7 września 2010

4. Moody osaczony


Utrzymanie pozorów spokoju kosztowało mnie dwa lata życia. 

Jak nie więcej. 

Później, kiedy wracałam myślami do tamtego dziwnego spotkania, wydawało mi się, że śniłam. Tajemnice, dziwny domek na pustkowiu, dwaj czarodzieje uznani za martwych, magiczne przysięgi… Im dłużej nad tym dumałam, tym trudniej było mi uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło. A jednak wciąż oglądałam jedyny dowód mojej wycieczki do Clovy — ubłocone buty, w których wróciłam do Londynu. Trzymałam je teraz pod łóżkiem i co jakiś czas wyciągałam, jeśli nachodziły mnie wątpliwości. 

A nachodziły często. 

Pytania, które nie zostały zaspokojone udzielonymi odpowiedziami, puchły w mojej głowie, wnętrzności skręcały się boleśnie za każdym razem, gdy patrzyłam w niebo, podświadomie szukając na nim sowy. I dopiero trzydziestego pierwszego sierpnia dokładnie o godzinie siódmej trzydzieści, kiedy nie byłam na nic gotowa, ta wreszcie się pojawiła. Odfrunęła jak ostatnio — zaraz po dostarczeniu listu, nie czekając na odpowiedź, ale ja już za nią nie patrzyłam. Podniecenie eksplodowało mi w żołądku. Drżącymi rękami rozerwałam kopertę i wysypałam na kolana pergaminowy liścik z tymi samymi gryzmołami, co ostatnio. 

Już się nauczyłam, że nie mogłam się niczego spodziewać, ale widok lakonicznie zapisanej karteczki boleśnie mnie rozczarował. Zawierał jedynie adres jakiegoś domu jednorodzinnego w Cliffe Woods w Medway i krótki dopisek: Tam, gdzie ostatnio, godzina 3:00.

Oglądałam wiadomość tak długo, aż spłonęła w palcach jak poprzednia, brudząc popiołem piżamę na szaro. Po pierwszym ukłuciu zawodu serce zabiło mi mocniej. Choć Pettigrew i Crouch nakazali niczego się nie spodziewać, skąpa treść listu i nietypowa godzina spotkania nasuwały na myśl jedno — zadanie. 

Pytania w głowie zaczęły się mnożyć i choć tak naprawdę nie wierzyłam, że wszystko, co robili, pochodziło z rozkazów Czarnego Pana, gdzieś nieśmiało zaczęłam sobie roić: a co, jeśli to prawda? Może on zechce mnie zobaczyć? Zlecić jakąś misję? Przetestować? 

Poderwałam się z łóżka, przeskoczyłam lekko nad kufrem, ominęłam jego rozrzuconą po podłodze zawartość i dopadłam do szafy. Musiałam się przygotować. Cokolwiek miało się wydarzyć, od trzeciej do ósmej, o której ciotka pierwszego września zawsze wołała na śniadanie, zostało niewiele czasu. Może Czarny Pan chciał mieć szpiega w Hogwarcie? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, w czym innym mogłabym pomóc, będąc uczennicą i nie w pełni wykwalifikowaną czarownicą. 

Dręczona tymi wyobrażeniami, pojawiłam się na śniadaniu jeszcze bardziej przed czasem niż zwykle. Po drodze nie omieszkałam rozerwać sobie spodni, zahaczając szlufką o klamkę. Zagryzłam w ustach przekleństwo, bo ze szczytu schodów jak z procy wystrzeliła Hope. 

— Szkoda, że jedziecie — wymamrotała markotnie, wciskając mi w rękę swoją tłustą piąstkę. — Nie chcę iść to szkoły mugoli. Ja już bym chciała jechać z wami. 

Uśmiechnęłam się jak co roku o tej porze, kiedy to ja, Lynn i Morris szykowaliśmy się do wyjazdu. Najmłodsza zawsze najpierw marudziła, wykrzywiała w podkówkę usteczka cherubinka i odmawiała „nudnego śniadania”, odgrażając się, że kiedy nareszcie ona dostanie list, wykupi każdy rodzaj słodyczy u pani z wózkiem. Następnie przechodziła do deliberowania o tym, do którego domu wyśle ją tiara przydziału i czy któraś z koleżanek trafi do Slytherinu, a która do Hufflepuffu. 

— Ale teraz to ja już na pewno wiem, że Amanda Murphy będzie w Hufflepuffie — paplała, kiedy nakładałam na jej talerz owsiankę. — Ona każdemu mówi, że wszyscy w jej rodzinie byli w Gryffindorze… to znaczy każdy z rodziny mamy, bo tata jest mugolem, ale żeby tiara przydzieliła cię do Gryffindoru, musisz być odważna i w ogóle, a Amanda nie dość, że dała na siebie nakablować Emmie, to jeszcze nie powiedziała, że to Emma wypuściła ich kota, a obie widziałyśmy, że to Emma zrobiła. Straszna z tej Amandy niemota, co nie? Na bank będzie w Hufflepuffie. A Emma w Slytherinie, bo się zawsze potrafi ustawić. 

— A ty gdzie w końcu będziesz? — zapytałam, siadając do swojej owsianki. Ciotka Rosalie zerkała na nas rozbawiona, celując różdżką w garnek z jajkami, w którym już bulgotała woda. 

— W Gryffindorze oczywiście — odpowiedziała z przekonaniem Hope. Przez chwilę spoglądała w ciszy na swoje „nudne śniadanie”, jakby w duchu robiła listę jego plusów i minusów, ale w końcu skuszona smakowicie wyglądającą borówkową konfiturą wlała sobie do miseczki prawie jedną trzecią słoika i zaczęła pałaszować. — Mmm… abbo w Rabenclabie… jak ty. Ale nappierw Gryffindoy.

Poczułam się tak, jakby moje serce zanurzyło się w tej słodkiej, gorącej papce owsiankowo-borówkowej, ale tylko uśmiechnęłam się szeroko do swojej gorzkiej herbaty. Uśmiechnęłam się i skinęłam różdżką na bukiet astrów i werbeny. Kwiaty wystrzeliły z wazonu, a pod wpływem okręgu, który zatoczyłam w powietrzu, uformował się z nich zgrabny wianek, który wylądował na głowie kuzynki. W ciepłych, brązowych oczach pojawiły się iskierki ekscytacji i natychmiast mnie zapewniła, że to będzie pierwsze zaklęcie, którego się nauczy, kiedy nareszcie dostanie różdżkę. Lekki ucisk w żołądku, który towarzyszył mi zwykle na kilka godzin przed egzaminami, nieco ustąpił, choć owsianka nie smakowała już tak dobrze, nawet po dodaniu borówkowej konfitury. Na szczęście moje rozkojarzenie utonęło w wesołej paplaninie Hope i narzekaniu Lynn, która zeszła na śniadanie w wyjątkowo podłym humorze. 

Ten dzień był gorszy od typowych dni podczas egzaminów, bo ciągnął się niemiłosiernie przez obiad, podwieczorek i kolację. Nigdy nie zjawiłam się na żadnym nieprzygotowana, ale domyślałam się, że właśnie tak bym się czuła — jakby ktoś lada chwila miał usunąć mi podłogę spod nóg. Pragnęłam, żeby to już się skończyło — czymkolwiek to miałoby się okazać, lecz słońce wciąż wisiało wysoko nad horyzontem. Jak to możliwe, skoro już dwudziesta pierwsza? 

A potem zerkałam na budzik i dobiegała dopiero osiemnasta. 

I jak na złość — jak zwykle na dzień przed pierwszym września — Hope garnęła się do mnie bardziej niż zazwyczaj. Zaciskałam zęby, żeby jej tego nie pokazać, ale dziś była wyjątkowo drażniąca. Albo to mój zapalnik skrócił się do cala i marzyłam tylko o tym, by zostać sam na sam z własnymi myślami. 

Dokładnie z tymi myślami, które wykręcały mi jelita. 

Gdzieś między kąpielą i tysięczną kontrolą spakowanego kufra przysnęłam na chwilę, a kiedy się ocknęłam i zdałam sobie sprawę z nienaturalnej ciszy panującej w domu, zerwałam się w panice, przekonana, że przespałam trzecią. 

Ale nie. Budzik wskazywał jakiś kwadrans po północy. 

Teraz nie byłam w stanie zająć się niczym poza czekaniem. Atmosfera nocy wcale nie pomagała, każdy dźwięk, każdy trzask na dole czy odgłos przejeżdżającego za oknem samochodu wystawiał moje nerwy na próbę, a nierozpraszany niczym mrok dodatkowo wyostrzał zmysły. 

Podskoczyłam. Punkt pierwsza — ulicę przeciął ryk motocykla. 

Niecałe piętnaście minut później serce znów podjechało mi do gardła — ciszę rozdarło gardłowe charczenie i dźwięk przewracających się butelek pod śmietnikiem. Koty. 

O drugiej trzydzieści nie byłam już w stanie usiedzieć. Przez pięć minut krążyłam od łóżka do biurka i z powrotem, płynnie omijając stojący na środku kufer. Po kolejnych pięciu po prostu chwyciłam różdżkę i prawie wybiegłam z pokoju. Idąc szybko opustoszałą drogą, poczułam się dziwnie wydarta z ciała — umieszczona gdzieś poza miejscem i czasem. Wolałam zaczekać na miejscu. Wrażenie, że coś robiłam, odrobinę obniżało napięcie. W każdym razie serce biło już nie tylko ze strachu, ale i z wysiłku. 

Tym razem to ja czekałam na Glizdogona. Zastał mnie spiętą, prawie przyspawaną rękami do barierki. Poznałam go od razu, nie musiał nawet odsłaniać twarzy. Przełknęłam nerwowo, prostując się jeszcze bardziej. 

— Co jest w Cliffe Woods? — Nie wytrzymałam. Musiałam zapytać, kiedy tylko zaoferował mi ramię. — Tam lecimy? 

Kaptur zafalował gwałtownie jak pod wpływem potrząśnięcia głową. Zrozumiałam aluzję, ale po prostu musiałam się odezwać. Dyskretnie wytarłam dłonie o tył płaszcza, choć spodziewałam się, że ręce Glizdogona były równie mokre. Nie mogły nie być, on też trzymał się sztywny jak drut i dużo bardziej niż ostatnio woniał świeżym potem. Ulga, która pojawiła się wraz z Pettigrew, natychmiast zmieniła się w jeszcze większy niepokój. Co czekało nas w Cliffe Woods, skoro nawet on się bał? 

Mimo tego chwyciłam mocno oferowane ramię i prawie w tej samej sekundzie świat zniknął. Smród rzeki i miasta zastąpił zapach wilgotnej, świeżo skoszonej trawy i dopiero co zakończonej ulewy. O ile mdłe światło lamp jakkolwiek rozpraszało mrok na moście, tutaj panowała niezgłębiona ciemność. Z trudem powstrzymałam zryw paniki, ale i tak poderwałam różdżkę, wytrzeszczając oczy i mrugając zawzięcie. Serce podjechało mi do gardła, kiedy gdzieś z boku wyłowiłam dźwięk cichych, szybkich kroków. Narastały i wyraźnie zbliżały się w naszym kierunku. 

Glizdogon wykazał się większą odwagą. 

— Jest w środku? — wychrypiał ledwo słyszalnym szeptem. 

— Jest. Wytłumaczyłeś jej? 

Rozpoznałam głos Croucha. 

— To twój plan. 

Dopiero po czasie mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności i w końcu spostrzegłam czarny zarys wysokiej, męskiej sylwetki z czymś sporym — chyba torbą — przewieszonym przez ramię. Barty przytulił się do muru jakiegoś parterowego bliźniaka, więc i ja zrobiłam to samo. Glizdogon niechętnie powlókł się za nami. 

— Zamierzamy porwać jednego emerytowanego aurora — wyszeptał Crouch, a ja poczułam się bardzo nieswojo, kiedy zbliżył się tak, że nasze twarze dzieliły może ze dwa cale. Nikt nigdy nie przysuwał się do mnie ot tak. Ciepło jego oddechu połaskotało mnie po czole. Choć było zbyt ciemno, bym mogła dostrzec cokolwiek poza kształtem głowy, natychmiast odwróciłam wzrok. — Musimy działać szybko, facet ma świra na punkcie bezpieczeństwa. Ja i Glizdogon atakujemy, ty stoisz na czatach, jasne? Gdyby pojawił się jakiś mugol, rzucasz Confundus, jasne? Znasz to zaklęcie? 

Spojrzałam na niego znacząco, urażona tym karygodnym przejawem braku zaufania — nawet mimo tremy kurczącej żołądek. 

— Oczywiście — dodałam, kiedy się zorientowałam, że nie mógł tego zobaczyć. — Kogo chcecie porwać? 

Wiedziałam, że nie było sensu pytać po co. 

— Szalonookiego Moody’ego. 

Dokładnie w tym samym momencie poczułam się tak, jakbym niespodziewanie wpadła w przepaść. Albo przynajmniej nie trafiła nogą w stopień. Wszystkie wnętrzności podjechały mi do gardła, krew uderzyła z furią do głowy i choć jeszcze ułamek sekundy wcześniej na dźwięk słowa „porwanie” działo mi się w brzuchu coś nieprzyjemnego, teraz poczułam ukłucie czegoś zupełnie nowego — mściwej satysfakcji. 

Nie wierzyłam w Boga, ale gdybym wierzyła, byłabym pewna, że w pokręcony sposób postanowił odpowiedzieć na moje modlitwy. Dotychczas dostęp do tego człowieka wydawał mi się równie realny, co dostęp do samego ministra, a teraz stałam kilka domów od jego kwatery i towarzyszyli mi dwaj zbiegli mordercy. 

Doświadczyłam czegoś słodkiego i ciemnego zalewającego każdy cal mojego ciała — jakby serce wpompowało to coś wraz z krwią do każdej komórki. Przełknęłam, ale ślina nie nawilżyła gardła. W ustach miałam zupełnie sucho. 

— Co się stało? — zapytał Crouch, ale bez cienia niepokoju, raczej zaciekawiony przeciągającym się milczeniem. — Znacie się? 

— Nie — odpowiedziałam zimno i mój głos wydał mi się nagle jakoś dziwnie obcy. Odkaszlnęłam głucho. — Idziemy. Musimy zdążyć, zanim mugole zaczną wstawać do pracy. 

Odwróciłam się, szukając wzrokiem Glizdogona. Stał ze dwie stopy od nas, jeszcze bardziej zesztywniały jak na moście. Wydał mi się nagle niesamowicie mały i słaby jak przypadkowy wymoczek, który chciał tylko poobserwować starszych chłopców szykujących się do zrobienia dowcipu tygodnia. Ręką pozbawioną palca wskazał na budynek po skosie. Ot, prosty, jednopiętrowy dom ze strychem, słabo wypielęgnowanym kawałeczkiem trawnika z przodu i — byłam tego pewna — zagracony, zachwaszczonym ogródkiem z tyłu. Crouch wyprzedził nas i bezszelestnie jak kot w trzech susach znalazł się tuż przy bramce. Spostrzegłam, że zdejmował po drodze jakieś zaklęcia i chyba zrobił to z powodzeniem, bo dało się wyczuć delikatne falowanie powietrza, jakby zamaszyście zdzierał z muzealnych eksponatów ochronne płachty. 

Zacisnęłam palce na różdżce, gdy kiwnął głową, a do mnie dotarło, że tylko on z naszej trójki czuł się w tym miejscu jak ryba w wodzie. Zawinął długimi nogami w powietrzu, zgrabnie przeskakując nad mierzącym jakieś cztery stopy ogrodzeniem. Glizdogon użył zardzewiałej bramki, która o dziwo nie wydała z siebie dźwięku. Ja podążyłam za nim, zbyt spięta i zestresowana, by odważyć się na coś więcej niż proste podniesienie stopy, które i tak plątały mi się co kilka kroków.

Byłam tak pochłonięta rozglądaniem się, że nie zauważyłam pojedynczego stopnia na początku ścieżki. Potknęłam się — oczywiście. Gdyby nie Glizdogon, poleciałabym na twarz, ale zatrzymałam się na jego plecach, które zamortyzowały upadek i uratowały przed bliskim spotkaniem ze śliską kostką. Pettigrew obejrzał się przez ramię i zrobił to w taki sposób, że nie potrzebowałam światła, by wiedzieć, jakim spojrzeniem mnie obrzucił. Dysząc bezgłośnie, prawie pewna, że bębnienie w mojej klatce piersiowej zbudzi sąsiadów w promieniu mili, odskoczyłam na trawnik, co spotęgowało ból kostki. 

Jakby ktoś wbił w nią gwóźdź. 

Crouch tego ani nie zobaczył, ani nie usłyszał. Był już na frontowych schodach, majstrując różdżką przy zamku. Odczekał, aż staniemy przy barierkach — ja przy jednej, Glizdogon przy drugiej — i dopiero wtedy nacisnął klamkę. 

Wtem niebo rozświetlił czerwony grot, przemknął idealnie między mną i Pettigrew i roztrzaskał się o uchyloną furtkę. Gorąca stróżka powietrza przemknęła niecałą stopę od mojej twarzy. Wydałam z siebie niemy okrzyk, poczułam przerażenie chwytające za gardło, ale nie było czasu na przeżywanie, a tym bardziej na myślenie. 

Mężczyźni staranowali czarodzieja w korytarzu, a ja instynktownie skoczyłam na szczyt schodów, wpadłam do środka i natychmiast zatrzasnęłam drzwi. Słysząc „porwanie”, mylnie założyłam, że nikt nie zginie. 

Dopóki ciemność w holu rozproszył pierwszy promień zielonego światła.

Na wpół oślepiona, z czarnymi i białymi plamami migoczącymi przed oczami, padłam na podłogę i podczołgałam się jak najbliżej wąskiego okienka tuż przy drzwiach wejściowych. W głębi domu Glizdogon, Crouch i Moody toczyli swoją walkę, ja toczyłam swoją — ze strachem, instynktem i powinnością. Dopiero gdy potworny huk i zgiełk przewracanych mebli przeniósł się głębiej do drugiego pomieszczenia, wymacałam na szybie cienkie zasłonki i zrobiłam w nich szparę. Kilka okien w domach naprzeciwko rozbłysło na żółto sztucznym światłem żarówek. 

Impuls kazał mi zaryglować drzwi, choć żaden mugol nie wyjrzał na zewnątrz. Dwie osoby podeszły do okna, jedno z nich się uchyliło. 

Nagle hałas z wnętrza domu przeniósł się płynnie na zewnątrz i przez zaparowaną szybę spostrzegłam poruszające się blaszane kubły na śmieci — jakby nagle ożyły albo wstąpił w nie poltergeist. Jeden z nich poderwał się w powietrze i eksplodował, a dwa pozostałe ruszyły na środek ulicy jak nakręcone zabawki. Zdezorientowana poderwałam się na nogi, ale nim zdecydowałam, co robić, na korytarzu pojawił się Crouch. 

— Sprzątamy — rzucił i sam zaczął machać różdżką na lewo i prawo, a poprzewracane meble podrywały się i wracały na swoje miejsca jak marionetki sterowane przez lalkarza. 

Oschła stanowczość w jego głosie na moment wymazała mi z głowy wszystkie pytania. Zaskakująco spokojną ręką prowadziłam wszystkie zaklęcia tam, gdzie były potrzebne. Potrzaskane lustro nad szafką na buty, złamany wieszak, nadpalona podłoga, porozrzucane buty, płaszcze i kapelusze. Trudno było się tu doszukać jakiegoś podobieństwa do domu, w którym na co dzień mieszkali zwykli czarodzieje. Żadnych samoczeszących grzebieni, zwierciadeł wytykających spoglądającym w nie wywinięty kołnierz czy pietruszkę między zębami, ani jednej samozakładającej łyżki do butów. Wszystko wyglądało tak, jakby mieszkał tu zupełnie zwyczajny, nieczarodziejski samotny starszy pan. 

A kiedy skończyliśmy hol i przeszliśmy do kuchni — mimo utrzymującego się zdenerwowania — poczułam rozczarowanie. Nie tak wyobrażałam sobie dom najbardziej skutecznego, zwariowanego emerytowanego aurora. 

— Prędzej! — dobiegło nas z góry warczenie Glizdogona. — Dwie minuty! 

— Skończ tu i przynieś mi kapcie — rzucił Crouch i sam zniknął w głębi ciemnej kuchni. 

W tamtej chwili zupełnie nie zastanawiałam się nad tym dziwnym poleceniem. Nim przywołałam z przedpokoju pantofle, przez ułamek sekundy obserwowałam, jak w głębi ciemnej kuchni Barty pochylał się nad nieruchomym cielskiem. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że ta bezkształtna masa — o trzeciej nad ranem w jego własnym domu — to Szalonooki Moody. To naprawdę on. 

Ścisnęło mnie w żołądku, ale w tym samym momencie z góry zbiegł Glizdogon. Odzyskał swój energiczny, pewny krok. Przeskakiwał po dwa stopnie, lewitując nad sobą coś, przed czym uchyliłam się w ostatniej chwili. 

Olbrzymi kufer, w którym spokojnie zmieściłby się dorosły mężczyzna, przypominał nieco trumnę. Na sekundę przed tym, co się wydarzyło, ja już wiedziałam, że się wydarzy. Pettigrew otworzył klapę, a Crouch — jak od niechcenia — machnął różdżką i bezwładne ciało uniosło się w powietrze, by zaraz zwalić się do środka jak olbrzymi worek kartofli. 

— Accio szlafrok — mruknął Barty, gdy ten drugi zniknął ze skrzynią w wąskim przejściu pod schodami prowadzącym najpewniej do piwnicy. 

Odskoczyłam, by zrobić przejście, ale cuchnące naftaliną kłębowisko zahaczyło dokładnie o moją głowę. Crouch pochwycił je w locie, strzepnął i przewiesił przez oparcie krzesła, jakby szlafrok miał być gotowy na powrót Moody’ego. 

— Myślałam, że go… — zaczęłam zdumiona, kiedy Glizdogon wrócił z piwnicy bez kufra. 

— Poszło łatwiej, niż myślałem — powiedział, zupełnie mnie ignorując. 

— Tak — mruknął przeciągle Crouch, grzebiąc zawzięcie w kieszeni spodni. W niewyraźnym świetle okna najbliższego domu błysnęła manierka, do której wrzucił coś drobnego i zakołysał zawartością. — To najprostsza część planu, nie spodziewałem się, że będzie inaczej. 

— No. To w kontakcie. Wysyłaj sowy. 

Crouch skinął głową i przytknął szyjkę piersiówki do ust. W momencie, gdy drugi śmierciożerca ciągnął mnie już do drzwi, zrozumiałam. Eliksir wielosokowy. 

Tak, jak się spodziewałam. Przez podwórko z tyłu domu trudno było przejść, ale Glizdogon nie zamierzał przeciskać się przez labirynt zniszczonego sprzętu ogrodniczego. Poczułam uścisk czterech palców na nadgarstku i zanim złapałam oddech, tamten teleportował nas z powrotem na Millennium Bridge. Pierwsze, co mnie uderzyło, to czystość nocnego nieba. 

Automatycznie spojrzałam na zegarek — trzecia dwadzieścia sześć. Niewiarygodne, że wszystko zajęło niecałe pół godziny, a ja miałam wrażenie, że od czasu, kiedy zniecierpliwiona krążyłam po sypialni, minęło dobre trzy dni. 

Czułam się jak we śnie — jeszcze bardziej wydarta ze swojego ciała jak po tym, kiedy złożyłam Przysięgę Wieczystą, kompletnie wyjałowiona ze strachu, z którym tu szłam. Odnalazłam wzrokiem Glizdogona, który wyglądał tak, jakby na podwórku Moody’ego porzucił wielki kamień. 

— To wszystko działo się tak szybko… — wyszeptałam ochryple i rozejrzałam się po opustoszałym moście. Poza naszą dwójką nie było nikogo, tylko jakiś szczur biegł ulicą wzdłuż chodnika. — I co teraz? 

W ciągu całego życia nie zadałam tego pytania tyle razy, jak podczas tych dwóch ostatnich spotkań, ale Pettigrew nie okazał niezadowolenia. Wyraźnie się ociągał. 

— Nic — odburknął, narzucając na głowę kaptur. — Crouch się z tobą skontaktuje. I tak, jak było mówione. Gęba na kłódkę, zrozumiano? 

Innym razem poczułabym się dotknięta tą niepotrzebną obcesowością, ale po tym, czego doświadczyłam w Cliffe Woods, było mi wszystko jedno. Czułam się tak, jakbym dopiero co zsiadła z kolejki górskiej. 

— Oczywiście — prychnęłam. — Nie jestem głupia. Ale wiecie, że został mi jeszcze jeden rok, prawda? 

— Jasne. 

— I nie będę mogła nic zrobić poza szkołą. 

— Nie będzie trzeba. Przydasz się na miejscu.

Choć nie widziałam twarzy Glizdogona, byłam pewna, że lustrował mnie wzrokiem z taką samą intensywnością, jak ja jego. 

— Dobrze — powiedziałam w końcu. — Jeżeli będziesz potrzebował się ze mną skontaktować, zmieniaj często sowy. Nie koresponduję z nikim spoza szkoły, ale mam nastoletnią kuzynkę. Wolę, żeby nie zaczęła sobie czegoś wyobrażać. 

Falowanie kaptura wzięłam za przytaknięcie, więc i ja kiwnęłam głową i prawie się obróciłam, kiedy Glizdogon rzucił jeszcze ostre „Hej!”. Zatrzymałam się niezgrabnie przy barierce, łypiąc na niego i marszcząc brwi. 

Naprawdę nie chciał jeszcze wracać. 

— O nic nie pytasz? 

— Gdybym miała wiedzieć, to byście mi powiedzieli — odparłam. Na widok tej żałośnie pochylonej postaci poczułam coś na kształt współczucia, ale zdołałam tylko podnieść rękę i pomachać. — No to… powodzenia. 

Nie odmachał mi, ale dłużej nie czekałam. Teleportowałam się, wyobrażając sobie tamtą cuchnącą bramę prowadzącą do chińskiej knajpy. Dalekie od centrum Londynu osiedla spały mocnym snem — takim, jakim się śpi na dwie godziny przed świtem — ale wolałam dmuchać na zimne. Z moim szczęściem w momencie, gdy pojawię się na frontowych schodach, ciotka Rosalie akurat zejdzie do kuchni, żeby się napić.  

Ale nikt nie wstał. Nikt się nie obudził, nie wybrał się do kuchni po szklankę wody, nikogo nie zerwała nagła potrzeba skorzystania z toalety i dziesięć minut później siedziałam już po ciemku w swojej sypialni. Spodziewałam się, że po takiej ilości emocji padnę jak kaczka, ale czułam się wypoczęta jak po ośmiu godzinach snu. 

Rozsądek podpowiadał, że MIMO WSZYSTKO lepiej było nie znać całego planu Glizdogona i Croucha. Nie miałam przyjaciół, przed którymi musiałam udawać. W szkole Lynn trzymała się z własnym towarzystwem Gryfonów, Morrisa spodziewałam się zobaczyć najwcześniej podczas przerwy gwiazdkowej, z wujostwem rzadko korespondowałam. Jako do bólu poprawna, bezproblemowa uczennica byłam dla nauczycieli niewidzialna. 

Idealna do czegoś, co powinno zostać jak najdłużej w ukryciu. 

A jednak czułam się bezpiecznie, nie wiedząc — jak gdyby sam fakt poznania czegoś wielkiego miał sprawić, że nagle stracę do siebie zaufanie, choć przecież czekałam na to od momentu, kiedy auror zostawił mnie w domu ciotki.

Przebrana z powrotem w piżamę uklękłam przy łóżku i zanurkowałam pod zwieszającą się z materaca kołdrą. Musiałam położyć się plackiem na podłodze — z policzkiem przyciśniętym do wykładziny i przyświecając sobie różdżką udało mi się w końcu wydłubać poluzowaną deskę. W niewielkim otworze było miejsca akurat na niezbyt grubą książkę, ale już dawno minęły czasy, kiedy szmuglowałam je tu z antykwariatu ze Śmiertelnego Nokturnu i teraz na dnie znajdował się tylko jeden płaski, cienki zeszyt. Wsunęłam rękę pod okładkę i na oślep wymacałam kawałek prostokątnej tekturki — z jednej strony śliska, z drugiej zmatowiała. Od kurzu zakręciło mnie w nosie, ale stłumiłam kichnięcie. 

Nieco zdyszana oparłam się o bok łóżka i obróciłam zdjęcie tak, żeby przewrócone do góry nogami postacie przestały się krzywić. Dwie piękne, młodzieńcze twarze natychmiast złagodniały i wróciły do radosnych uśmiechów — mężczyzna i kobieta, oboje w białych ślubnych szatach, z długimi, falowanymi włosami zarzuconymi na plecy. Cholera. Już dawno nie wyciągałam tej fotografii i zapomniałam, jak bardzo zaczęłam przypominać matkę. Teraz widywałam ją właściwie na co dzień w lusterku, ale pewne cechy ojca też były zauważalne. Spojrzałam najpierw na dłoń, którą obejmował matkę, a później na swoją — identyczne palce, tak samo smukłe i delikatne, długą, naprawdę ładną płytką paznokcia. Identyczne nadgarstki z wystającymi kosteczkami. Na ramionach też takie miałam i byłam ciekawa, czy odziedziczyłam je właśnie po nim. Z całą pewnością nie po matce — idealnej linii jej piegowatych ramion nic nie szpeciło. Oboje uśmiechali się do mnie nieświadomi, że za osiemnaście lat ich córka zobaczy ich takich wyłącznie na tym jednym zdjęciu. Zżółkniętym, pogiętym i nadpalonym. 

Na odwrocie widniał ślad anonimowej podeszwy. Gryząc odstającą skórkę przy paznokciu, z zadumą przejechałam kciukiem po wykaligrafowanym napisie biegnącym wzdłuż dolnej krawędzi: Emma i Evan Rosier, 11 maja 1974

Nie wiedziałam, kto to napisał, matka czy ojciec, ale m pisaliśmy tak samo. 


___________
No, rzeczywiście, nauki w szkole jest dużo. To dziwne uczucie, że jestem już w liceum. No, ale cóż. Mam oczywiście strasznie dużo pracy, nauki i bardzo mało czasu, co jest odwrotnie proporcjonalne do mojej weny. Mogłabym pisać bez przerwy. A tak, zostają mi przerwy w szkole i kilka wolnych minut w domu. Na szczęście mam już kilka rozdziałów napisanych do przodu. Dedykacja dla Shizzy :*

24 komentarze:

  1. ~olka
    7 września 2010 o 19:35

    To udała się przemiana Bartiego w Moodiego,zgodnie z planem Czarnego Pana………….Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Caitlin
    7 września 2010 o 19:47

    Ha, pewnie, że trudna sprawa :)Poza tym, ma szczęście, że udało jej się dostać do swojego pokoju, choć myślałam że wszyscy się obudzą, gdy spadała z rynną xDPozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2010 o 20:12
      Od razu przepraszam, że moje odpowiedzi będą trochę nieskładne. Nie tylko przez moje okropne samopoczucie, ale i patriotyczne poczucie. Czasem się to we mnie wyjątkowo wzmaga. Tak, tu miała akurat szczęście. Ale wujostwo niedługo zacznie coś podejrzewać xD

      Usuń
  3. ~soft love
    7 września 2010 o 20:33

    Cały czas myślałam, ze coś się nie uda, a tu…Nie. Udało się wszystko. Co prawda rozwaliła rynnę i może będzie się musiała ciotce spowiadać z tego co w nocy robiła, ale do pokoju się dostała. Ciekawa jestem jak będą wyglądać spotkania Mddy’ego – Barty’ego z Macy. W każdym bądź razie rozdział mi się podobał i czekam na NN

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2010 o 20:35
      Skończyły mi się już rozdziały z zapasu, przynajmniej te w wordzie, dlatego jestem w trakcie przepisywania, ale będzie dość ciekawie. Mam wszystko przemyślane xD

      Usuń
  4. ~soft love
    7 września 2010 o 20:37

    Ciesze się i mam nadzieje, że szybko je przepiszesz i jeszcze szybciej dodasz NN :P xd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2010 o 20:46
      Ano tak, mam na kartkach, ale do zeszytu muszę wczepić, bo pogubię xD

      Usuń
  5. ~soft love
    7 września 2010 o 20:50

    To zrób to szybko < tzn. po wczepiaj> bo jak nie… A zreszta masz to zrobić i koniec :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 września 2010 o 17:18
      Ano. Najgorsze jest, że nie mam internetu! Normalnie nic! Tylko czasami się pojawia, jak dziś xD

      Usuń
  6. bano_j@op.pl
    7 września 2010 o 20:50

    Coraz bardziej mi się podoba ;) Fajnie, że zaczynam czytać jakiś twój blog od początku, jako że SCP będę jeszcze długo nadrabiać. Widzę, że akcja się rozwija ;] Cudownie piszesz :D Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 września 2010 o 17:21
      Ano, scp. Pogratuluję każdemu z wirtualnym uściskiem ręki, kto przeczyta blog od początku do końca, bo faktycznie, jest co nadrabiać xD A każe słowo się liczy, bo różne niedociągnięcia powiedzmy z 30 rozdziału wyjaśniam w 290, itp.

      Usuń
  7. Morales
    10 września 2010 o 12:32

    Poczekam, aż skończysz remont na blogu, gdyż na razie widzę tylko nagłówek i czarne tło.www.squirrels.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 września 2010 o 17:22
      Ach, może to tylko fakt, że nie chce się tło załadować, bo jest strasznie duże. Ale niedługo i tak ten tandetny szablon zmieniam, tylko zrobię coś, co na dłużej zostawię, bo ostatnio internet mi się psuje i trudno mi zmienić i linkować w ogóle choćby głupi awatar, a co dopiero nagłówek xD

      Usuń
  8. ~Shizza
    10 września 2010 o 16:06

    Dziękuję za dedykację :). W tym rozdziale dość dużo się dzieje. Upadek Macy razem z rynną trochę zabawny, ale dla Macy mogło się to źle skończyć. Dziwne, że wujostwo jeszcze niczego nie podejrzewa. Co do błędów, wychwyciłam jedną literówkę i mało eleganckie słowo ,,zrzygać”. I jest jeszcze kwestia łatwego wejścia do domu Moody’ego – sądzę, że on, jako bardzo podejrzliwa osoba miałby dom obłożony mnóstwem zabezpieczajacych zaklęć. Poza tym Macy i Glizdogon teleportowali się z domu Moody’ego. Większość czarodziejów miała domy zaczarowane tak, że nie dało się do nich aportować, więc prawdopodobnie zaklęcie to działało też na odwrót i deportacja również nie była możliwa. Wiem, wiem, czepiam się. Czy mogłabyś informować o nowych notkach na suzette-lestrange.blog.onet.pl?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 września 2010 o 17:28
      Hehe, myślisz, że tego nie przemyślałam? Otórz, piszę w pierwszej osobie, więc nie mogę napisać o tym, co się dzieje w domu Croucha, kiedy Macy siedzi w swoim pokoju. Oni to wszystko przemyśleli. Voldemort i spółka. Ale dobrze, że zwróciłaś na to uwagę, bo u mnie, nie wiem, czy to też zauważyłaś, nie zbyt długo mnie znasz i czytasz moje opowiadania, każde słowo ma znaczenie. Każde „niedociągnięcie”. Bo to akurat nie było jakimś pominięciem czy niechlujstwem. Po prostu wyjaśnię to za kilkanaście rozdziałów. Na siostrzenici też mi się już kilka spraw nawarstwiło, więc powoli wyjaśniam rzeczy, napisane bodajrze w 50-tym rozdziale, ip. xD

      Usuń
  9. ~Tula
    10 września 2010 o 21:22

    Zebrałam się do kupy i przeczytałam! Barty mnie fascynuje. Nie wydaje mi się być złym człowiekiem, któremu zabijanie sprawia przyjemność, ma w sobie coś takiego, co przyciąga. No, i jest całkiem miły. Podoba mi się również postać Macy i to, że nie wszystko przychodzi jej tak od razu. To takie naturalne i prawdziwe!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 września 2010 o 17:34
      No pewnie, że Barty to żywa seksbomba xD A Ty to dopiero zauważyłaś… *kręci z niedowierzaniem głową* xD Ano właśnie, nowi bohaterowie się pojawili w bohaterach. I zmieniłam to obleśne zdjęcie Croucha xD Teraz jest czarno-białe, ale przynajmniej lepiej wygląda.

      Usuń
    2. ~Tula
      12 września 2010 o 20:10

      Widziałam xd Że Barty był przystojny to wiedziałam wcześniej, ale w tym rozdziale doszło jego wnętrze, więc mogę go uznać za „ciacho” xd

      Usuń
    3. 13 września 2010 o 19:09
      To na siostrzenicy ma za małe wnętrze? xD

      Usuń
    4. ~Tula
      13 września 2010 o 20:04

      Nie czytałam siostrzenicy ;) Podejrzewam, że kiedyś się za to wezmę, bo spodobał mi się pierwszy rozdział, więc wtedy powiem ci, którego Barty’ego wolę xd

      Usuń
    5. 14 września 2010 o 19:39
      Ach, ten Barty jest Bartym z scp, więc zbyt dużo się nie różnią. Może ten Crouch mniej ujawnia swoją obsesję na punkcie Czarnego Pana.

      Usuń
  10. ~Vicky
    12 września 2010 o 21:26

    Opowiadanie jest cudowne. Przeczytałam wszystkie rozdziały i jestem zachwycona. Wydaje mi się, że piszesz innym stylem niż na dark-love-riddle, bo tutaj o wiele łatwiej przychodzi mi zobrazowanie wszystkich scen. Kiedy Macy spadła z rynną na ziemię, niemal czułam jak strzela mi bark. Naprawdę świetnie piszesz i (wedle mojej skromnej opinii) bardzo się rozwinęłaś od pierwszego rozdziału, który przeczytałam prawie dwa lata temu na d-l-r :) szczerze gratuluję :) podobnie, jak Ty, jestem w liceum i również narzekam na brak czasu dla siebie, co jest bardzo wkurzające. :( w każdym razie naprawdę fantastyczny rozdział, jak i cały pomysł na bloga. W razie czego, możesz mnie znaleźć na vicky-jecks (jest zawieszony, ale zaglądam tam prawie codziennie). Co do nowych rozdziałów, to nie będę Cię obciążać kolejnymi powiadomieniami i będę sama zaglądać tutaj. Dodałam już Twój blog do zakładek :) Życzę miłego tygodnia szkolnego oraz więcej czasu dla siebie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 13 września 2010 o 19:25
      Hahaha, miłego czasu dla siebie… Tu rzeczywiście pojechałaś dowcipem xD Bo ja nigdy nie mam dla siebie czasu xDCóż, nic dziwnego, że na dlr inaczej piszę. Bo tam piszę w zeszycie, potem przepisuję, co jest lekkim dyskomfortem. W końcu wygodniej pisać jest na klawiaturze xD

      Usuń