1 września 2010

3. Groza za zakrętem

Rano spałam dłużej, niż zwykle. Przeważnie wstawałam około dziewiątej, tego dnia zaś obudził mnie jakiś wrzask i coś ciężkiego, co mi nagle na nogi. Poderwałam się z łóżka, przerażona, że to coś, co śledziło mnie od Millennium Bridge wróciło, ale okazało się, że o mało nie zrzuciłam z łóżka Hope.
         - Długo dzisiaj spałaś – zauważyła, patrząc na podświetlaną tarczę budzika. Wskazywał godzinę piętnaście po dziesiątej. – Obiecałaś, że rano się ze mną pobawisz. Chodź, zagramy w karty, tata dzisiaj kupił mi nowe.
Słońce ukryte było za burzowymi chmurami, a nad chodnikiem unosiła się jeszcze gęstsza mgła. Opadłam z powrotem na poduszki. Nie byłam już zmęczona, ale mimo wszystko nie chciało mi się ruszać z łóżka. Hope cisnęła we mnie poduszką. Chciała zrobić to drugi raz, ale odstraszyła ją sowa, która wylądowała na parapecie. Był to ogromny, czarny ptak, z małym rulonikiem przywiązanym do nóżki. Wpuściłam ją do środka i odwiązałam go. Na oddartym kawałku pergaminu było tylko jedno krótkie zdanie:

Przyjdź na most najszybciej jak Ci się uda.

Nie było podpisu, jak i przy pierwszym liściku, a charakter pisma był inny, staranny, ale widać było, że napisano to w pośpiechu. Poznałam jednak od razu, skąd przyleciała ta sowa. Natychmiast wstałam z łóżka i zaczęłam szukać ubrań. Hope przyglądała mi się zaskoczona.
         - To pogramy w te karty czy nie? – zapytała.
         - Eee… No właśnie, raczej nie bardzo, bo widzisz… ja muszę gdzieś pójść… Tak, muszę spotkać się z moją koleżanką z klasy – odpowiedziałam jej, trochę się jąkając. – Wyjdź, muszę się przebrać.


Śniadanie zjadłam w imponującym tempie. Nawet nie zdążyłam się pożegnać z ciotką, która jeszcze w szlafroku i puchatych kapciach siedziała w kuchni i piła kawę. Na szczęście nie pytała mnie o nic, kiedy pospiesznie ubrałam czarny płaszcz, mimo że na zewnątrz było ponad dwadzieścia stopni ciepła, pogoda była duszna, parna, a ciężkie chmury wyglądały tak, jakby zaraz miał z nich lunąć deszcz.
         Na Millennium Bridge dotarłam w ponad dwadzieścia minut. Nie było pusto, ale ludzi również nie było wielu. Ot kilku mugoli, przechadzających się w ostatnie ciepłe dni. Znajoma, ubrana w czarny, długi płaszcz osoba opierała się o balustradę i wpatrywała się w wodę. Poznałam w niej Glizdogona. Podeszłam do niego i szturchnęłam go w plecy. Pettigrew wzdrygnął się tak gwałtownie, że o mało nie przechylił się przez metalową rurkę. Bez słowa chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął szybko w stronę ciemnego, odludnego zaułka.
         - Barty nie mógł po mnie przyjść? – zapytałam, dysząc lekko, bo Glizdogon pędził ile sił w krótkich nogach.
         - A co? – burknął. Nie był w najlepszym humorze.
         - Chciałam go o coś zapytać. Nieważne.
Teleportował się, mocno ściskając moją rękę. Zrobiło mi się niedobrze od tego okropnego uczucia przeciskania przez gumową rurę, więc zamknęłam oczy. Nie zorientowałam się, kiedy dotarliśmy na miejsce, więc walnęłam nogami o twarde podłoże, zachwiałam się i upadłam w suchą trawę.
Kiedy wstałam, w głowie mi się dalej trochę kręciło. Rozejrzałam się. Teraz zobaczyłam o wiele więcej, niż wczoraj w nocy. Rzeczywiście, było to wielkie pustkowie, dookoła majaczącego w oddali domu pana Croucha rozciągały się wielkie pola, pszenicy, jak mi się zdaje. Niedaleko drogi rósł ogromny las. Nie widziałam, gdzie się kończył. Tak samo jak nie wiedziałam, dokąd prowadziła ta polna droga. Chciałam o to zapytać Glizdogona, ale on tylko machnął na mnie ręką i szybkim krokiem poprowadził mnie w stronę domu. Nie mam pojęcia, dlaczego w nocy tak cicho i dyskretnie się zachowywali, skoro nie było tu żywej duszy co najmniej w promieniu pięciu mili.
Glizdogon wszedł do domu już bez pukania. Sądzę, że za dnia nie musieli już przestrzegać tak ściśle tych wszystkich procedur. Pettigrew zdjął swoją czarną pelerynę z wyraźną ulgą. Pod spodem miał brudną, postrzępioną szatę czarodzieja, najwyraźniej bardzo starą. Otarł rękawem spocone czoło i poszedł do salonu, żeby się zameldować swojemu panu. Usłyszałam jakieś mruczenie, z czego zrozumiałam jedynie „już jest”.
         - Niech podejdzie – usłyszałam bardzo cichy głos, dobiegający z fotela.
Glizdogon nie musiał mnie wołać. Sama podeszłam. Czarny Pan siedział owinięty w czarny koc, a wzrok miał utkwiony w zwęglonych kawałkach drewna w kominku.
         - Wiesz, Macy, już samo to, że tu jesteś, sam fakt, że nie wzdragałaś się przed pomocą mi wysoko cię stawia w moich oczach – rzekł spokojnym, aksamitnym tonem, jednak myślami chyba był gdzie indziej.
         - Jestem gotowa na rozkazy – odpowiedziałam, bardzo się starając, żeby głos mi nie zadrżał. – Mój pan tylko raczy powiedzieć, co…
         - Miałem ci powiedzieć to dopiero tuż przed wykonaniem zadania, ale Bartemiusz przekonał mnie, bym zrobił to wcześniej – tu zaśmiał się cicho. – Sądzi, że jesteś na to za młoda i musisz dopiero oswoić się z tym.
Zapadła cisza. Poczułam się dotknięta tym, że Crouch ma mnie za dziecko, które musi oswoić się ze wszystkim. Trzynastego września kończę siedemnaście lat, ładne mi dziecko.
Po krótkim, efektownym, przyznam się, milczeniu, Lord Voldemort przemówił ponownie:
         - Jak mniemam, Bartemiusz już przedstawił ci część mojego planu. Ty jeszcze uczysz się w Hogwarcie, to oczywiste, że tam będziesz. Ale on, jako osoba dorosła i oficjalnie martwy śmierciożerca musi dostać się tam pod jakimś przebraniem. Co roku zmieniają się wam nauczyciele obrony przed czarną magią. W tym roku tego przedmiotu uczył będzie emerytowany auror, Alastor Moody.
Kiedy wypowiedział to nazwisko, poczułam, jak krew uderza mi do głowy i zagłusza resztę jego słów. Szumiało mi w uszach, jak nigdy dotąd. To Alastor Moody zabił moich rodziców. Wiadomo mi, że najpierw pozbył się mojej matki. Ojciec, w zemście, ruszył do walki, ale otoczyli go aurorzy. Moody strzelił morderczym zaklęciem. Prawdopodobnie wcale nie chciał go zabić. Po prostu go trafiło. Całkiem przez przypadek.
         - Tak, to nazwisko budzi wiele wspomnień i emocji, prawda? – zapytał spokojnie Czarny Pan, przyglądając mi się swoimi wielkimi, szkarłatnymi oczami. – Wiesz, będziesz miała okazję zemścić się chociaż w małej części. Tak myślę, że Barty nie mówił ci, jak udało mu się uciec z Azkabanu. Teraz zrobi tak samo. Podszyje się pod Alastora Moody’ego i pojedzie do Hogwartu jako emerytowany auror, teraz też wasz nowy nauczyciel. Nie było łatwo go przekonać, nie. Gdyby nie on, nie moglibyśmy zrealizować nawet jednej setnej mojego planu. Dopiero kilka dni temu udało się Dumbledore’owi przekonać go do podjęcia tej pracy – westchnął ciężko. – Idź już, teraz muszę odpocząć. Później znów cię wezwę.
Pochyliłam się w lekkim ukłonie, choć wątpię, by Czarny Pan w ogóle to zauważył. Wycofałam się z pokoju i rozejrzałam się dookoła. Zobaczyłam uchylone drzwi, chyba do kuchni. Chciałam zapytać o coś Barty’ego, ale najpierw musiałam go znaleźć. Otworzyłam całkowicie drzwi. Miałam rację, była to kuchnia, ale połączona z jadalnią. Zamknięte, kuchenne drzwi wychodziły na ogród. Przeszłam przez niewielkie, jasne pomieszczenie i otworzyłam je.
Ogród był bardzo zapuszczony, ale w przeszłości musiał być jednak bardzo piękny. Była tam mała, drewniana altanka, ale tak zarośnięta dziką różą, że ledwo można było dostrzec, z czego była zrobiona. Na ławce siedział Bartemiusz. Chyba spał, tak mi się zdaje. Głowa opadła mu na ramię, oczy miał zamknięte, a w ręce ściskał wielki, metalowy sekator. Podeszłam do niego i szturchnęłam go mocno w ramię. Crouch zamrugał i z przeciągłym westchnieniem wyprostował się.
         - Nie śpij, bo cię okradną – powiedziałam mu i usiadłam obok.
Barty przetarł oczy i rozejrzał się.
         - Wybacz, nie spałem całą noc, a teraz chciałem trochę tu posprzątać – mruknął. – Glizdogon po ciebie poszedł? I co, Czarny Pan już ci wszystko wyjaśnił?
Pokiwałam głową. Mimo że Barty może uważał, że powinnam się oswoić z tą myślą, porwanie Alastora Moody’ego nie było dla mnie wcale szokujące. Wręcz przeciwnie, sprawiła mi dziwną radość i satysfakcję.
         - Tak, wiem już wszystko – przyznałam. – Słuchaj… ty wczoraj nie szedłeś za mną?
         - Nie, postawiłaś mi jasną odpowiedź, więc ją uszanowałem – odparł. – A co, ktoś cię śledził?
Machnęłam tylko lekceważąco ręką, jednak w duchu trochę się zaniepokoiłam. Skoro to nie on za mną szedł, to kto? Glizdogon nie zostawiłby swojego pana bez opieki. Poza tym nie wyglądał na czarodzieja, który mógłby popisać się aż taką mocą. Bo to, czego doznałam w nocy było… Nawet nie znam na to słowa. Zupełnie inne od tej magii, którą ja znałam.
         - Słuchaj, jeśli ktoś cię obserwował, może teraz też to robić, a my o tym nie wiemy – dodał. Na twarzy pojawił mu się prawdziwy niepokój.
         - Nie wiem jak to powiedzieć, ale to nie był żaden człowiek – powiedziałam z nutką złości w głosie. – Nie widziałam ani nie słyszałam nikogo, po prostu poczułam się tak, jakby ktoś mi się przyglądał. Naprawdę nieważne, bo ten ktoś… lub to cos pomogło mi się dostać do pokoju, więc chyba nie jest naszym wrogiem, prawda? Zostawmy już to.
Barty niechętnie przystał na moją propozycję. Wyglądał, jakby bardzo chciał dowiedzieć się więcej, ale dobre maniery nie pozwalały mu na naciskanie na mnie. Wstał więc, podszedł do okropnie zarośniętego drzewka, chyba bzu i umiejętnie zaczął przycinać gałęzie.
         - Zostaw to, lepiej wygląda taki trochę zaniedbany – odezwałam się. – Moja ciotka ma działkę na obrzeżach Londynu. Jak patrzę na te idealnie przycięte krzaki, doskonale skoszoną trawę, to mi się niedobrze robi.
Crouch zerknął na mnie przelotnie, nadal nie przestając przycinać drzewka.
         - No tak, ale przecież nie można przedobrzyć.
Zza chmur błysnęło słońce. Ale zdało się być równie ciężkie ja chmury. Wstałam i zaczęłam przechadzać się po ogrodzie. Może rzeczywiście był trochę zbyt zapuszczony. Prawie groteskowy. No i ta uschnięta trawa… To dziwne. Skoro Czarny Pan uwolnił Barty’ego spod władzy jego ojca jakieś dwa tygodnie temu, ogród nie mógł tak strasznie zmarnieć. Chyba że to trwało już dawno. Pan Crouch nie był towarzyskim człowiekiem. Nic zresztą dziwnego.
Podeszłam do furtki i wychyliłam się przez niską, żelazną, zardzewiałą już bramkę. W oddali na niebie widać już było deszcz. Za kilka minut i tu zacznie padać.
         - Co tam jest? – zapytałam, wskazując palcem na drogę i las, ciągnący się naprzeciwko domu po prawej stronie.
Barty zareagował bardzo dziwnie. Odrzucił sekator, podbiegł do furtki i odciągnął mnie od niej. Poczułam, jak serce wali mu w piersi. Nie wiem, co go tak wystraszyło. Kiedy posadził mnie na ławce, twarz miał białą jak papier.
         - O co chodzi? – zapytałam szczerze zdziwiona. – Co się stało?
         - Po prostu nigdy tam nie chodź, dobrze? To nie jest bezpieczne – wyjaśnił niezbyt dokładnie.
Niedokładnie? Chyba raczej bardzo mętnie. Nic nie zrozumiałam. Jak to. Patrzenie czy wychylanie się za płot może być niebezpieczne? Mieszkał tu całe życie, a nie ciekawiło go, co tam jest? A może właśnie dał upust ciekawości, poszedł tam i ledwo wrócił żywy?
         - Tak? Dlaczego? – pytałam, ale Barty zrobił taką minę, po której poznałam, że to już koniec tematu.
         - Kiedyś ci to wyjaśnię – odparł.
Rozległy się jakieś kroki, a po chwili w drzwiach kuchennych pojawił się Glizdogon. Twarz miał bladą i przerażoną, a usta zaciśnięte. Tylko machnął na mnie, więc wstałam, rzuciłam ostatnie przelotne spojrzenie na młodego Croucha i poszłam za nim. Pettigrew zaprowadził mnie z powrotem do salonu. Czarny Pan oczy miał już otwarte, utkwione w swoich długich palcach.
         - Dostaniesz list, tak jak dzisiaj – rzekł, nie podnosząc wzroku. – Wszystko będzie w nim napisane. Nikomu ani słowa, wszystko musisz robić w jak największej dyskrecji. Możesz odejść.
Glizdogon wyprowadził mnie z domu, po czym otworzył furtkę i zaczął iść w zupełnie odwrotnym kierunku, niż znajdował się ten las. Szedł bardzo szybko, więc musiałam go dogonić.
         - Co tam jest? – wydyszałam. – W tym lesie?
         - Nie wiem. Crouch mówi, że to bardzo niebezpieczne miejsce – odparł bezbarwnym głosem. – Ale według mnie musiał w dzieciństwie przeżyć tam coś strasznego, ja wiem… spadł z miotły czy wpadł do rzeki i o mało się nie utopił… To już ci musi sam powiedzieć.
Zatrzymał się, chwycił mnie za nadgarstek i deportował się.

Pojawiliśmy się tak jak zwykle, w pustym, chłodnym zaułku. Dom pana Croucha musiał być oddalony od Londynu o co najmniej dziesięć mil, bo tutaj deszcz zacinał okropnie. Skrzywiłam się na samą myśl, że przez pół godziny będę musiała moknąć. Pettigrew już zniknął z cichym pyknięciem. Zacisnęłam więc zęby, wsunęłam ręce do kieszeni i ruszyłam w drogę do domu.

___________

Ten rozdział trochę krótszy. Cóż, publikuję go w pierwszy dzień szkoły i w kolejną rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej. Mam bardzo słaby Internet, nie wiem, kiedy ukaże się kolejny rozdział, mimo że jest już napisany. Cóż, mam nadzieję, że uda mi się jeszcze opublikować post na Siostrzenicy. 

18 komentarzy:

  1. ~Rozz
    1 września 2010 o 21:27

    Pierwsza?

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Rozz
    1 września 2010 o 21:30

    WOW naprawde jestem pierwsza. Zamiast się uczyć w nowym roku będe czekać z niecierpliwieniem na nową notke. Uwielbiam Twój blog. Wydaje mi się że może w miejscu do którego Macy nie może iść jest ojciec Crouch’a ale chyba był w szkole. Czekam na następną notke, życzę Weny i miłego roku szkolnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 września 2010 o 22:14
      Oooch, nie nadstawiaj nauki ponad mojego bloga xD Za zakrętem czai się coś o wiele gorszego, niż ojciec Croucha xD

      Usuń
  3. bano_j@op.pl
    2 września 2010 o 13:39

    Nie wiem co napisać (nie chce się powtarzać xD). Jak dla mnie idealne opowiadanie, wcale nie takie krótkie. To co piszesz bardzo mi się podoba ;D Pozdrawiam :***

    OdpowiedzUsuń
  4. ~alicecullen2@poczta.onet.pl
    2 września 2010 o 17:52

    Czy ja jestem trzecia? Jestem trzecia! Zajefajnie! :DRozdział, jak zwykle zresztą, świetny. Umiesz pisać, oj umiesz :D Akurat mam mnie „wezwała” do kuchni, i nie mogłam przeczytać przed godziną. Oczywiście musiałam się obrazić… Widzisz, co Ty ze mną robisz?! :D Czekam na NN tu i na SCP :DPozdrawiam, Zama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 września 2010 o 18:04
      Ano, na scp będzie dziś. Już prawie skończyłam pisać. Nie jest to rozdział akcji, ale jestem z niego bardzo dumna, nie wiem, dlaczego xD

      Usuń
  5. ~olka
    2 września 2010 o 18:52

    Macy nie dowiedziała się co było w lesie,ciekawe czemu Barty jej nie powiedział?……………Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 września 2010 o 22:27
      Czasem są takie sprawy, o których lepiej głośno nie mówić.

      Usuń
  6. ~nicole .
    3 września 2010 o 16:13

    „Groza za zakrętem”. Ciekawy tytuł. xD Biedny Crouch, jak ostatnia sprzątaczka musi cały ogród pielęgnować xD

    OdpowiedzUsuń
  7. ~Shizza
    4 września 2010 o 12:56

    Ten rozdział jest krótszy, ale za to o wiele ciekawszy niż poprzedni. Kto śledził Macy, no i co takiego jest w tym lesie? Robi się coraz bardziej tajemniczo. Szablon dodaje atmosfery, ale ten brązowy kolor tła pod postami nie pasuje mi do szarego, ale to chyba kwestia gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 września 2010 o 15:48
      Pewnie tak xD Następny rozdział nie wiem, kiedy dodam, choć mam już napisany xD Ano, co jest w lesie, to się dowiecie, ale do tego jeszcze duuużo czasu xD

      Usuń
  8. alicecullen2@poczta.onet.pl
    4 września 2010 o 16:22

    a właśnie! Mogłabyś mnie powiadamiać o NN? Byłabym wdzięczna :Dna czyjes-klamstwa :)Pozdrawiam, Zama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 września 2010 o 16:47
      Ok, mogłabym xD

      Usuń
    2. ~Zama
      4 września 2010 o 18:07

      Dzięki xD

      Usuń
  9. amanda_dv_13@onet.eu
    5 września 2010 o 20:29

    nowy rozdział na http://www.dziedzictwo-lorda.blog.onet.pl, ZAPRASZAM SERDECZNIE : )P.S. zabieram się za czytanie, postaram się skomentować, mam nadzieje, że zrozumiesz, że teraz mam ograniczoną ilość czasu : D

    OdpowiedzUsuń