Nie
położyłam się tej nocy. Kiedy emocje opadły, zaczynało świtać, a gdy poczułam,
że w końcu mogłabym zasnąć, usłyszałam z dołu ciotkę krzątającą się po kuchni i
nie było już sensu kłaść się do łóżka. Nie dla dwudziestu minut snu, bo
faktycznie niecałe pół godziny później Rosalie pojawiła się w pokoju na
strychu, skrzywiona jak zwykle rankiem pierwszego września. Zaskoczona cofnęła
się o krok, widząc mnie w sukience i z turbanem z ręcznika na głowie.
— Nie
słyszałam, jak wstawałaś — zagadnęła, przyglądając mi się uważnie.
Poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku i stłumiłam pragnienie rozejrzenia się po
sypialni. W głowie błysnęła mi myśl, że wyłowiła jakiś ślad nocnej wycieczki,
ale ciotka tylko zapytała: — Stresujesz się ostatnim wyjazdem,
tak?
— T-tak — wykrztusiłam
przez zaciśnięte gardło.
— Chodź,
pomożesz mi ze śniadaniem. Lynn jak zwykle problem zedrzeć z łóżka. Ja też
przeżywałam swoją ostatnią podróż do Hogwartu. Była taka piękna pogoda, liście
w Zakazanym Lesie już zaczynały się złocić, ale to nic w porównaniu do
zakończenia roku. Ta podróż łódkami, którymi płynęliśmy na nasz pierwszy
semestr… Mieliśmy problem, żeby się wszyscy pomieścić, trochę się nam urosło
przez te siedem lat…
Podążyłam
za nią do kuchni, tylko w połowie słuchając opowieści z jej ostatnich dniach w
Hogwarcie. Supeł, w który zawiązał się mój żołądek, za nic w świecie nie chciał
się rozplątać.
Potrafiłam
kłamać, to wiedziałam na pewno. Ale czy potrafiłam to dostatecznie
dobrze?
Obecność
Hope — wciąż zaspanej i w piżamie — trochę złagodziło
napięcie spowodowane nagłym wtargnięciem ciotki. Paradoksalnie bezpieczniej
czułam się w dormitorium pełnym ludzi — ludzi, dla których byłam
przezroczysta jak Szara Dama. A może nawet i bardziej. Nikt nie dostrzegał
tego, że codziennie wstawałam o świcie, o ile robiłam to wystarczająco cicho,
by nikogo nie obudzić. Koleżanki nie dbały o moje spacery po Zakazanym Lesie,
dopóki nie traciłam przez to punktów — a nie traciłam, ponieważ dla
nauczycieli byłam jednakowo bezbarwna. Dobra, poprawna, ale nie wybitna
uczennica.
Idealna
do szpiegowania.
— Nie
jest ci szkoda, że to twój ostatni rok? — zapytała kuzynka, kiedy
różdżką nakładałam jej na talerz jajecznicę na boczku.
— Trochę.
To duża zmiana, ale tak już jest.
— No,
siedem lat, strasznie długo. Ja nawet nie pamiętam, co było sześć lat temu, a
ty już szłaś do szkoły. Szkoda, że cię już nie będzie, jak ja pójdę do
Hogwartu.
Uśmiechnęłam
się do niej, siadając naprzeciwko dokładnie po drugiej stronie stołu. Dopiero
gdy zaciągnęłam się aromatem świeżej herbaty, jajek i dżemu na tostach,
poczułam się trochę bardziej tu i teraz. Wydarzenia z nocy odrobinę wyblakły.
— Będzie
Lynn i Eleonora na sto procent też dostanie list.
— Eleonora
tak, ale Betty i Anna nie. Ich rodzice są listonoszami, więc… — zawiesiła
głos i zapatrzyła się z zadumą w dym kłębiący się nad jej kubkiem. — Może
się okaże, że jednak są czarownicami, tylko po prostu ich rodzice to mugole?
Macy, czy jakaś twoja koleżanka z mugolskiej klasy też dostała list, chociaż
myślała, że jest mugolaczką?
— Macy
nie miała koleżanek ani w Hogwarcie, ani w mugolskiej szkole, młoda.
Obróciłyśmy
głowy jak na komendę, a ciotka Rosalie aż syknęła.
— No,
no, a ty jak zwykle nieubrana, nieogarnięta, kufer jak zwykle rozgrzebany — rzuciła,
kiedy Lynn zrobiła minę i klapnęła przy stole między mną i siostrą. — Zamiataj
tą łyżką i zabieraj się za pakowanie, bo pojedziesz sobie co najwyżej palcem po
mapie, a nie do Hogwartu i zobaczysz, ile warte są te wasze przyjaźnie.
Już!
Lynn
wzruszyła ramionami i przyciągnęła sobie stygnący półmisek z jajecznicą. Typowa
pierwszowrześniowa nerwówka ponownie opanowała całą kuchnię, a zaraz potem
każde jedno miejsce w domu, w którym pojawiła się ciotka. Zwykle nie zwracałam
uwagi na małe złośliwości Lynn — może dlatego, że bywały one
faktycznie niewielkie, a może tylko dlatego, że Lynn zachowywała się tak wobec
wszystkich, ale tym razem poczułam gdzieś w głębi serca drobne ukłucie.
W
tym jednym nie mogłam odmówić jej racji. Zanim dostałam list, nikogo nie
dziwiło, że w mugolskiej szkole byłam odludkiem, a w parku zawsze bawiłam się
sama. Nawet wujek Irving twierdził, że i on zachowywał się podobnie, kiedy miał
siedem lat, ale gdy wróciłam po pierwszym roku w Hogwarcie bez żadnej ulubionej
koleżanki, z którą na wakacjach mogłabym wymieniać się sowami, wywołało to
pewną konsternację. Przynajmniej do czasu, kiedy pokazałam świadectwo.
To
nauczyło mnie jednego — dopóki nie sprawiałam kłopotów i przynosiłam
dobre stopnie, wszystko było jak trzeba.
I
zdałam sobie sprawę — właśnie teraz, gdy Lynn rzuciła ten bezmyślny
komentarz, zła, że musiała wstać tak wcześnie — że tak minęło sześć
lat, a siódmy nie zapowiadał się inaczej.
To
dlatego Crouch i Pettigrew mnie wybrali? Ponieważ nie miałam nikogo, kogo bym
obchodziła?
Z
nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu pół godziny później pakowałam do samochodu
kufer i podręczną torbę. Coroczna kłótnia Hope i Lynn o to, kto usiądzie z
przodu, jakoś przeleciała mi przez głowę, nie zostawiając w niej śladu,
podobnie czterdzieści minut stania w korkach. Uważniej niż zazwyczaj
obserwowałam ciotkę żegnającą swoją córkę, odliczając w głowie, czy tuliła ją
dłużej, czy krócej niż mnie, czy machała do nas obu, czy do niej. Nie byłam
pewna, jak inaczej mogłabym się przekonać, czy byłam równie chciana.
Pociąg
ruszył ze znajomym szarpnięciem, a ja poczułam w żołądku delikatny ucisk stresu
zmieszanego z ekscytacją. Kuzynka błyskawicznie zniknęła w tłumie uczniów wciąż
blokujących korytarz. Chyba jako jedna z niewielu lubiłam te długie, monotonne
podróże Hogwart Ekspresem. To poczucie przyjemnego zawieszenia w czasie i
przestrzeni, gdzie mogłam bez wyrzutów sumienia czytać, drzemać, rysować,
rozwiązywać krzyżówki i w ciszy wpatrywać się w okno po przeciwnej stronie
korytarza. Na końcu wagonu udało mi się znaleźć pusty przedział i natychmiast
zajęłam najlepsze miejsce — przy drzwiach tyłem do kierunku jazdy.
Najmniej chętnie okupowane przez uczniów i zaraz przy wyjściu, z którego mogłam
skorzystać, kiedy dosiądzie się ktoś niepożądany.
Zawsze
się dosiadali i tym razem nie było inaczej.
Ledwo
wyciągnęłam się z książką, a pociąg wyjechał na zachmurzone przedmieścia
Londynu, za drzwiami się zakotłowało i przez szybę spostrzegłam tłoczącą się
grupkę znajomych chłopaków z mojej klasy. Natychmiast rzuciła mi się w oczy
blond czupryna Rogera Daviesa i pociągła twarz Maurycego Hopkinsa. Wyglądali na
jeszcze wyższych i szczuplejszych, jakby ktoś na wakacjach transmutował ich w
wielkie żelki-węże i rozciągnął. Obrzucili mnie przelotnymi spojrzeniami i
zaczęli ładować się do środka, zajmując resztę wolnych miejsc. Kilka lat temu
jeszcze pytali, czy można się dosiąść. Z czasem po prostu wchodzili.
Na
szczęście zostało jedno wolne tuż obok mnie, na którym sugestywnie położyłam
torbę.
— Matka
wyłaziła ze skóry, żebym miał niespodziankę, ale ojciec się wysprzęglił — mówił
Davies, kiedy on i pozostała trójka opadli na fotele i powyciągali z plecaków
paczki ze słodyczami. — Dał mi do zrozumienia, że oczekuje, że się
zgłoszę.
— No
co ty, stary, myślisz, że masz jakieś szanse się dostać? — zapytał
Maurycy z nutką drwiny w głosie. — Z niedoszłą poprawką z historii
magii?
— Ale
ty jesteś durny, Hopkins — westchnął Davies, przewracając oczami, a
O’Neil i Aaronson parsknęli śmiechem. — Przecież to jest Turniej
Trój-MAGICZNY. Tam nikogo nie interesuje, że w 1770 Ugg Tępy rozwalił Brunhildę
Zgniłą pod Wildwoods Hill, tylko to, czy reprezentant szkoły potrafi na
przykład pokonać olbrzyma albo…
— W
1891 — wtrąciłam i w przedziale zrobiło się nagle bardzo, bardzo
cicho. — Bitwa pod Wildwoods Hill była w 1891 roku. I to Brunhilda
Zgniła pokonała oddziały Ugga Tępego. Trochę jak bitwa pod Termopilami, co
właściwie jest mitem, bo w rzeczywistości grecka armia liczyła sobie znacznie
więcej żołnierzy.
Przez
moment miałam wrażenie, jakby ktoś rzucił na pociąg zaklęcie całkowitego
wyciszenia. Krukoni przyglądali mi się w milczeniu, a ja z każdą sekundą
żałowałam, że w ogóle się odezwałam. Zazwyczaj tak to się kończyło, więc w
grupie nie odzywałam się prawie wcale, ale czasami przychodził taki moment — ot,
właśnie taki — i wprawiałam wszystkich w zakłopotanie.
Poczułam
rumieniec rozlewający się gorąco po twarzy i szyi, ale chłopcy nie parsknęli
śmiechem. Tylko Davies zrobił głupią minę, unosząc wysoko brwi, a potem
zapytał:
— Turniej
Trójmagiczny! Chyba nawet ty słyszałaś?
Wzruszyłam
ramionami. Ulga ochłodziła nieco moje policzki. Oczywiście nie słyszałam o
Turnieju Trójmagicznym ani o żadnym turnieju, ale wcale mnie to nie zaskoczyło.
W odróżnieniu od Lynn ja zwykle dowiadywałam się o wszystkim ostatnia — żyłam
przecież pod kamieniem, jak zwykł mawiać Morris. I tak w istocie było.
— Nie
słyszałaś? — Hopkins wytrzeszczył na mnie oczy. — Masz
wujka w ministerstwie i nic o tym nie słyszałaś?! Przecież w ministerstwie od
dwóch miesięcy trąbią tylko o tym.
— No,
o turnieju i o tym, co się stało podczas mistrzostw — wtrącił O’Neil,
ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
— Wiem,
czym jest Turniej Trójmagiczny, czytałam o nim — wyjaśniłam
obojętnie. Cokolwiek, co ekscytowało Rogera Daviesa i jego świtę, nie mogło być
interesujące dla mnie. — Ale nic na ten temat nie słyszałam. To
znaczy… jaki to ma związek z moim wujkiem.
— W
tym roku go przywracają, a ja mam zamiar wziąć w nim udział — odparł
z dumą.
— Z
tego, co mi wiadomo — odparłam, odwracając wzrok z powrotem na
czwarty rozdział Magicznych śladów w Monarchii Brytyjskiej — trzeba
przejść jakiś test albo coś. W każdym razie musisz być przygotowany, że
dostanie się najlepszy.
Widząc
mój brak zainteresowania dalszą rozmową, kontynuował ją z resztą Krukonów.
Przez resztę drogi próbowałam skupić się na książce, ale jakkolwiek
interesująca by nie była, moje myśli wciąż odciągały wspomnienia wydarzeń
poprzedniej nocy. Jak miałam ekscytować się jakimś tam turniejem (nawet jeśli
wcześniej zginęło w nim kilkoro uczniów), skoro wzięłam udział w porwaniu?
Im
bardziej na północ, tym mocniej padało. Po zrobieniu zakupów u uśmiechniętej
pani z wózkiem w wagonie nareszcie zrobiło się cicho, bo wszystkie cztery
jadaczki dla odmiany zajęły się pochłanianiem słodyczy. Emocje, nieprzespana
noc, brzuch pełen dyniowych ciasteczek i miarowy stukot pociągu sprawiły, że na
moment odpłynęłam, a kiedy gwałtownie się ocknęłam, za oknem poznaczonym
śladami deszczu było już kompletnie ciemno. Mugolskie ubrania, w których
Davies, Hopkins, O’Neil i Aaronson tu weszli, zmieniły się w mundurki. Znużeni
nawet nie odwrócili głów, kiedy wciąż nieco oszołomiona zaczęłam naciągać na
sukienkę szkolną szatę. Spojrzeli w stronę okna dopiero w momencie, kiedy
Davies rzucił:
— Chyba
widać Hogsmeade.
Faktycznie.
Na tle ciemnego, prawie czarnego wieczora przez rozmazane na szybie krople
widać było niewyraźne pomarańczowe plamy, a chwilę później dało się słyszeć
stłumiony przez wiatr gwizd zwiastujący zbliżającą się stację.
Na
korytarzu zrobiło się nagle bardzo tłoczno, choć pociąg jeszcze nie zaczął
zwalniać. Widok krzątających się na zewnątrz uczniów wywołał we mnie jakieś
dziwne napięcie, jakbym nigdy dotąd nie uczestniczyła w czymś podobnym. Nawet
pierwsza jazda do Hogwartu nie powodowała takiego przewracania w żołądku, choć
przecież po porannej jajecznicy i ciasteczkach nie było już śladu.
Ekspres
zatrzymał się z mocnym szarpnięciem i Krukoni, którzy już czekali na zewnątrz,
rzucili się wraz z resztą na drzwi. Obserwowałam tę szarpaninę bez
zniecierpliwienia. Zawsze czekałam tę minutę czy dwie, aż na korytarzu się
rozluźni. Nie znosiłam napierających na plecy toreb, sów uderzających
skrzydłami w pręty klatek tuż obok mojej twarzy, potrącania łokciami i kufrów
lewitujących chybotliwie kilka cali nad głową. Zwłaszcza że często sama nimi
obrywałam.
Automatycznie
skuliłam się w sobie, gdy pierwszy lodowaty podmuch prawie zdarł mi z głowy
kaptur. W porównaniu do dusznego, upalnego Londynu tu pogoda była wręcz
listopadowa i tylko brązowiejące liście starych dębów przypominały o dopiero
kończącym się lecie. Mrużąc oczy, wypatrzyłam w oddali Lynn i masę koleżanek
próbujących wcisnąć się wszystkie na raz do jednego powozu. Ciemne kształty
kościstych koni ze skórzastymi skrzydłami ruszały jeden po drugim jak
wytresowane na ledwo słyszalny dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Nie patrząc, kto
zajmował jedną z ostatnich bryczek, wskoczyłam do środka, lewitując kufer na
sam szczyt kufrowej piramidy.
Grupa
wyraźnie młodszych uczniów — Ślizgonów, jak udało mi się wywnioskować
z fragmentu zasłyszanej rozmowy — nie zwróciła na mnie uwagi, wciąż
trajkocząc o nadchodzącym Turnieju Trójmagicznym.
Wyglądało
na to, że jezioro, na dnie którego spoczywał mój kamień, było naprawdę
głębokie. Na myśl, że wyjątkowo znalazła się tam razem ze mną Lynn, poczułam
ukłucie mściwej satysfakcji.
W
deszczu przez brudne, zaparowane okienko w powozie Hogwart był wyłącznie mdłą
plamą żółtawego światła. Wysiadłam jako jedna z ostatnich i dróżka w stronę
schodów została już mocno rozdeptana. Błotniste ślady butów znikały za dębowymi
drzwiami, a w holu gwałtownie się urywały. Sala wejściowa wyglądała jak
pobojowisko. Zaskoczona przystanęłam na moment, oglądając doszczętnie zalaną
podłogę, zlane wodą, krzywiące się portrety i mnóstwo gumowych, kolorowych
ścinków, które przypominały strzępy popękanych balonów. Cokolwiek się tu
wydarzyło, musiało dopiero co się zakończyć i mieć jakiś związek z
Irytkiem.
Nie
zważając na wodę zalewającą mi buty, przeszłam szybkim krokiem prosto do
Wielkiej Sali, gdzie już przy wszystkich czterech stołach aż czerniło się od
ociekających wodą uczniów. Niektórzy (zwłaszcza ci młodsi) wyglądali tak, jakby
przepłynęli jezioro, starsi próbowali czarami wysuszyć sobie mundurki — z
różnym skutkiem. Idąc powoli w kierunku stołu Krukonów, z kilku miejsc zaleciał
mnie smród palonej odzieży i włosów.
Wyłowiłam
wzrokiem miejsce jak najbliżej wyjścia i usiadłam między dwiema grupami bardzo
młodych i znacznie starszych uczniów. Nie znałam ani jednej, ani drugiej.
Susząc w ciszy swój mundurek, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z czterech
par oczu zazdrośnie obserwujących, jak ciemne plamy na ubraniach jaśniały pod
wpływem zaklęcia.
— Inflare
calidum — powiedziałam, spoglądając na ich szaty i włosy
poprzyklejane do skroni. Zmiękło mi serce na dźwięk szczękania zębami, więc
wycelowałam różdżką w głowę siedzącej obok drugoklasistki i przesunęłam wzdłuż
zmoczonego pasma mysich włosów. — I jedziesz tak z góry do dołu.
Najlepiej z osiem cali od włosów, żeby nie spalić.
Pomogłam
dziewczynce uporać się z włosami, a później przyglądałam się, jak suszyły
siebie nawzajem, wzdychając z ulgą. Ten widok sprawił, że moje myśli
automatycznie przeskoczyły do Hope i poczułam się trochę lepiej ze
świadomością, że kiedy dostanie list, będzie tu miała chociaż starszą siostrę.
Zerknęłam w kierunku stołu Gryfonów i wyłowiłam z tłumu nieznajomych twarzy
głośną grupę rozchichotanych nastolatek. Najgłośniejsza i najbardziej
rozchichotana była właśnie Lynn. Czegokolwiek mogłam spodziewać się po Hope, to
właśnie tego, że trafi do Gryffindoru — jak wszyscy po stronie wujka
Irvinga.
Prawie
w tym samym momencie drzwi się rozwarły i cała Wielka Sala zamarła, obserwując
profesor McGonagall prowadzącą rząd doszczętnie przemoczonych i wystraszonych
pierwszoroczniaków. Ceremonia przydziału zawsze wywoływała we mnie nieprzyjemne
wrażenie wyobcowania — jeszcze większe niż to, którego doświadczałam
na co dzień. Wracałam pamięcią do swojej pierwszej podróży pociągiem i do
własnej ceremonii przydziału, zastanawiając się, czy gdybym już wtedy zebrała
się na odwagę, zaczepiła kogoś równie wycofanego, dziś nie byłabym tak bardzo
samotna. Dyskretnie wodziłam wzrokiem po twarzach moich rówieśników siedzących
kilkanaście krzeseł dalej. Po kruczoczarnych lokach Pameli Redmoss ściskającej
mocno rękę swojego chłopaka z niższej klasy, po ostrym profilu Eles Lutterworth
prawie przyklejonej do swoich dwóch najlepszych przyjaciółek — Mary
Burrow i Georgiany Cooper, z którymi obgadywały się nawzajem wieczorami, kiedy
jednej z nich akurat nie było w sypialni. Przysłuchując się ich plotkom,
wyobrażałam sobie, że na samym początku naszej wspólnej przygody z Hogwartem
zaprzyjaźniłabym się z jedną z nich i jak inaczej mogłyby wyglądać nasze
życia.
Być
może ja miałabym przyjaciółkę, a one nie musiałyby się obgadywać.
Kiedy
„Whitby, Kevin” usiadł przy stole Puchonów, a wszyscy napchali się po same
gardła popisowymi skrzacimi potrawami, dyrektor ponownie wstał. Kątem oka
spostrzegłam, jak niektórzy spięli się na swoich miejscach — nienaturalnie
podekscytowani jak na zwykłą coroczną pogawędką otwierającą nowy semestr.
Davies i wymienił z Hopkinsem długie, kołtuńskie uśmiechy, po czym obaj
zachichotali pod nosem.
— Na
koniec chciałbym was poinformować — rzekł Dumbledore — że w
tym roku niestety jestem zmuszony odwołać międzydomowe rozgrywki o Puchar
Quidditcha. Dla większości pewnie jest to niespodzianka, że w Hogwarcie
odbędzie się bardzo ważne, pracochłonne wydarzenie, ale jestem pewien, że nie
będziecie żałować. Z ogromną przyjemnością chciałbym ogłosić…
Urwał,
bo w tej samej chwili zaczarowane niebo przeciął piorun, huknęło, grzmotnęło i
aż podskoczyłam, kiedy drzwi do Wielkiej Sali na powrót się otworzyły. Nie
byłam jedyna. Grupa drugoklasistek, którym pomogłam się wysuszyć, pisnęła jak
na komendę, ktoś strącił na podłogę pusty puchar, ale nikt nie zwrócił na to
uwagi. Każda para oczu zwrócona była na ponurą postać, która jak stereotypowy
antagonista rodem z horroru wkroczyła śmiało na środek komnaty.
Serce
podjechało mi do gardła. Mężczyzna był daleko, z każdym krokiem coraz bardziej
odwrócony plecami, kiedy kuśtykał żwawo prosto w stronę nauczycielskiego
podium, ale poznałam burzę stalowoszarych włosów i zdeformowane, karykaturalnie
pobliźnione oblicze przypominające nieudaną rzeźbę z gipsu.
Alastor
Moody zdawał się nic sobie nie robić z tych setek par oczu śledzących każdy
jego ruch. Cisza, która zapadła po rozdzierającym noc grzmocie, uwydatniała
stukot drewnianej nogi wystającej spod długiej, znoszonej peleryny. Zszokowana
uniosłam się nieco na swoim krześle. Z niektórych ust wyrwały się zduszone
okrzyki przerażenia, wielu młodszych uczniów zerwało się na nogi i wspięło się
na palce, ale przybysz nie rozglądał się po sali. Kiedy dotarł do stołu
nauczycielskiego, wpatrywał się tylko w Dumbledore’a.
W
mojej głowie natychmiast ruszyła gonitwa myśli — jakby wystrzelił
pistolet rozpoczynający konne wyścigi. W pierwszej chwili nienawiść zawrzała mi
w żyłach, złość zagotowała się jak trucizna w kotle, ale w następnej chłodna
logika przejęła kontrolę nad emocjami.
A
więc to tak.
W
uszach wciąż dudniło mi sporo pytań, lecz to jedno zostało zaspokojone
odpowiedzią — co dalej z Moodym?
Teraz
na powierzchnię wypłynęło następne: po co?
Dobrze
znałam jego twarz, ale nie mogłam powstrzymać dreszczu obrzydzenia na widok
sztucznego oka — znaku rozpoznawczego eks-aurora. Okrągłe, wielkie i
jadowicie niebieskie wywoływało nieprzyjemny dysonans, kiedy martwe i bez
wyrazu miotało się w oczodole jak szalone, co jakiś czas znikając z tyłu głowy.
Kolejny piorun rozjaśnił czarne niebo i lodowate światło padło na jego
zdeformowany półprofil, ustawiony dokładnie tak, że wszyscy mogliśmy zobaczyć
go jak na środku sceny. Siedząca tuż obok mnie drugoklasistka opadła gwałtownie
na swoje krzesła, wciągając gwałtownie powietrze.
Moody — a
może Crouch? — nachylił się do Dumbledore’a i wymienili półgłosem
kilka słów, po czym przybysz zajął jedno wolne miejsce przy nauczycielskim
stole, przyciągnął sobie talerz z kiełbaskami (jedną skwapliwie obwąchał) i jak
gdyby nigdy nic zaczął jeść. Choć reszta nauczycieli wydawała się, łagodnie
mówiąc, zaskoczona tą sytuacją, dyrektor ani przez chwilę nie przestawał się
uśmiechać.
— Chciałbym
wam przedstawić naszego nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Profesor
Moody zgodził się objąć to stanowisko na najbliższy rok, mam nadzieję, że
ciepło go przyjmiecie — powiedział i zaczął klaskać, ale z owego
ciepłego przyjęcia zostało tyle, co oklaski jego i Hagrida niezręcznie
odbijające się echem od ścian Wielkiej Sali. Dumbledore odchrząknął i
kontynuował, jakby nic mu nie przerwało: — Jak już mówiłem, naszej
szkole przypadła organizacja bardzo ekscytującego wydarzenia. Wydarzenia, które
zostało wstrzymane na ponad sto lat i Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów
zgodziła się je przywrócić. Z ogromną przyjemnością pragnę ogłosić, że w
Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny!
Zrobił
pauzę, by pozwolić emocjom się wyciszyć. Niektórzy — w tym ja — wciąż
tkwili w zamrożeniu, gapiąc się na nowego nauczyciela, inni niecierpliwie
szeptali, wyraźnie zaskoczeni, jakby i dla nich była to wielka niespodzianka.
Większość wykazała się zdecydowanie chłodnym podnieceniem, oczekując cierpliwie
na szczegóły, które zapewne już bardzo dobrze znali.
Ja
zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się w łóżku.
Zmęczona,
najedzona, przebodźcowana do granic możliwości i zupełnie zbita z tropu
kompletnie się odcięłam. Przez głowę przepływały mi słowa Dumbledore’a na temat
skróconej historii Turnieju Trójmagicznego, jego celu i zasad zgłoszenia się,
ale nie zostawiały w niej jakieś niekonkretne strzępy. Strząsnęłam włosy na
twarz, licząc, że chociaż trochę odseparują mnie od reszty. Przez spuszone
pasma mogłam bez skrępowania patrzeć na Moody’ego popijającego coś z prywatnej
piersiówki.
Nigdy nie widziałam go na
żywo. A przynajmniej nie pamiętałam tego, choć przecież musiałam go spotkać,
skoro mogłam zobaczyć testrale. Ze zdjęć nauczyłam się każdego cala jego
twarzy, dowiedziałam się wszystkiego, co mogłam z gazet i drobnych wzmianek z książek
poświęconych Czarnemu Panu i Pierwszej Wojny Czarodziejów. A teraz miał zostać
moim nauczycielem obrony przed czarną magią. Choć wiedziałam, że to Crouch — albo
prawdziwy Szalonooki Moody pod działaniem Imperiusa — poczułam
dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa na samą myśl, że moglibyśmy się zupełnie
świadomie spotkać w klasie: były auror i córka śmierciożerców, których
zabił.
— Dlatego
proszę was — ciągnął Dumbledore nieco podniesionym głosem sugerującym
podsumowanie — żebyście nie tracili czasu na zgłoszenia, jeżeli nie
macie siedemnastu lat. Pod koniec października przybędą do nas delegacje z
Durmstrangu i Beauxbatons i zostaną z nami do samego końca roku szkolnego. Mam
nadzieję, że przyjmiecie ich z gościnnością i szacunkiem, ponieważ Turniej
Trójmagiczny to nie tylko walka o złoto i chwałę, ale przede wszystkim następny
krok ku zacieśnianiu międzyszkolnych więzi. A teraz życzę wam wszystkim dobrej
nocy! Pa!
Pomachał
do wszystkich czterech stołów w taki sposób, w jaki machała ciotka Rosalie,
kiedy żegnała mnie i Lynn na dworcu dziewięć i trzy czwarte, a zaraz potem
usiadł i zaczął rozmawiać z Moodym. Niechętnie oderwałam wzrok od
nauczycielskiego podium i automatycznie zerknęłam w stronę rosnącego przy
drzwiach tłumu Gryfonów. Wyłowienie z niego kuzynki graniczyło z cudem, więc
bez słowa zabrałam torbę i poszłam zająć miejsce na końcu kolejki, unikając
zaciekawionych spojrzeń oglądających się za mną Krukonek z drugiej klasy.
Przez
chwilę szłam wmieszana w grupę, dopóki część najmłodszych Gryfonów prowadzona
przez prefektów odbiła na prawo za ruchomymi schodami. Zostało tylko kilku anonimowych
Krukonów z trzeciej albo czwartej klasy, którzy kontynuowali rozmowę o
turnieju. Nie wyłowiłam wzrokiem ani jednej twarzy z mojej klasy — zarówno
na zewnątrz, jak i w dormitorium.
Widok
znajomych strzelistych okien i wszechogarniających błękitów wywołał w żołądku
miły ucisk ekscytacji. Znów zadudniło mi w głowie — ostatni rok.
Przeszłam przez okrągły, przestronny, wciąż prawie jeszcze pusty pokój wspólny,
wodząc wzrokiem po kopulastym suficie wymalowanym w złote i srebrne gwiazdki.
Nie było tu tak przytulnie jak u Montgomerych, ale wspaniałe łukowate framugi,
zwiewne, niebiesko-brązowe zasłony sięgające podłogi, drewniane regały pełne
książek i astronomiczne ornamenty wyglądające z każdego kąta nadawały
dormitorium na szczycie wieży tego zwiewnego, uduchowionego klimatu.
Zatrzymałam się na moment, przechodząc tuż obok posągu z białego marmuru
ustawionego na postumencie tuż obok drzwi prowadzących do krętej klatki
schodowej.
Nieruchoma
twarz Roweny Ravenclaw jeszcze bardziej niż zwykle wydała mi się przede
wszystkim surowa. Piękno tak jakby… zatarło się — być może dzięki
wrażeniu, jakiego doznałam po zobaczeniu karykaturalnego oblicza Moody’ego. W
jednym i drugim było coś surrealistycznego, kosmicznego, jakby oboje przybyli z
innej planety i nie mogli przestać obserwować.
Czułam
się tak za każdym razem, kiedy mijałam posąg Ravenclaw, a teraz czekało mnie to
również w klasie obrony przed czarną magią.
I
Merlin raczył wiedzieć gdzie jeszcze.
Słysząc
narastający hałas na korytarzu, czmychnęłam na górę na drugie piętro, gdzie
znajdowały się wszystkie sypialnie dziewcząt. Wokół ciasnej klatki schodowej w
jednakowych odległościach znajdowały się drzwi do toalety i wszystkich siedmiu
sypialni opatrzonych metalowymi tabliczkami. Nacisnęłam klamkę pod tą z napisem
siódmy rok i zajrzałam do pustego pokoju.
Światło
lamp stojących na nakastlikach przy pięciu łóżkach przyjemnie rozpraszało gęsty
mrok napierający na wysokie okno. Buty zdjęłam już w progu, by nie zabrudzić
błotem grubego, miękkiego dywanu w gwiazdy — bliźniaczo podobne do
tych, które pokrywały sufit nie tylko w salonie, ale i w każdym pomieszczeniu w
Wieży Krukonów. Delektując się ciszą i uspokajającym zapachem lawendy,
spoczęłam na brzegu materaca plecami do drzwi. Moje łóżko znajdowało się na
samym końcu komnaty — dokładnie naprzeciwko okna. Lubiłam siadać na
skraju materaca i obserwować, jak słońce chowało się za szczytami gór, ale tym
razem nie widziałam niczego poza własnym odbiciem. Krople bębniły o szybę z
takim zapamiętaniem, jakby za cel obrały sobie przebicie się do naszego
dormitorium. Kleksy, które tworzyły się na szkle, rozmazywały obraz i — o
zgrozo — w pewnym momencie nie widziałam już bladej, zamyślonej
twarzy młodej kobiety, ale szkaradną i znajomą, tą samą, która objawiła mi się
w świetle błyskawicy i na pięknych rysach Roweny Ravenclaw.
To
była obsesja. Wiedziałam o tym od lat, ale dopiero teraz naprawdę mnie to
uderzyło.
Głód,
który stłumił czas, na nowo rozgorzał na widok upragnionego posiłku.
Głód,
który należało zaspokoić.
*
Długo
nie mogłam zasnąć. Długo po tym, jak moje współlokatorki wróciły z ciągnącego
się w nieskończoność posiedzenia w pokoju wspólnym, a później, jedna po
drugiej, zapadły w głęboki sen. Sama przewracałam się z boku na bok, nie mogąc
przestać myśleć o Moodym.
Kolejna
niespokojna, nieprzespana noc. Kolejna z powodu tamtego człowieka.
Musiałam
przysnąć grubo po północy, bo kiedy zbudziłam się tuż przed świtem, wciąż
czując piasek pod powiekami, z zewnątrz nie dochodziło nic poza powolnym,
miarowym kapaniem.
Przestało
padać.
Z
dormitorium wyślizgnęłam się bezszelestnie. Miałam wprawę w porannym wymykaniu
się, tak, jak pozostałe dziewczyny w cichym zakradaniu się do sypialni późno w
nocy — w tym jednym doskonale się uzupełniałyśmy.
Lubiłam
Hogwart przed świtem. Na kompletnie opustoszałych korytarzach czułam się jak
duch wtopiony w historię przesyconych magią murów, choć tak naprawdę nie miałam
pojęcia, czy duchy cokolwiek czuły. Czy czuły tak naprawdę. Nigdy z
żadnym nie rozmawiałam.
Być może
stąd brały mi się podobne porównania. Szara Dama jako Duch-Rezydent była
jednakowo wycofana, ale o wiele piękniejsza i po stokroć bardziej majestatyczna
ode mnie. Widziałam siebie bardziej jako Ducha Bibliotecznego albo najlepiej
Ducha Ścieżek Zakazanego Lasu.
Bo
tam najczęściej się wybierałam.
Kiedy
wyszłam na zewnątrz, słońce z ochotą budziło się ze snu. Błonia wciąż
wylegiwały się pod ciężką pierzyną mgły, ale mdła szarówka ustępowała już
miejsca nieśmiałym białawym promykom. Ruszyłam śmiało w stronę jeziora,
specjalnie zbaczając z wydeptanej dróżki. W nieruchomej tafli odbijały się jak
muśnięte różem i fioletem pojedyncze poszarpane chmurki — pozostałość
po wczorajszej ulewie.
Wdychając
powoli świeże powietrze rześkiego poranka, szłam powoli trawiastym pasem brzegu
jeziora, kierując swe kroki w stronę lasu. Zawsze pokonywałam tę samą drogę
wzdłuż kamienistej plaży i wiedziałam, że nie znajdę tu nic ciekawego, ale ten
spacer był częścią mojego wewnętrznego spokoju. Współtworzył go wraz z
odgłosami natury, odległym szumem w koronach drzew i zapachem wilgoci.
Już
wczoraj w łóżku nawiedził mnie pomysł napisania do Croucha, ale nie miałam
pojęcia, gdzie go szukać, a wysłanie szkolnej sowy wydało mi się niezbyt
rozsądne. Żałowałam, że nie miałam własnej. Zawsze mogłam spróbować wymknąć się
jakimś tajnym przejściem ze szkoły, teleportować się do Clovy i błąkać się po
polach tak długo, aż odnajdę zaczarowany dom, ale natychmiast zderzyłam się z
szeregiem przeciwności.
Po
pierwsze i najważniejsze — nie znałam żadnego tajnego
przejścia.
Rosabrytka.
Przykucnęłam
i ostrożnie wydłubałam z wilgotnej ziemi różowawy, podobny do pędów młodej
fasoli korzonek. Zadrżała lekko pod moimi palcami, ale oklapnięte płatki
rozluźniły się w momencie, kiedy zawinęłam roślinę w chusteczkę i schowałam do
zewnętrznej kieszeni torby.
Tajne
przejście — może pierwsze, ale chyba nie najważniejsze. Co powiedział
Pettigrew, kiedy rozstawaliśmy się na moście? Crouch się z tobą skontaktuje.
I tak, jak było mówione. Gęba na kłódkę, zrozumiano?
Znów
przystanęłam, zauważywszy w trawie cztery kolejne rosabrytki. I kruczy dymień.
Przez wakacje musiało tu być niesamowicie sucho, że zasiały się tak blisko
jeziora.
Czyli
co. Gęba na kłódkę i czekać, aż Crouch się ze mną…
— To
pokrzepiające, że poza mną jeszcze ktoś o tej porze nie śpi.
Ochrypły
głos tuż za moimi plecami spowodował, że prawie wskoczyłam do jeziora. W zamian
za to jedną nogą próbowałam się cofnąć, a drugą ratować przed upadkiem i
ostatecznie wykonałam jakieś pokraczne szarpnięcie, upuszczając torbę do wody.
Serce miałam w przełyku.
Alastor
Moody stał w bezpiecznej odległości na skraju lasu w ciemniejszej plamie pod
wierzbą. Czarne oko śledziło każdy mój krok, kiedy, dysząc, próbowałam wyłowić
z jeziora przemoknięty tobołek. Drugie bez przerwy miotało się w oczodole,
badając boki i tył jego głowy.
— Tak — odparłam
lakonicznie. — Spaceruję.
— Powrót
bez zakłóceń?
—
Bez. — Przyjrzałam
mu się podejrzliwie spod byka, licząc, że wyłowię z twarzy eks-aurora coś, co
mogłoby potwierdzić, że to Crouch, ale nic z tego. Nie znałam ani Croucha, ani
Moody’ego. — Dlaczego ty nie śpisz?
Pobliźniona
twarz w cieniu drzew prezentowała się tylko odrobinę mniej koszmarnie, ale
tylko do pierwszego uśmiechu, który wykrzywił ją jak taśma, którą ktoś niedbale
okleił foliową reklamówkę.
— Pewne
eliksiry należy przyjmować co godzinę, jeżeli wiesz, co mam na myśli.
— A,
to po to były te odwiedziny w Medway.
— Chociaż — dodał,
a jego szalone oko obróciło się gwałtownie i przyszpiliło mnie ostrym
spojrzeniem — nie jestem pewien, czy na pewno wiesz. Nie zdobyłaś
suma z eliksirów.
Poczułam
ciepło oblewające policzki, ale nie dałam po sobie poznać, że zakłopotała mnie
ta bezpośrednia uwaga. I fakt, że wiedział.
Oczywiście,
że wiedział. Jako nauczyciel mógł sprawdzić każdego ucznia, jeżeli tylko miał
na to ochotę. Doświadczyłam dziwnego, ale przyjemnego ukłucia w sercu na myśl,
że mógł naprawdę zechcieć sprawdzić.
Sprawdzić
mnie. Pomyśleć o mnie ot tak.
— Profesor
Snape oczekiwał wybitnego, a ja miałam tylko marne powyżej oczekiwań — wyjaśniłam,
wzruszając lekko ramionami. — Ale jestem wybitna w innych
dziedzinach.
— Między
innymi w tym? — zapytał i magiczne oko znów się poruszyło, zerkając
na torbę.
Gorąco
rozpłynęło się nie tylko po twarzy, ale wpłynęło na szyję i dalej w kierunku
klatki piersiowej i brzucha. Zmrużyłam powieki, szukając na twarzy Moody’ego
cienia pogardy. Nie byłam pewna, czy to przez blizny, czy dlatego, że wcale jej
tam nie było, lecz nie dostrzegłam nic, co pozwoliłoby mi sądzić, że
kpił.
— Niektóre
są całkiem przydatne, kiedy chcesz kogoś otruć — odparłam zupełnie
poważnie. — I nie potrzeba do tego czterech miesięcy warzenia
trucizny. Ani wybitnego u na SUM-ach.
Przez
sekundę lub dwie spoglądał na mnie ze ściągniętymi brwiami na nachmurzonym
czole, po czym bez ostrzeżenia wydał z siebie dźwięk — ni to śmiech,
ni prychnięcie. I choć chropowaty głos Moody’ego zupełnie do tego nie pasował,
natychmiast zadźwięczało mi w uszach wspomnienie tamtego dźwięcznego, wysokiego
śmiechu Croucha. Nieprzyjemny ucisk w żołądku odrobinę osłabł.
— Sprytnie — rzucił
niedbale i ruszył wolno dalej cieniem wzdłuż kamienistej plaży. Zaciekawiona podążyłam
za nim. — Muszę pamiętać, żeby uważać na twoją herbatę. Zatem nie
masz tu żadnych przyjaciół, zbierasz rośliny i nie jesteś dociekliwa. I nie
kontynuujesz eliksirów.
Otworzyłam
usta i w pierwszej chwili już miałam wyrazić sprzeciw, nie zgodzić się albo
zaprotestować — jakim prawem pozwalał sobie na tak zuchwałe uwagi,
ale w następnej uderzyło mnie ta szczerość. W zamian za to zapytałam:
— Dlaczego
uważasz, że nie jestem dociekliwa?
— Gdybym
miała wiedzieć, to byście mi powiedzieli, to mu powiedziałaś, kiedy było po
wszystkim. Zgadza się?
Przytaknęłam.
Znów poczułam w brzuchu coś, co mnie poruszyło. Jakieś drgnienie sympatii, sama
nie wiedziałam — do Glizdogona czy do Croucha — że wydało
im się istotne, co miałam na ten temat do powiedzenia. Oczywiście musieli tak
uważać — nie mieli wyjścia, skoro zdecydowali się z jakiegoś powodu
mnie wtajemniczyć. I z całą pewnością nie chodziło o moje zupełnie przeciętne umiejętności
w świecie śmierciożerców, a już na pewno nie o lojalność, w którą każdy
ukrywający się wyznawca Czarnego Pana miał prawo wątpić.
— A
czy któryś z was by mi wyjaśnił? No właśnie — odpowiedziałam sobie,
zanim zdążył się odezwać. — Dostałam zadanie czekać, więc
czekałam.
Zerknął
na mnie zdrowym okiem i zarechotał w sposób zdecydowanie bardziej pasujący do
emerytowanego aurora z paranoją.
— Nie
jesteś zbyt spontaniczna.
— Nie.
Coś w tym złego?
— To
zależy, jak na to spojrzeć. Wszyscy ci spontaniczni siedzą w Azkabanie.
— A
ty?
Milczał.
Uśmiechnął się tylko, ponownie zniekształcając twarz do wyglądu groteskowej
maski, ale była w tym uśmiechu jakaś ciekawość — czy spytam dalej
albo czy będę naciskać. Nie wypytywałam ani nie naciskałam. To była
najdziwniejsza rozmowa, w jakiej kiedykolwiek brałam udział i mimo że budziła
we mnie jakieś niezbadane dotąd emocje, czułam się bezpieczniej na ziemi. Wśród
faktów i planów.
— Co
teraz?
— Teraz? — Krzaczaste
brwi wygięły się w zaskoczeniu. — Teraz spełniamy naszą powinność,
żeby później on mógł spełnić nasze marzenia. Myślisz, że Hagrid jeszcze
śpi?
Obejrzał
się na majaczącą w oddali chatkę. W malutkich okienkach widać było
pomarańczowawą poświatę, a nad kominem unosiły się pierwsze nieśmiałe kłęby
dymu. Nie mówiąc nic więcej, Crouch skręcił gwałtownie i zniknął między
drzewami wprost na drodze do Zakazanego Lasu. Bez słowa ruszyłam za nim.
Liczyłam, że skoro mieliśmy już za sobą Przysięgę Wieczystą i porwanie, nie czekało tam na mnie nic poza rozmową.
Areti
OdpowiedzUsuń21 września 2010 o 19:10
Podobał mi się ten rozdział. Czekam na następny.
21 września 2010 o 19:11
UsuńNo tak, skończyły mi się rozdziały do publikowania, więc muszę przepisać partię następnych xD
~olka
OdpowiedzUsuń21 września 2010 o 19:17
Fajny rozdział i ładny szablon………….Macy będzie mieć koleżankę.Chociaż będzie miała z kim pogadać…………..Pozdrawiam.
21 września 2010 o 19:28
UsuńEtam, aż takim odludkiem to nie była, żeby nie miała znajomych xD
~ThisLove
OdpowiedzUsuń21 września 2010 o 20:27
Odcinek fajny. Uwielbiam czytać twoje opowiadania ;) Dobrze że Macy znalazła koleżankę. Spodobała mi się główna bohaterka opowiadania przypomina mnie z charakteru xD
21 września 2010 o 21:06
UsuńNom. I mnie. Ja też taki odludek nielubiany jestem xD
~soft love
OdpowiedzUsuń21 września 2010 o 21:07
Hm… Nelly będzie przyjaciółką Macy?Mam nadzieje, że zna pojęcie przyjaźni…No bo poplecznicy Voldka, są tak jakby… puści co do uczuć.Rozdział fajny dużo opisów, ale takich a’la Grzędowicz chce się czytać :D
21 września 2010 o 21:17
UsuńNo, nie umieściłam Nelly tutaj bez powodu, ale nie koniecznie, by była przyjaciółką Macy. No, to znaczy głównie po to, zresztą, później zobaczycie xD
~Caitlin
OdpowiedzUsuń21 września 2010 o 22:23
Wspaniale.Dobrze, że Macy znalazła bratnią duszę. Powinna mieć kogoś takiego :)Ciekawe tylko, czy podzielą się wszystkimi sekretami xDCzekam na kolejny rozdział ;*PS a w jakiej jesteś szkole? :DJa też mam profil humanistyczny, tyle że z rozszerzoną łaciną. Masakra. Ostatniej nocy spałam 2h żeby się tego nauczyć xD
22 września 2010 o 20:20
UsuńAno, ja też mam łacinę, ale rozszerzony francuski. Po prostu go uwielbiam xD I mamy cudowną nauczycielkę od historii xD Za to chemia mnie przeraża, nie mam pojęcia nawet, o czym mówimy na lekcjach xD Na ostatniej pisałam rozdział na dlr xD
~Zabójczyni
OdpowiedzUsuń22 września 2010 o 19:39
Czekam na NN. Zapraszam na ale-szablon-y.blog.onet.pl
bano_j@op.pl
OdpowiedzUsuń23 września 2010 o 18:47
Ciekawy rozdział. Czasem fajnie poczytać takie spokojne notki. Mało akcji, dużo przemyśleń. Uwielbiam takie. Nelly i Macy podobne do mnie, takie niewidoczne ;D Pozdrawiam i liczę że wpadniesz do mnie julie-riddle.blog.onet.pl
23 września 2010 o 22:08
UsuńAno, spokojnie było. W tej notce ;> Niedługo postaram się dać więcej akcji, chociaż przemyślenia będą zawsze.
~Justine
OdpowiedzUsuń25 września 2010 o 15:37
Dobra. Miałam czas to wzięłam się za czytanie xD [nareszcie]. Wydaje mi się, że wyłapałam kilka błędów [ale tylko wydaje!]” (…) w oddali majaczyły powozy, powoli zajmowane już przez młodzież. „, a nie powinno być bez przecinka?” – Nie. Raczej nie. Gdyby nie Zakon Feniksa, nadal miałabym rodziców. Czuję do nich nienawiść ogólnie, do Moody’ego może trochę mocniej. ” – A tutaj to się pogubiłam trochę xD. Nie wiem właściwie… Jakoś tak dziwne mi się to wydaje >.<.”Kiedy przebrałam się w koszulę nocną i weszłam już do łóżka, drzwi do sypialni się otworzyły i weszło jeszcze kilka dziewczyn.” – Powtórzenie.Więcej nie widziałam ^ ^. Btw. Na profilu humanistycznym jesteś? Ech. Ja bym tak nie mogła.
25 września 2010 o 15:58
UsuńAno, jestem na humanistycznym. Nie uważam, że jest tak źle, chociaż za mało historii mamy jak dla mnie xD A Ty na jakim jesteś? xD
~Lady Wampirzyca
OdpowiedzUsuń26 września 2010 o 15:25
Mówię od razu spam. Chciałabym cię zaprosić na http://princess-of-darkness-is-lady-death.blog.onet.pl ;)A co do bloga, to fajny nowy nagłówek, ale ten pierwszy był najlepszy ;) Podoba mi się w tym opowiadaniu to że jest taki niespotykany temat ;)
Morales
OdpowiedzUsuń27 września 2010 o 13:00
Miło, że główna bohaterka spotkała kogoś, z kim może się zaprzyjaźnić.Bardzo ciekawy dobór kolorów.Zapraszam na nn na http://www.squirrels.blog.onet.pl
27 września 2010 o 19:42
UsuńTeż mi się podoba, choć czcionka w nagłówku chyba niezbyt xD
~Morales
Usuń28 września 2010 o 10:33
Według mnie pasuje do obrazka.
28 września 2010 o 19:39
UsuńOch, może i tak xD
natalka1211@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń8 października 2010 o 21:40
Wybacz, że komentuję dopiero teraz! Przyznam się bez bicia, ze notkę przeczytałam tego samego dnia, którego poinformowałaś mnie o niej na blogu, ale zwyczajnie nie chciało mi się napisać o niej kilku słów. Ale dobra, idziemy do rozdziału. Więc tak, zdziwiło mnie, że Macy wcześniej nie zauważyła tej dziewczyny. Cóż, nie musiały się przyjaźnić, ale to chyba ciężko spać obok siebie przez kilka lat i nigdy się nie zauważyć, prawda? To moje jedyne zastrzeżenie, reszta rozdziału podobała mi się jak zwykle. Czekam na kolejny rozdział, Tula :)
8 października 2010 o 23:03
UsuńHehe, specjalnie tak zrobiłam. Chciałam ją umieścić w innym domu, tę Nelly, ale stwierdziłam, że Macy jest zbyt zadufana w sobie, by zwrócić uwagę na kogoś z innego domu. Ale nie ma się jej co dziwić, jest w końcu Ślizgonką xD Nelly wydaje się zupełnie nie pasować do Slytherinu, ale spokojnie xD Mamy czas, jeszcze wyjdzie z niej to, co miało wyjść xD
natalka1211@poczta.onet.pl
Usuń9 października 2010 o 10:14
Powiedz mi, dlaczego mam wrażenie, że to nie będzie nic dobrego ? xd
10 października 2010 o 11:38
UsuńDobrze masz wrażenie xD Hahaha, wredna jestem xD
~Tula
Usuń10 października 2010 o 12:45
W takim razie mamy podobną naturę xd będę czekała na wszelkie zło!
10 października 2010 o 13:23
UsuńHaha, wrednota xD A tak w ogóle, to nowych bohaterów zrobiłam, zapomniałam pod notką napisać xD
natalka1211@poczta.onet.pl
Usuń10 października 2010 o 14:30
Widziałam, Hope jest najlepsza . Ciekawe ile ma piegów?
10 października 2010 o 15:09
UsuńPolicz, jak Ci się chce xD
~Tula
Usuń10 października 2010 o 18:19
Jestem zbyt leniwa, ale może kiedyś się skuszę xd
11 października 2010 o 19:16
UsuńWheh, to witaj w klubie xD
~Tula
Usuń12 października 2010 o 18:25
xd dobra, teraz powiedz mi, na kiedy planujesz dodać nowy rozdział? Niepewność mnie rozsadza!
12 października 2010 o 19:24
UsuńOch, sama wiesz, jak to jest. Nie ma czasu i w ogóle… Ale jutro na dlr planuję rozdział. Tutaj może w piątek. Do szkoły nie idziemy, hahahaha xD
~Tula
Usuń13 października 2010 o 19:39
Nom, dzięki Bogu! Już myślałam, że nie wytrzymam psychicznie ;)