem w tym momencie zlosliwa). Stad moje spostrzezenie, ze krytyka cie irytuje. A co do dysortografii, ok. Nie zwrocilabym uwagi na ten blad, ale to byla ironiczna odpowiedz na twoje zarzuty jakoby jestem pokemonem. Wszystko, tyle. I pomyslec, ze nie przyszlam tu sie klocic, a jedynie poprzec kolege, ze brak czasu nie jest usprawiedliwieniem powtorzen w tekscie.
26 sierpnia 2010 o 16:23
UsuńWiesz, następnym razem, kiedy będziesz kogoś krytykować, pomyśl, bo może się okazać bardziej złośliwy i sumienny niż ja. Zakończyłam tę dyskusję, nie chce mi się marnować na to czasu.
mala789
Usuń26 sierpnia 2010 o 16:59
Zakonczylas te dyskusje, bo nie masz argumentow a nie umiesz przyznac komus racji. Pozdrawiam i szczescia zycze.
~maidenly
OdpowiedzUsuń26 sierpnia 2010 o 15:16
No w końcu mogę skomentować. Nie będę wielce oryginalna jeśli powiem, że mi się bardzo podoba, zresztą jak wszystkie twoje rozdziału, Kurde, strasznie zaniedbałam czwórkę hogwartu, pewnie mam dużo do nadrobienia, ale lubię twoją twórczość, więc to nie jest dla mnie duży problem. W linkach zauważyłam, że masz kilka starych moich blogów jak bloodyhope, vanityhouse czy unattainablle, jeśli możesz to je skasuj, bo zajmują niepotrzebnie miejsce. Pozdrawiam i czekam na następny. ;* inesperado.
26 sierpnia 2010 o 15:20
UsuńCóż, muszę przyznać, że ja też czwórkę trochę zaniedbałam. Nawet nie trochę, muszę coś z tym zrobić. Ale później xD Wiesz, jestem na blogu grupowym, piszemy o śmierciożercach, jeśli chcesz, to zapraszam, może nawet na współpracę się dasz namówić xD To adres: http://krag-smierciozercow.blog.onet.pl/ Frozenka, albo raczej Sophie Sonnerie xD
~soft love
OdpowiedzUsuń27 sierpnia 2010 o 08:36
Wydaje mi się że Macy dość trafnie oceniła Barty’ego że jest za delikatny na śmierciożerce. Mam wrażenie że ów młody Crouch nie posłuchał panny Savour i ją odprowadził. W pewnym sensie. był kilka metrów za nią, a potem widząc jej zakłopotanie faktem, ze nie ma jak się dostać do swojego pokoju, pomógł jej. Nieprawdaż? Bardzo fajny rozdział naprawdę :P
27 sierpnia 2010 o 13:12
UsuńCóż, to byłoby bardzo proste rozwiązanie, a ja takich nie lubię. Powiem tylko tyle: ta pomoc przy powrocie Macy do domu ściśle wiąże się z tym, co znajduje się na końcu drogi przy domu Croucha xD
amanda_dv_13@onet.eu
OdpowiedzUsuń29 sierpnia 2010 o 15:07
jeżeli cię to interesyje, nowy rozdział na http://www.dziedzictwo-lorda.blog.onet.pl. Zapraszam serdecznie : )
~soft love
OdpowiedzUsuń29 sierpnia 2010 o 16:31
Hmm… A to ciekawe… Co znajduje się na końcu drogi do domu pana Croucha?Prawdopodobnie, prawie na pewno dowiem się tego czytając twoje następne rozdziały. Nieprawdaż?
29 sierpnia 2010 o 18:50
UsuńDokładnie, ale będziecie musieli trochę poczekać, aż się wyjaśni xD Następny rozdział prawdopodobnie 1 września xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń30 sierpnia 2010 o 13:09
[SPAM]Myślisz o nowym szablonie na twojego bloga? Chciałbyś zabłysnąć szatą graficzną? A może sam chciałbyś tworzyć szablony?Jeśli tak, to koniecznie wejdź na:www.custom-templates.blog.onet.plPozdrawiam, Martyna.
~juliette
OdpowiedzUsuń1 września 2010 o 13:13
Zajeb***e opo! Zresztą tak jak wszyskie ;D Pozdrawiam i wstawiam na linki (Siostrzenicę Czarnego Pana też ;*) Zapraszam na http://julie-riddle.blog.onet.pl/
1 września 2010 o 15:58
UsuńCieszę się, że się podoba xD
~wojtek19777
OdpowiedzUsuń5 stycznia 2014 o 10:46
Swietny artykul czekam na dalsza aktywnosc i jeżeli chcesz znaleźć komplet bizuterii
zapraszam na okazika :-)