Rano spałam dłużej, niż
zwykle. Przeważnie wstawałam około dziewiątej, tego dnia zaś obudził mnie jakiś
wrzask i coś ciężkiego, co mi nagle na nogi. Poderwałam się z łóżka,
przerażona, że to coś, co śledziło mnie od Millennium Bridge wróciło, ale
okazało się, że o mało nie zrzuciłam z łóżka Hope.
- Długo dzisiaj spałaś – zauważyła, patrząc na podświetlaną
tarczę budzika. Wskazywał godzinę piętnaście po dziesiątej. – Obiecałaś, że
rano się ze mną pobawisz. Chodź, zagramy w karty, tata dzisiaj kupił mi nowe.
Słońce ukryte było za
burzowymi chmurami, a nad chodnikiem unosiła się jeszcze gęstsza mgła. Opadłam
z powrotem na poduszki. Nie byłam już zmęczona, ale mimo wszystko nie chciało
mi się ruszać z łóżka. Hope cisnęła we mnie poduszką. Chciała zrobić to drugi
raz, ale odstraszyła ją sowa, która wylądowała na parapecie. Był to ogromny,
czarny ptak, z małym rulonikiem przywiązanym do nóżki. Wpuściłam ją do środka i
odwiązałam go. Na oddartym kawałku pergaminu było tylko jedno krótkie zdanie:
Przyjdź na most najszybciej jak Ci się uda.
Nie było podpisu, jak i
przy pierwszym liściku, a charakter pisma był inny, staranny, ale widać było,
że napisano to w pośpiechu. Poznałam jednak od razu, skąd przyleciała ta sowa.
Natychmiast wstałam z łóżka i zaczęłam szukać ubrań. Hope przyglądała mi się
zaskoczona.
- To pogramy w te karty czy nie? – zapytała.
- Eee… No właśnie, raczej nie bardzo, bo widzisz… ja muszę
gdzieś pójść… Tak, muszę spotkać się z moją koleżanką z klasy – odpowiedziałam
jej, trochę się jąkając. – Wyjdź, muszę się przebrać.
Śniadanie zjadłam w
imponującym tempie. Nawet nie zdążyłam się pożegnać z ciotką, która jeszcze w
szlafroku i puchatych kapciach siedziała w kuchni i piła kawę. Na szczęście nie
pytała mnie o nic, kiedy pospiesznie ubrałam czarny płaszcz, mimo że na
zewnątrz było ponad dwadzieścia stopni ciepła, pogoda była duszna, parna, a
ciężkie chmury wyglądały tak, jakby zaraz miał z nich lunąć deszcz.
Na Millennium Bridge dotarłam w ponad dwadzieścia minut. Nie
było pusto, ale ludzi również nie było wielu. Ot kilku mugoli, przechadzających
się w ostatnie ciepłe dni. Znajoma, ubrana w czarny, długi płaszcz osoba
opierała się o balustradę i wpatrywała się w wodę. Poznałam w niej Glizdogona.
Podeszłam do niego i szturchnęłam go w plecy. Pettigrew wzdrygnął się tak
gwałtownie, że o mało nie przechylił się przez metalową rurkę. Bez słowa
chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął szybko w stronę ciemnego, odludnego
zaułka.
- Barty nie mógł po mnie przyjść? – zapytałam, dysząc lekko,
bo Glizdogon pędził ile sił w krótkich nogach.
- A co? – burknął. Nie był w najlepszym humorze.
- Chciałam go o coś zapytać. Nieważne.
Teleportował się, mocno
ściskając moją rękę. Zrobiło mi się niedobrze od tego okropnego uczucia
przeciskania przez gumową rurę, więc zamknęłam oczy. Nie zorientowałam się,
kiedy dotarliśmy na miejsce, więc walnęłam nogami o twarde podłoże, zachwiałam
się i upadłam w suchą trawę.
Kiedy wstałam, w głowie mi
się dalej trochę kręciło. Rozejrzałam się. Teraz zobaczyłam o wiele więcej, niż
wczoraj w nocy. Rzeczywiście, było to wielkie pustkowie, dookoła majaczącego w
oddali domu pana Croucha rozciągały się wielkie pola, pszenicy, jak mi się
zdaje. Niedaleko drogi rósł ogromny las. Nie widziałam, gdzie się kończył. Tak
samo jak nie wiedziałam, dokąd prowadziła ta polna droga. Chciałam o to zapytać
Glizdogona, ale on tylko machnął na mnie ręką i szybkim krokiem poprowadził
mnie w stronę domu. Nie mam pojęcia, dlaczego w nocy tak cicho i dyskretnie się
zachowywali, skoro nie było tu żywej duszy co najmniej w promieniu pięciu mili.
Glizdogon wszedł do domu
już bez pukania. Sądzę, że za dnia nie musieli już przestrzegać tak ściśle tych
wszystkich procedur. Pettigrew zdjął swoją czarną pelerynę z wyraźną ulgą. Pod
spodem miał brudną, postrzępioną szatę czarodzieja, najwyraźniej bardzo starą.
Otarł rękawem spocone czoło i poszedł do salonu, żeby się zameldować swojemu
panu. Usłyszałam jakieś mruczenie, z czego zrozumiałam jedynie „już jest”.
- Niech podejdzie – usłyszałam bardzo cichy głos,
dobiegający z fotela.
Glizdogon nie musiał mnie
wołać. Sama podeszłam. Czarny Pan siedział owinięty w czarny koc, a wzrok miał
utkwiony w zwęglonych kawałkach drewna w kominku.
- Wiesz, Macy, już samo to, że tu jesteś, sam fakt, że nie
wzdragałaś się przed pomocą mi wysoko cię stawia w moich oczach – rzekł
spokojnym, aksamitnym tonem, jednak myślami chyba był gdzie indziej.
- Jestem gotowa na rozkazy – odpowiedziałam, bardzo się
starając, żeby głos mi nie zadrżał. – Mój pan tylko raczy powiedzieć, co…
- Miałem ci powiedzieć to dopiero tuż przed wykonaniem
zadania, ale Bartemiusz przekonał mnie, bym zrobił to wcześniej – tu zaśmiał
się cicho. – Sądzi, że jesteś na to za młoda i musisz dopiero oswoić się z tym.
Zapadła cisza. Poczułam
się dotknięta tym, że Crouch ma mnie za dziecko, które musi oswoić się ze wszystkim. Trzynastego
września kończę siedemnaście lat, ładne mi dziecko.
Po krótkim, efektownym,
przyznam się, milczeniu, Lord Voldemort przemówił ponownie:
- Jak mniemam, Bartemiusz już przedstawił ci część mojego
planu. Ty jeszcze uczysz się w Hogwarcie, to oczywiste, że tam będziesz. Ale
on, jako osoba dorosła i oficjalnie martwy śmierciożerca musi dostać się tam
pod jakimś przebraniem. Co roku zmieniają się wam nauczyciele obrony przed
czarną magią. W tym roku tego przedmiotu uczył będzie emerytowany auror,
Alastor Moody.
Kiedy wypowiedział to
nazwisko, poczułam, jak krew uderza mi do głowy i zagłusza resztę jego słów.
Szumiało mi w uszach, jak nigdy dotąd. To Alastor Moody zabił moich rodziców.
Wiadomo mi, że najpierw pozbył się mojej matki. Ojciec, w zemście, ruszył do
walki, ale otoczyli go aurorzy. Moody strzelił morderczym zaklęciem.
Prawdopodobnie wcale nie chciał go zabić. Po prostu go trafiło. Całkiem przez
przypadek.
- Tak, to nazwisko budzi wiele wspomnień i emocji, prawda? –
zapytał spokojnie Czarny Pan, przyglądając mi się swoimi wielkimi, szkarłatnymi
oczami. – Wiesz, będziesz miała okazję zemścić się chociaż w małej części. Tak
myślę, że Barty nie mówił ci, jak udało mu się uciec z Azkabanu. Teraz zrobi
tak samo. Podszyje się pod Alastora Moody’ego i pojedzie do Hogwartu jako
emerytowany auror, teraz też wasz nowy nauczyciel. Nie było łatwo go przekonać,
nie. Gdyby nie on, nie moglibyśmy zrealizować nawet jednej setnej mojego planu.
Dopiero kilka dni temu udało się Dumbledore’owi przekonać go do podjęcia tej
pracy – westchnął ciężko. – Idź już, teraz muszę odpocząć. Później znów cię
wezwę.
Pochyliłam się w lekkim
ukłonie, choć wątpię, by Czarny Pan w ogóle to zauważył. Wycofałam się z pokoju
i rozejrzałam się dookoła. Zobaczyłam uchylone drzwi, chyba do kuchni. Chciałam
zapytać o coś Barty’ego, ale najpierw musiałam go znaleźć. Otworzyłam
całkowicie drzwi. Miałam rację, była to kuchnia, ale połączona z jadalnią.
Zamknięte, kuchenne drzwi wychodziły na ogród. Przeszłam przez niewielkie,
jasne pomieszczenie i otworzyłam je.
Ogród był bardzo
zapuszczony, ale w przeszłości musiał być jednak bardzo piękny. Była tam mała,
drewniana altanka, ale tak zarośnięta dziką różą, że ledwo można było dostrzec,
z czego była zrobiona. Na ławce siedział Bartemiusz. Chyba spał, tak mi się
zdaje. Głowa opadła mu na ramię, oczy miał zamknięte, a w ręce ściskał wielki,
metalowy sekator. Podeszłam do niego i szturchnęłam go mocno w ramię. Crouch
zamrugał i z przeciągłym westchnieniem wyprostował się.
- Nie śpij, bo cię okradną – powiedziałam mu i usiadłam
obok.
Barty przetarł oczy i
rozejrzał się.
- Wybacz, nie spałem całą noc, a teraz chciałem trochę tu
posprzątać – mruknął. – Glizdogon po ciebie poszedł? I co, Czarny Pan już ci
wszystko wyjaśnił?
Pokiwałam głową. Mimo że
Barty może uważał, że powinnam się oswoić z tą myślą, porwanie Alastora
Moody’ego nie było dla mnie wcale szokujące. Wręcz przeciwnie, sprawiła mi
dziwną radość i satysfakcję.
- Tak, wiem już wszystko – przyznałam. – Słuchaj… ty wczoraj
nie szedłeś za mną?
- Nie, postawiłaś mi jasną odpowiedź, więc ją uszanowałem –
odparł. – A co, ktoś cię śledził?
Machnęłam tylko lekceważąco
ręką, jednak w duchu trochę się zaniepokoiłam. Skoro to nie on za mną szedł, to
kto? Glizdogon nie zostawiłby swojego pana bez opieki. Poza tym nie wyglądał na
czarodzieja, który mógłby popisać się aż taką mocą. Bo to, czego doznałam w
nocy było… Nawet nie znam na to słowa. Zupełnie inne od tej magii, którą ja
znałam.
- Słuchaj, jeśli ktoś cię obserwował, może teraz też to
robić, a my o tym nie wiemy – dodał. Na twarzy pojawił mu się prawdziwy
niepokój.
- Nie wiem jak to powiedzieć, ale to nie był żaden człowiek
– powiedziałam z nutką złości w głosie. – Nie widziałam ani nie słyszałam
nikogo, po prostu poczułam się tak, jakby ktoś mi się przyglądał. Naprawdę
nieważne, bo ten ktoś… lub to cos pomogło mi się dostać do pokoju, więc chyba
nie jest naszym wrogiem, prawda? Zostawmy już to.
Barty niechętnie przystał
na moją propozycję. Wyglądał, jakby bardzo chciał dowiedzieć się więcej, ale
dobre maniery nie pozwalały mu na naciskanie na mnie. Wstał więc, podszedł do
okropnie zarośniętego drzewka, chyba bzu i umiejętnie zaczął przycinać gałęzie.
- Zostaw to, lepiej wygląda taki trochę zaniedbany –
odezwałam się. – Moja ciotka ma działkę na obrzeżach Londynu. Jak patrzę na te
idealnie przycięte krzaki, doskonale skoszoną trawę, to mi się niedobrze robi.
Crouch zerknął na mnie
przelotnie, nadal nie przestając przycinać drzewka.
- No tak, ale przecież nie można przedobrzyć.
Zza chmur błysnęło słońce.
Ale zdało się być równie ciężkie ja chmury. Wstałam i zaczęłam przechadzać się
po ogrodzie. Może rzeczywiście był trochę zbyt zapuszczony. Prawie groteskowy.
No i ta uschnięta trawa… To dziwne. Skoro Czarny Pan uwolnił Barty’ego spod
władzy jego ojca jakieś dwa tygodnie temu, ogród nie mógł tak strasznie
zmarnieć. Chyba że to trwało już dawno. Pan Crouch nie był towarzyskim
człowiekiem. Nic zresztą dziwnego.
Podeszłam do furtki i
wychyliłam się przez niską, żelazną, zardzewiałą już bramkę. W oddali na niebie
widać już było deszcz. Za kilka minut i tu zacznie padać.
- Co tam jest? – zapytałam, wskazując palcem na drogę i las,
ciągnący się naprzeciwko domu po prawej stronie.
Barty zareagował bardzo
dziwnie. Odrzucił sekator, podbiegł do furtki i odciągnął mnie od niej.
Poczułam, jak serce wali mu w piersi. Nie wiem, co go tak wystraszyło. Kiedy
posadził mnie na ławce, twarz miał białą jak papier.
- O co chodzi? – zapytałam szczerze zdziwiona. – Co się
stało?
- Po prostu nigdy tam nie chodź, dobrze? To nie jest
bezpieczne – wyjaśnił niezbyt dokładnie.
Niedokładnie? Chyba raczej
bardzo mętnie. Nic nie zrozumiałam. Jak to. Patrzenie czy wychylanie się za
płot może być niebezpieczne? Mieszkał tu całe życie, a nie ciekawiło go, co tam
jest? A może właśnie dał upust ciekawości, poszedł tam i ledwo wrócił żywy?
- Tak? Dlaczego? – pytałam, ale Barty zrobił taką minę, po
której poznałam, że to już koniec tematu.
- Kiedyś ci to wyjaśnię – odparł.
Rozległy się jakieś kroki,
a po chwili w drzwiach kuchennych pojawił się Glizdogon. Twarz miał bladą i
przerażoną, a usta zaciśnięte. Tylko machnął na mnie, więc wstałam, rzuciłam
ostatnie przelotne spojrzenie na młodego Croucha i poszłam za nim. Pettigrew
zaprowadził mnie z powrotem do salonu. Czarny Pan oczy miał już otwarte,
utkwione w swoich długich palcach.
- Dostaniesz list, tak jak dzisiaj – rzekł, nie podnosząc wzroku.
– Wszystko będzie w nim napisane. Nikomu ani słowa, wszystko musisz robić w jak
największej dyskrecji. Możesz odejść.
Glizdogon wyprowadził mnie
z domu, po czym otworzył furtkę i zaczął iść w zupełnie odwrotnym kierunku, niż
znajdował się ten las. Szedł bardzo szybko, więc musiałam go dogonić.
- Co tam jest? – wydyszałam. – W tym lesie?
- Nie wiem. Crouch mówi, że to bardzo niebezpieczne miejsce
– odparł bezbarwnym głosem. – Ale według mnie musiał w dzieciństwie przeżyć tam
coś strasznego, ja wiem… spadł z miotły czy wpadł do rzeki i o mało się nie
utopił… To już ci musi sam powiedzieć.
Zatrzymał się, chwycił
mnie za nadgarstek i deportował się.
Pojawiliśmy się tak jak
zwykle, w pustym, chłodnym zaułku. Dom pana Croucha musiał być oddalony od Londynu
o co najmniej dziesięć mil, bo tutaj deszcz zacinał okropnie. Skrzywiłam się na
samą myśl, że przez pół godziny będę musiała moknąć. Pettigrew już zniknął z
cichym pyknięciem. Zacisnęłam więc zęby, wsunęłam ręce do kieszeni i ruszyłam w
drogę do domu.
___________
Ten rozdział trochę
krótszy. Cóż, publikuję go w pierwszy dzień szkoły i w kolejną rocznicę wybuchu
drugiej wojny światowej. Mam bardzo słaby Internet, nie wiem, kiedy ukaże się
kolejny rozdział, mimo że jest już napisany. Cóż, mam nadzieję, że uda mi się
jeszcze opublikować post na Siostrzenicy.
~Rozz
OdpowiedzUsuń1 września 2010 o 21:27
Pierwsza?
1 września 2010 o 22:05
UsuńTak xD
~Rozz
OdpowiedzUsuń1 września 2010 o 21:30
WOW naprawde jestem pierwsza. Zamiast się uczyć w nowym roku będe czekać z niecierpliwieniem na nową notke. Uwielbiam Twój blog. Wydaje mi się że może w miejscu do którego Macy nie może iść jest ojciec Crouch’a ale chyba był w szkole. Czekam na następną notke, życzę Weny i miłego roku szkolnego.
1 września 2010 o 22:14
UsuńOooch, nie nadstawiaj nauki ponad mojego bloga xD Za zakrętem czai się coś o wiele gorszego, niż ojciec Croucha xD
bano_j@op.pl
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 13:39
Nie wiem co napisać (nie chce się powtarzać xD). Jak dla mnie idealne opowiadanie, wcale nie takie krótkie. To co piszesz bardzo mi się podoba ;D Pozdrawiam :***
2 września 2010 o 16:31
UsuńHeh, cieszę się xD
~alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 17:52
Czy ja jestem trzecia? Jestem trzecia! Zajefajnie! :DRozdział, jak zwykle zresztą, świetny. Umiesz pisać, oj umiesz :D Akurat mam mnie „wezwała” do kuchni, i nie mogłam przeczytać przed godziną. Oczywiście musiałam się obrazić… Widzisz, co Ty ze mną robisz?! :D Czekam na NN tu i na SCP :DPozdrawiam, Zama
2 września 2010 o 18:04
UsuńAno, na scp będzie dziś. Już prawie skończyłam pisać. Nie jest to rozdział akcji, ale jestem z niego bardzo dumna, nie wiem, dlaczego xD
~olka
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 18:52
Macy nie dowiedziała się co było w lesie,ciekawe czemu Barty jej nie powiedział?……………Pozdrawiam.
2 września 2010 o 22:27
UsuńCzasem są takie sprawy, o których lepiej głośno nie mówić.
~nicole .
OdpowiedzUsuń3 września 2010 o 16:13
„Groza za zakrętem”. Ciekawy tytuł. xD Biedny Crouch, jak ostatnia sprzątaczka musi cały ogród pielęgnować xD
4 września 2010 o 15:41
UsuńAle on to uwielbia xD
~Shizza
OdpowiedzUsuń4 września 2010 o 12:56
Ten rozdział jest krótszy, ale za to o wiele ciekawszy niż poprzedni. Kto śledził Macy, no i co takiego jest w tym lesie? Robi się coraz bardziej tajemniczo. Szablon dodaje atmosfery, ale ten brązowy kolor tła pod postami nie pasuje mi do szarego, ale to chyba kwestia gustu.
4 września 2010 o 15:48
UsuńPewnie tak xD Następny rozdział nie wiem, kiedy dodam, choć mam już napisany xD Ano, co jest w lesie, to się dowiecie, ale do tego jeszcze duuużo czasu xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń4 września 2010 o 16:22
a właśnie! Mogłabyś mnie powiadamiać o NN? Byłabym wdzięczna :Dna czyjes-klamstwa :)Pozdrawiam, Zama
4 września 2010 o 16:47
UsuńOk, mogłabym xD
~Zama
Usuń4 września 2010 o 18:07
Dzięki xD
amanda_dv_13@onet.eu
OdpowiedzUsuń5 września 2010 o 20:29
nowy rozdział na http://www.dziedzictwo-lorda.blog.onet.pl, ZAPRASZAM SERDECZNIE : )P.S. zabieram się za czytanie, postaram się skomentować, mam nadzieje, że zrozumiesz, że teraz mam ograniczoną ilość czasu : D