21 września 2010

5. Sama jak palec


Nie położyłam się tej nocy. Kiedy emocje opadły, zaczynało świtać, a gdy poczułam, że w końcu mogłabym zasnąć, usłyszałam z dołu ciotkę krzątającą się po kuchni i nie było już sensu kłaść się do łóżka. Nie dla dwudziestu minut snu, bo faktycznie niecałe pół godziny później Rosalie pojawiła się w pokoju na strychu, skrzywiona jak zwykle rankiem pierwszego września. Zaskoczona cofnęła się o krok, widząc mnie w sukience i z turbanem z ręcznika na głowie. 

— Nie słyszałam, jak wstawałaś — zagadnęła, przyglądając mi się uważnie. Poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku i stłumiłam pragnienie rozejrzenia się po sypialni. W głowie błysnęła mi myśl, że wyłowiła jakiś ślad nocnej wycieczki, ale ciotka tylko zapytała: — Stresujesz się ostatnim wyjazdem, tak? 

— T-tak — wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło. 

— Chodź, pomożesz mi ze śniadaniem. Lynn jak zwykle problem zedrzeć z łóżka. Ja też przeżywałam swoją ostatnią podróż do Hogwartu. Była taka piękna pogoda, liście w Zakazanym Lesie już zaczynały się złocić, ale to nic w porównaniu do zakończenia roku. Ta podróż łódkami, którymi płynęliśmy na nasz pierwszy semestr… Mieliśmy problem, żeby się wszyscy pomieścić, trochę się nam urosło przez te siedem lat… 

Podążyłam za nią do kuchni, tylko w połowie słuchając opowieści z jej ostatnich dniach w Hogwarcie. Supeł, w który zawiązał się mój żołądek, za nic w świecie nie chciał się rozplątać. 

Potrafiłam kłamać, to wiedziałam na pewno. Ale czy potrafiłam to dostatecznie dobrze? 

Obecność Hope — wciąż zaspanej i w piżamie — trochę złagodziło napięcie spowodowane nagłym wtargnięciem ciotki. Paradoksalnie bezpieczniej czułam się w dormitorium pełnym ludzi — ludzi, dla których byłam przezroczysta jak Szara Dama. A może nawet i bardziej. Nikt nie dostrzegał tego, że codziennie wstawałam o świcie, o ile robiłam to wystarczająco cicho, by nikogo nie obudzić. Koleżanki nie dbały o moje spacery po Zakazanym Lesie, dopóki nie traciłam przez to punktów — a nie traciłam, ponieważ dla nauczycieli byłam jednakowo bezbarwna. Dobra, poprawna, ale nie wybitna uczennica. 

Idealna do szpiegowania. 

— Nie jest ci szkoda, że to twój ostatni rok? — zapytała kuzynka, kiedy różdżką nakładałam jej na talerz jajecznicę na boczku. 

— Trochę. To duża zmiana, ale tak już jest. 

— No, siedem lat, strasznie długo. Ja nawet nie pamiętam, co było sześć lat temu, a ty już szłaś do szkoły. Szkoda, że cię już nie będzie, jak ja pójdę do Hogwartu. 

Uśmiechnęłam się do niej, siadając naprzeciwko dokładnie po drugiej stronie stołu. Dopiero gdy zaciągnęłam się aromatem świeżej herbaty, jajek i dżemu na tostach, poczułam się trochę bardziej tu i teraz. Wydarzenia z nocy odrobinę wyblakły. 

— Będzie Lynn i Eleonora na sto procent też dostanie list. 

— Eleonora tak, ale Betty i Anna nie. Ich rodzice są listonoszami, więc… — zawiesiła głos i zapatrzyła się z zadumą w dym kłębiący się nad jej kubkiem. — Może się okaże, że jednak są czarownicami, tylko po prostu ich rodzice to mugole? Macy, czy jakaś twoja koleżanka z mugolskiej klasy też dostała list, chociaż myślała, że jest mugolaczką? 

— Macy nie miała koleżanek ani w Hogwarcie, ani w mugolskiej szkole, młoda. 

Obróciłyśmy głowy jak na komendę, a ciotka Rosalie aż syknęła. 

— No, no, a ty jak zwykle nieubrana, nieogarnięta, kufer jak zwykle rozgrzebany — rzuciła, kiedy Lynn zrobiła minę i klapnęła przy stole między mną i siostrą. — Zamiataj tą łyżką i zabieraj się za pakowanie, bo pojedziesz sobie co najwyżej palcem po mapie, a nie do Hogwartu i zobaczysz, ile warte są te wasze przyjaźnie. Już! 

Lynn wzruszyła ramionami i przyciągnęła sobie stygnący półmisek z jajecznicą. Typowa pierwszowrześniowa nerwówka ponownie opanowała całą kuchnię, a zaraz potem każde jedno miejsce w domu, w którym pojawiła się ciotka. Zwykle nie zwracałam uwagi na małe złośliwości Lynn — może dlatego, że bywały one faktycznie niewielkie, a może tylko dlatego, że Lynn zachowywała się tak wobec wszystkich, ale tym razem poczułam gdzieś w głębi serca drobne ukłucie. 

W tym jednym nie mogłam odmówić jej racji. Zanim dostałam list, nikogo nie dziwiło, że w mugolskiej szkole byłam odludkiem, a w parku zawsze bawiłam się sama. Nawet wujek Irving twierdził, że i on zachowywał się podobnie, kiedy miał siedem lat, ale gdy wróciłam po pierwszym roku w Hogwarcie bez żadnej ulubionej koleżanki, z którą na wakacjach mogłabym wymieniać się sowami, wywołało to pewną konsternację. Przynajmniej do czasu, kiedy pokazałam świadectwo. 

To nauczyło mnie jednego — dopóki nie sprawiałam kłopotów i przynosiłam dobre stopnie, wszystko było jak trzeba. 

I zdałam sobie sprawę — właśnie teraz, gdy Lynn rzuciła ten bezmyślny komentarz, zła, że musiała wstać tak wcześnie — że tak minęło sześć lat, a siódmy nie zapowiadał się inaczej. 

To dlatego Crouch i Pettigrew mnie wybrali? Ponieważ nie miałam nikogo, kogo bym obchodziła? 

Z nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu pół godziny później pakowałam do samochodu kufer i podręczną torbę. Coroczna kłótnia Hope i Lynn o to, kto usiądzie z przodu, jakoś przeleciała mi przez głowę, nie zostawiając w niej śladu, podobnie czterdzieści minut stania w korkach. Uważniej niż zazwyczaj obserwowałam ciotkę żegnającą swoją córkę, odliczając w głowie, czy tuliła ją dłużej, czy krócej niż mnie, czy machała do nas obu, czy do niej. Nie byłam pewna, jak inaczej mogłabym się przekonać, czy byłam równie chciana

Pociąg ruszył ze znajomym szarpnięciem, a ja poczułam w żołądku delikatny ucisk stresu zmieszanego z ekscytacją. Kuzynka błyskawicznie zniknęła w tłumie uczniów wciąż blokujących korytarz. Chyba jako jedna z niewielu lubiłam te długie, monotonne podróże Hogwart Ekspresem. To poczucie przyjemnego zawieszenia w czasie i przestrzeni, gdzie mogłam bez wyrzutów sumienia czytać, drzemać, rysować, rozwiązywać krzyżówki i w ciszy wpatrywać się w okno po przeciwnej stronie korytarza. Na końcu wagonu udało mi się znaleźć pusty przedział i natychmiast zajęłam najlepsze miejsce — przy drzwiach tyłem do kierunku jazdy. Najmniej chętnie okupowane przez uczniów i zaraz przy wyjściu, z którego mogłam skorzystać, kiedy dosiądzie się ktoś niepożądany. 

Zawsze się dosiadali i tym razem nie było inaczej. 

Ledwo wyciągnęłam się z książką, a pociąg wyjechał na zachmurzone przedmieścia Londynu, za drzwiami się zakotłowało i przez szybę spostrzegłam tłoczącą się grupkę znajomych chłopaków z mojej klasy. Natychmiast rzuciła mi się w oczy blond czupryna Rogera Daviesa i pociągła twarz Maurycego Hopkinsa. Wyglądali na jeszcze wyższych i szczuplejszych, jakby ktoś na wakacjach transmutował ich w wielkie żelki-węże i rozciągnął. Obrzucili mnie przelotnymi spojrzeniami i zaczęli ładować się do środka, zajmując resztę wolnych miejsc. Kilka lat temu jeszcze pytali, czy można się dosiąść. Z czasem po prostu wchodzili. 

Na szczęście zostało jedno wolne tuż obok mnie, na którym sugestywnie położyłam torbę. 

— Matka wyłaziła ze skóry, żebym miał niespodziankę, ale ojciec się wysprzęglił — mówił Davies, kiedy on i pozostała trójka opadli na fotele i powyciągali z plecaków paczki ze słodyczami. — Dał mi do zrozumienia, że oczekuje, że się zgłoszę. 

— No co ty, stary, myślisz, że masz jakieś szanse się dostać? — zapytał Maurycy z nutką drwiny w głosie. — Z niedoszłą poprawką z historii magii? 

— Ale ty jesteś durny, Hopkins — westchnął Davies, przewracając oczami, a O’Neil i Aaronson parsknęli śmiechem. — Przecież to jest Turniej Trój-MAGICZNY. Tam nikogo nie interesuje, że w 1770 Ugg Tępy rozwalił Brunhildę Zgniłą pod Wildwoods Hill, tylko to, czy reprezentant szkoły potrafi na przykład pokonać olbrzyma albo… 

— W 1891 — wtrąciłam i w przedziale zrobiło się nagle bardzo, bardzo cicho. — Bitwa pod Wildwoods Hill była w 1891 roku. I to Brunhilda Zgniła pokonała oddziały Ugga Tępego. Trochę jak bitwa pod Termopilami, co właściwie jest mitem, bo w rzeczywistości grecka armia liczyła sobie znacznie więcej żołnierzy. 

Przez moment miałam wrażenie, jakby ktoś rzucił na pociąg zaklęcie całkowitego wyciszenia. Krukoni przyglądali mi się w milczeniu, a ja z każdą sekundą żałowałam, że w ogóle się odezwałam. Zazwyczaj tak to się kończyło, więc w grupie nie odzywałam się prawie wcale, ale czasami przychodził taki moment — ot, właśnie taki — i wprawiałam wszystkich w zakłopotanie. 

Poczułam rumieniec rozlewający się gorąco po twarzy i szyi, ale chłopcy nie parsknęli śmiechem. Tylko Davies zrobił głupią minę, unosząc wysoko brwi, a potem zapytał: 

— Turniej Trójmagiczny! Chyba nawet ty słyszałaś? 

Wzruszyłam ramionami. Ulga ochłodziła nieco moje policzki. Oczywiście nie słyszałam o Turnieju Trójmagicznym ani o żadnym turnieju, ale wcale mnie to nie zaskoczyło. W odróżnieniu od Lynn ja zwykle dowiadywałam się o wszystkim  ostatnia — żyłam przecież pod kamieniem, jak zwykł mawiać Morris. I tak w istocie było. 

— Nie słyszałaś? — Hopkins wytrzeszczył na mnie oczy. — Masz wujka w ministerstwie i nic o tym nie słyszałaś?! Przecież w ministerstwie od dwóch miesięcy trąbią tylko o tym. 

— No, o turnieju i o tym, co się stało podczas mistrzostw — wtrącił O’Neil, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. 

— Wiem, czym jest Turniej Trójmagiczny, czytałam o nim — wyjaśniłam obojętnie. Cokolwiek, co ekscytowało Rogera Daviesa i jego świtę, nie mogło być interesujące dla mnie. — Ale nic na ten temat nie słyszałam. To znaczy… jaki to ma związek z moim wujkiem.

— W tym roku go przywracają, a ja mam zamiar wziąć w nim udział — odparł z dumą. 

— Z tego, co mi wiadomo — odparłam, odwracając wzrok z powrotem na czwarty rozdział Magicznych śladów w Monarchii Brytyjskiej — trzeba przejść jakiś test albo coś. W każdym razie musisz być przygotowany, że dostanie się najlepszy. 

Widząc mój brak zainteresowania dalszą rozmową, kontynuował ją z resztą Krukonów. Przez resztę drogi próbowałam skupić się na książce, ale jakkolwiek interesująca by nie była, moje myśli wciąż odciągały wspomnienia wydarzeń poprzedniej nocy. Jak miałam ekscytować się jakimś tam turniejem (nawet jeśli wcześniej zginęło w nim kilkoro uczniów), skoro wzięłam udział w porwaniu?

Im bardziej na północ, tym mocniej padało. Po zrobieniu zakupów u uśmiechniętej pani z wózkiem w wagonie nareszcie zrobiło się cicho, bo wszystkie cztery jadaczki dla odmiany zajęły się pochłanianiem słodyczy. Emocje, nieprzespana noc, brzuch pełen dyniowych ciasteczek i miarowy stukot pociągu sprawiły, że na moment odpłynęłam, a kiedy gwałtownie się ocknęłam, za oknem poznaczonym śladami deszczu było już kompletnie ciemno. Mugolskie ubrania, w których Davies, Hopkins, O’Neil i Aaronson tu weszli, zmieniły się w mundurki. Znużeni nawet nie odwrócili głów, kiedy wciąż nieco oszołomiona zaczęłam naciągać na sukienkę szkolną szatę. Spojrzeli w stronę okna dopiero w momencie, kiedy Davies rzucił: 

— Chyba widać Hogsmeade. 

Faktycznie. Na tle ciemnego, prawie czarnego wieczora przez rozmazane na szybie krople widać było niewyraźne pomarańczowe plamy, a chwilę później dało się słyszeć stłumiony przez wiatr gwizd zwiastujący zbliżającą się stację. 

Na korytarzu zrobiło się nagle bardzo tłoczno, choć pociąg jeszcze nie zaczął zwalniać. Widok krzątających się na zewnątrz uczniów wywołał we mnie jakieś dziwne napięcie, jakbym nigdy dotąd nie uczestniczyła w czymś podobnym. Nawet pierwsza jazda do Hogwartu nie powodowała takiego przewracania w żołądku, choć przecież po porannej jajecznicy i ciasteczkach nie było już śladu. 

Ekspres zatrzymał się z mocnym szarpnięciem i Krukoni, którzy już czekali na zewnątrz, rzucili się wraz z resztą na drzwi. Obserwowałam tę szarpaninę bez zniecierpliwienia. Zawsze czekałam tę minutę czy dwie, aż na korytarzu się rozluźni. Nie znosiłam napierających na plecy toreb, sów uderzających skrzydłami w pręty klatek tuż obok mojej twarzy, potrącania łokciami i kufrów lewitujących chybotliwie kilka cali nad głową. Zwłaszcza że często sama nimi obrywałam.  

Automatycznie skuliłam się w sobie, gdy pierwszy lodowaty podmuch prawie zdarł mi z głowy kaptur. W porównaniu do dusznego, upalnego Londynu tu pogoda była wręcz listopadowa i tylko brązowiejące liście starych dębów przypominały o dopiero kończącym się lecie. Mrużąc oczy, wypatrzyłam w oddali Lynn i masę koleżanek próbujących wcisnąć się wszystkie na raz do jednego powozu. Ciemne kształty kościstych koni ze skórzastymi skrzydłami ruszały jeden po drugim jak wytresowane na ledwo słyszalny dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Nie patrząc, kto zajmował jedną z ostatnich bryczek, wskoczyłam do środka, lewitując kufer na sam szczyt kufrowej piramidy. 

Grupa wyraźnie młodszych uczniów — Ślizgonów, jak udało mi się wywnioskować z fragmentu zasłyszanej rozmowy — nie zwróciła na mnie uwagi, wciąż trajkocząc o nadchodzącym Turnieju Trójmagicznym. 

Wyglądało na to, że jezioro, na dnie którego spoczywał mój kamień, było naprawdę głębokie. Na myśl, że wyjątkowo znalazła się tam razem ze mną Lynn, poczułam ukłucie mściwej satysfakcji. 

W deszczu przez brudne, zaparowane okienko w powozie Hogwart był wyłącznie mdłą plamą żółtawego światła. Wysiadłam jako jedna z ostatnich i dróżka w stronę schodów została już mocno rozdeptana. Błotniste ślady butów znikały za dębowymi drzwiami, a w holu gwałtownie się urywały. Sala wejściowa wyglądała jak pobojowisko. Zaskoczona przystanęłam na moment, oglądając doszczętnie zalaną podłogę, zlane wodą, krzywiące się portrety i mnóstwo gumowych, kolorowych ścinków, które przypominały strzępy popękanych balonów. Cokolwiek się tu wydarzyło, musiało dopiero co się zakończyć i mieć jakiś związek z Irytkiem. 

Nie zważając na wodę zalewającą mi buty, przeszłam szybkim krokiem prosto do Wielkiej Sali, gdzie już przy wszystkich czterech stołach aż czerniło się od ociekających wodą uczniów. Niektórzy (zwłaszcza ci młodsi) wyglądali tak, jakby przepłynęli jezioro, starsi próbowali czarami wysuszyć sobie mundurki — z różnym skutkiem. Idąc powoli w kierunku stołu Krukonów, z kilku miejsc zaleciał mnie smród palonej odzieży i włosów. 

Wyłowiłam wzrokiem miejsce jak najbliżej wyjścia i usiadłam między dwiema grupami bardzo młodych i znacznie starszych uczniów. Nie znałam ani jednej, ani drugiej. Susząc w ciszy swój mundurek, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z czterech par oczu zazdrośnie obserwujących, jak ciemne plamy na ubraniach jaśniały pod wpływem zaklęcia. 

— Inflare calidum — powiedziałam, spoglądając na ich szaty i włosy poprzyklejane do skroni. Zmiękło mi serce na dźwięk szczękania zębami, więc wycelowałam różdżką w głowę siedzącej obok drugoklasistki i przesunęłam wzdłuż zmoczonego pasma mysich włosów. — I jedziesz tak z góry do dołu. Najlepiej z osiem cali od włosów, żeby nie spalić. 

Pomogłam dziewczynce uporać się z włosami, a później przyglądałam się, jak suszyły siebie nawzajem, wzdychając z ulgą. Ten widok sprawił, że moje myśli automatycznie przeskoczyły do Hope i poczułam się trochę lepiej ze świadomością, że kiedy dostanie list, będzie tu miała chociaż starszą siostrę. Zerknęłam w kierunku stołu Gryfonów i wyłowiłam z tłumu nieznajomych twarzy głośną grupę rozchichotanych nastolatek. Najgłośniejsza i najbardziej rozchichotana była właśnie Lynn. Czegokolwiek mogłam spodziewać się po Hope, to właśnie tego, że trafi do Gryffindoru — jak wszyscy po stronie wujka Irvinga. 

Prawie w tym samym momencie drzwi się rozwarły i cała Wielka Sala zamarła, obserwując profesor McGonagall prowadzącą rząd doszczętnie przemoczonych i wystraszonych pierwszoroczniaków. Ceremonia przydziału zawsze wywoływała we mnie nieprzyjemne wrażenie wyobcowania — jeszcze większe niż to, którego doświadczałam na co dzień. Wracałam pamięcią do swojej pierwszej podróży pociągiem i do własnej ceremonii przydziału, zastanawiając się, czy gdybym już wtedy zebrała się na odwagę, zaczepiła kogoś równie wycofanego, dziś nie byłabym tak bardzo samotna. Dyskretnie wodziłam wzrokiem po twarzach moich rówieśników siedzących kilkanaście krzeseł dalej. Po kruczoczarnych lokach Pameli Redmoss ściskającej mocno rękę swojego chłopaka z niższej klasy, po ostrym profilu Eles Lutterworth prawie przyklejonej do swoich dwóch najlepszych przyjaciółek — Mary Burrow i Georgiany Cooper, z którymi obgadywały się nawzajem wieczorami, kiedy jednej z nich akurat nie było w sypialni. Przysłuchując się ich plotkom, wyobrażałam sobie, że na samym początku naszej wspólnej przygody z Hogwartem zaprzyjaźniłabym się z jedną z nich i jak inaczej mogłyby wyglądać nasze życia. 

Być może ja miałabym przyjaciółkę, a one nie musiałyby się obgadywać. 

Kiedy „Whitby, Kevin” usiadł przy stole Puchonów, a wszyscy napchali się po same gardła popisowymi skrzacimi potrawami, dyrektor ponownie wstał. Kątem oka spostrzegłam, jak niektórzy spięli się na swoich miejscach — nienaturalnie podekscytowani jak na zwykłą coroczną pogawędką otwierającą nowy semestr. Davies i wymienił z Hopkinsem długie, kołtuńskie uśmiechy, po czym obaj zachichotali pod nosem. 

— Na koniec chciałbym was poinformować — rzekł Dumbledore — że w tym roku niestety jestem zmuszony odwołać międzydomowe rozgrywki o Puchar Quidditcha. Dla większości pewnie jest to niespodzianka, że w Hogwarcie odbędzie się bardzo ważne, pracochłonne wydarzenie, ale jestem pewien, że nie będziecie żałować. Z ogromną przyjemnością chciałbym ogłosić… 

Urwał, bo w tej samej chwili zaczarowane niebo przeciął piorun, huknęło, grzmotnęło i aż podskoczyłam, kiedy drzwi do Wielkiej Sali na powrót się otworzyły. Nie byłam jedyna. Grupa drugoklasistek, którym pomogłam się wysuszyć, pisnęła jak na komendę, ktoś strącił na podłogę pusty puchar, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Każda para oczu zwrócona była na ponurą postać, która jak stereotypowy antagonista rodem z horroru wkroczyła śmiało na środek komnaty. 

Serce podjechało mi do gardła. Mężczyzna był daleko, z każdym krokiem coraz bardziej odwrócony plecami, kiedy kuśtykał żwawo prosto w stronę nauczycielskiego podium, ale poznałam burzę stalowoszarych włosów i zdeformowane, karykaturalnie pobliźnione oblicze przypominające nieudaną rzeźbę z gipsu. 

Alastor Moody zdawał się nic sobie nie robić z tych setek par oczu śledzących każdy jego ruch. Cisza, która zapadła po rozdzierającym noc grzmocie, uwydatniała stukot drewnianej nogi wystającej spod długiej, znoszonej peleryny. Zszokowana uniosłam się nieco na swoim krześle. Z niektórych ust wyrwały się zduszone okrzyki przerażenia, wielu młodszych uczniów zerwało się na nogi i wspięło się na palce, ale przybysz nie rozglądał się po sali. Kiedy dotarł do stołu nauczycielskiego, wpatrywał się tylko w Dumbledore’a. 

W mojej głowie natychmiast ruszyła gonitwa myśli — jakby wystrzelił pistolet rozpoczynający konne wyścigi. W pierwszej chwili nienawiść zawrzała mi w żyłach, złość zagotowała się jak trucizna w kotle, ale w następnej chłodna logika przejęła kontrolę nad emocjami. 

A więc to tak. 

W uszach wciąż dudniło mi sporo pytań, lecz to jedno zostało zaspokojone odpowiedzią — co dalej z Moodym? 

Teraz na powierzchnię wypłynęło następne: po co? 

Dobrze znałam jego twarz, ale nie mogłam powstrzymać dreszczu obrzydzenia na widok sztucznego oka — znaku rozpoznawczego eks-aurora. Okrągłe, wielkie i jadowicie niebieskie wywoływało nieprzyjemny dysonans, kiedy martwe i bez wyrazu miotało się w oczodole jak szalone, co jakiś czas znikając z tyłu głowy. Kolejny piorun rozjaśnił czarne niebo i lodowate światło padło na jego zdeformowany półprofil, ustawiony dokładnie tak, że wszyscy mogliśmy zobaczyć go jak na środku sceny. Siedząca tuż obok mnie drugoklasistka opadła gwałtownie na swoje krzesła, wciągając gwałtownie powietrze. 

Moody — a może Crouch? — nachylił się do Dumbledore’a i wymienili półgłosem kilka słów, po czym przybysz zajął jedno wolne miejsce przy nauczycielskim stole, przyciągnął sobie talerz z kiełbaskami (jedną skwapliwie obwąchał) i jak gdyby nigdy nic zaczął jeść. Choć reszta nauczycieli wydawała się, łagodnie mówiąc, zaskoczona tą sytuacją, dyrektor ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. 

— Chciałbym wam przedstawić naszego nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Profesor Moody zgodził się objąć to stanowisko na najbliższy rok, mam nadzieję, że ciepło go przyjmiecie — powiedział i zaczął klaskać, ale z owego ciepłego przyjęcia zostało tyle, co oklaski jego i Hagrida niezręcznie odbijające się echem od ścian Wielkiej Sali. Dumbledore odchrząknął i kontynuował, jakby nic mu nie przerwało: — Jak już mówiłem, naszej szkole przypadła organizacja bardzo ekscytującego wydarzenia. Wydarzenia, które zostało wstrzymane na ponad sto lat i Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów zgodziła się je przywrócić. Z ogromną przyjemnością pragnę ogłosić, że w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny! 

Zrobił pauzę, by pozwolić emocjom się wyciszyć. Niektórzy — w tym ja — wciąż tkwili w zamrożeniu, gapiąc się na nowego nauczyciela, inni niecierpliwie szeptali, wyraźnie zaskoczeni, jakby i dla nich była to wielka niespodzianka. Większość wykazała się zdecydowanie chłodnym podnieceniem, oczekując cierpliwie na szczegóły, które zapewne już bardzo dobrze znali. 

Ja zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się w łóżku. 

Zmęczona, najedzona, przebodźcowana do granic możliwości i zupełnie zbita z tropu kompletnie się odcięłam. Przez głowę przepływały mi słowa Dumbledore’a na temat skróconej historii Turnieju Trójmagicznego, jego celu i zasad zgłoszenia się, ale nie zostawiały w niej jakieś niekonkretne strzępy. Strząsnęłam włosy na twarz, licząc, że chociaż trochę odseparują mnie od reszty. Przez spuszone pasma mogłam bez skrępowania patrzeć na Moody’ego popijającego coś z prywatnej piersiówki. 

Nigdy nie widziałam go na żywo. A przynajmniej nie pamiętałam tego, choć przecież musiałam go spotkać, skoro mogłam zobaczyć testrale. Ze zdjęć nauczyłam się każdego cala jego twarzy, dowiedziałam się wszystkiego, co mogłam z gazet i drobnych wzmianek z książek poświęconych Czarnemu Panu i Pierwszej Wojny Czarodziejów. A teraz miał zostać moim nauczycielem obrony przed czarną magią. Choć wiedziałam, że to Crouch — albo prawdziwy Szalonooki Moody pod działaniem Imperiusa — poczułam dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa na samą myśl, że moglibyśmy się zupełnie świadomie spotkać w klasie: były auror i córka śmierciożerców, których zabił. 

— Dlatego proszę was — ciągnął Dumbledore nieco podniesionym głosem sugerującym podsumowanie — żebyście nie tracili czasu na zgłoszenia, jeżeli nie macie siedemnastu lat. Pod koniec października przybędą do nas delegacje z Durmstrangu i Beauxbatons i zostaną z nami do samego końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że przyjmiecie ich z gościnnością i szacunkiem, ponieważ Turniej Trójmagiczny to nie tylko walka o złoto i chwałę, ale przede wszystkim następny krok ku zacieśnianiu międzyszkolnych więzi. A teraz życzę wam wszystkim dobrej nocy! Pa! 

Pomachał do wszystkich czterech stołów w taki sposób, w jaki machała ciotka Rosalie, kiedy żegnała mnie i Lynn na dworcu dziewięć i trzy czwarte, a zaraz potem usiadł i zaczął rozmawiać z Moodym. Niechętnie oderwałam wzrok od nauczycielskiego podium i automatycznie zerknęłam w stronę rosnącego przy drzwiach tłumu Gryfonów. Wyłowienie z niego kuzynki graniczyło z cudem, więc bez słowa zabrałam torbę i poszłam zająć miejsce na końcu kolejki, unikając zaciekawionych spojrzeń oglądających się za mną Krukonek z drugiej klasy. 

Przez chwilę szłam wmieszana w grupę, dopóki część najmłodszych Gryfonów prowadzona przez prefektów odbiła na prawo za ruchomymi schodami. Zostało tylko kilku anonimowych Krukonów z trzeciej albo czwartej klasy, którzy kontynuowali rozmowę o turnieju. Nie wyłowiłam wzrokiem ani jednej twarzy z mojej klasy — zarówno na zewnątrz, jak i w dormitorium. 

Widok znajomych strzelistych okien i wszechogarniających błękitów wywołał w żołądku miły ucisk ekscytacji. Znów zadudniło mi w głowie — ostatni rok. Przeszłam przez okrągły, przestronny, wciąż prawie jeszcze pusty pokój wspólny, wodząc wzrokiem po kopulastym suficie wymalowanym w złote i srebrne gwiazdki. Nie było tu tak przytulnie jak u Montgomerych, ale wspaniałe łukowate framugi, zwiewne, niebiesko-brązowe zasłony sięgające podłogi, drewniane regały pełne książek i astronomiczne ornamenty wyglądające z każdego kąta nadawały dormitorium na szczycie wieży tego zwiewnego, uduchowionego klimatu. Zatrzymałam się na moment, przechodząc tuż obok posągu z białego marmuru ustawionego na postumencie tuż obok drzwi prowadzących do krętej klatki schodowej. 

Nieruchoma twarz Roweny Ravenclaw jeszcze bardziej niż zwykle wydała mi się przede wszystkim surowa. Piękno tak jakby… zatarło się — być może dzięki wrażeniu, jakiego doznałam po zobaczeniu karykaturalnego oblicza Moody’ego. W jednym i drugim było coś surrealistycznego, kosmicznego, jakby oboje przybyli z innej planety i nie mogli przestać obserwować. 

Czułam się tak za każdym razem, kiedy mijałam posąg Ravenclaw, a teraz czekało mnie to również w klasie obrony przed czarną magią. 

I Merlin raczył wiedzieć gdzie jeszcze. 

Słysząc narastający hałas na korytarzu, czmychnęłam na górę na drugie piętro, gdzie znajdowały się wszystkie sypialnie dziewcząt. Wokół ciasnej klatki schodowej w jednakowych odległościach znajdowały się drzwi do toalety i wszystkich siedmiu sypialni opatrzonych metalowymi tabliczkami. Nacisnęłam klamkę pod tą z napisem siódmy rok i zajrzałam do pustego pokoju. 

Światło lamp stojących na nakastlikach przy pięciu łóżkach przyjemnie rozpraszało gęsty mrok napierający na wysokie okno. Buty zdjęłam już w progu, by nie zabrudzić błotem grubego, miękkiego dywanu w gwiazdy — bliźniaczo podobne do tych, które pokrywały sufit nie tylko w salonie, ale i w każdym pomieszczeniu w Wieży Krukonów. Delektując się ciszą i uspokajającym zapachem lawendy, spoczęłam na brzegu materaca plecami do drzwi. Moje łóżko znajdowało się na samym końcu komnaty — dokładnie naprzeciwko okna. Lubiłam siadać na skraju materaca i obserwować, jak słońce chowało się za szczytami gór, ale tym razem nie widziałam niczego poza własnym odbiciem. Krople bębniły o szybę z takim zapamiętaniem, jakby za cel obrały sobie przebicie się do naszego dormitorium. Kleksy, które tworzyły się na szkle, rozmazywały obraz i — o zgrozo — w pewnym momencie nie widziałam już bladej, zamyślonej twarzy młodej kobiety, ale szkaradną i znajomą, tą samą, która objawiła mi się w świetle błyskawicy i na pięknych rysach Roweny Ravenclaw.

To była obsesja. Wiedziałam o tym od lat, ale dopiero teraz naprawdę mnie to uderzyło. 

Głód, który stłumił czas, na nowo rozgorzał na widok upragnionego posiłku. 

Głód, który należało zaspokoić. 

 

*

 

Długo nie mogłam zasnąć. Długo po tym, jak moje współlokatorki wróciły z ciągnącego się w nieskończoność posiedzenia w pokoju wspólnym, a później, jedna po drugiej, zapadły w głęboki sen. Sama przewracałam się z boku na bok, nie mogąc przestać myśleć o Moodym. 

Kolejna niespokojna, nieprzespana noc. Kolejna z powodu tamtego człowieka. 

Musiałam przysnąć grubo po północy, bo kiedy zbudziłam się tuż przed świtem, wciąż czując piasek pod powiekami, z zewnątrz nie dochodziło nic poza powolnym, miarowym kapaniem. 

Przestało padać. 

Z dormitorium wyślizgnęłam się bezszelestnie. Miałam wprawę w porannym wymykaniu się, tak, jak pozostałe dziewczyny w cichym zakradaniu się do sypialni późno w nocy — w tym jednym doskonale się uzupełniałyśmy. 

Lubiłam Hogwart przed świtem. Na kompletnie opustoszałych korytarzach czułam się jak duch wtopiony w historię przesyconych magią murów, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, czy duchy cokolwiek czuły. Czy czuły tak naprawdę. Nigdy z żadnym nie rozmawiałam. 

Być może stąd brały mi się podobne porównania. Szara Dama jako Duch-Rezydent była jednakowo wycofana, ale o wiele piękniejsza i po stokroć bardziej majestatyczna ode mnie. Widziałam siebie bardziej jako Ducha Bibliotecznego albo najlepiej Ducha Ścieżek Zakazanego Lasu. 

Bo tam najczęściej się wybierałam. 

Kiedy wyszłam na zewnątrz, słońce z ochotą budziło się ze snu. Błonia wciąż wylegiwały się pod ciężką pierzyną mgły, ale mdła szarówka ustępowała już miejsca nieśmiałym białawym promykom. Ruszyłam śmiało w stronę jeziora, specjalnie zbaczając z wydeptanej dróżki. W nieruchomej tafli odbijały się jak muśnięte różem i fioletem pojedyncze poszarpane chmurki — pozostałość po wczorajszej ulewie. 

Wdychając powoli świeże powietrze rześkiego poranka, szłam powoli trawiastym pasem brzegu jeziora, kierując swe kroki w stronę lasu. Zawsze pokonywałam tę samą drogę wzdłuż kamienistej plaży i wiedziałam, że nie znajdę tu nic ciekawego, ale ten spacer był częścią mojego wewnętrznego spokoju. Współtworzył go wraz z odgłosami natury, odległym szumem w koronach drzew i zapachem wilgoci. 

Już wczoraj w łóżku nawiedził mnie pomysł napisania do Croucha, ale nie miałam pojęcia, gdzie go szukać, a wysłanie szkolnej sowy wydało mi się niezbyt rozsądne. Żałowałam, że nie miałam własnej. Zawsze mogłam spróbować wymknąć się jakimś tajnym przejściem ze szkoły, teleportować się do Clovy i błąkać się po polach tak długo, aż odnajdę zaczarowany dom, ale natychmiast zderzyłam się z szeregiem przeciwności. 

Po pierwsze i najważniejsze — nie znałam żadnego tajnego przejścia. 

Rosabrytka. 

Przykucnęłam i ostrożnie wydłubałam z wilgotnej ziemi różowawy, podobny do pędów młodej fasoli korzonek. Zadrżała lekko pod moimi palcami, ale oklapnięte płatki rozluźniły się w momencie, kiedy zawinęłam roślinę w chusteczkę i schowałam do zewnętrznej kieszeni torby. 

Tajne przejście — może pierwsze, ale chyba nie najważniejsze. Co powiedział Pettigrew, kiedy rozstawaliśmy się na moście? Crouch się z tobą skontaktuje. I tak, jak było mówione. Gęba na kłódkę, zrozumiano? 

Znów przystanęłam, zauważywszy w trawie cztery kolejne rosabrytki. I kruczy dymień. Przez wakacje musiało tu być niesamowicie sucho, że zasiały się tak blisko jeziora. 

Czyli co. Gęba na kłódkę i czekać, aż Crouch się ze mną… 

— To pokrzepiające, że poza mną jeszcze ktoś o tej porze nie śpi. 

Ochrypły głos tuż za moimi plecami spowodował, że prawie wskoczyłam do jeziora. W zamian za to jedną nogą próbowałam się cofnąć, a drugą ratować przed upadkiem i ostatecznie wykonałam jakieś pokraczne szarpnięcie, upuszczając torbę do wody. Serce miałam w przełyku. 

Alastor Moody stał w bezpiecznej odległości na skraju lasu w ciemniejszej plamie pod wierzbą. Czarne oko śledziło każdy mój krok, kiedy, dysząc, próbowałam wyłowić z jeziora przemoknięty tobołek. Drugie bez przerwy miotało się w oczodole, badając boki i tył jego głowy. 

— Tak — odparłam lakonicznie. — Spaceruję. 

— Powrót bez zakłóceń? 

Bez. — Przyjrzałam mu się podejrzliwie spod byka, licząc, że wyłowię z twarzy eks-aurora coś, co mogłoby potwierdzić, że to Crouch, ale nic z tego. Nie znałam ani Croucha, ani Moody’ego. — Dlaczego ty nie śpisz? 

Pobliźniona twarz w cieniu drzew prezentowała się tylko odrobinę mniej koszmarnie, ale tylko do pierwszego uśmiechu, który wykrzywił ją jak taśma, którą ktoś niedbale okleił foliową reklamówkę. 

— Pewne eliksiry należy przyjmować co godzinę, jeżeli wiesz, co mam na myśli. 

— A, to po to były te odwiedziny w Medway. 

— Chociaż — dodał, a jego szalone oko obróciło się gwałtownie i przyszpiliło mnie ostrym spojrzeniem — nie jestem pewien, czy na pewno wiesz. Nie zdobyłaś suma z eliksirów. 

Poczułam ciepło oblewające policzki, ale nie dałam po sobie poznać, że zakłopotała mnie ta bezpośrednia uwaga. I fakt, że wiedział. 

Oczywiście, że wiedział. Jako nauczyciel mógł sprawdzić każdego ucznia, jeżeli tylko miał na to ochotę. Doświadczyłam dziwnego, ale przyjemnego ukłucia w sercu na myśl, że mógł naprawdę zechcieć sprawdzić. 

Sprawdzić mnie. Pomyśleć o mnie ot tak. 

— Profesor Snape oczekiwał wybitnego, a ja miałam tylko marne powyżej oczekiwań — wyjaśniłam, wzruszając lekko ramionami. — Ale jestem wybitna w innych dziedzinach. 

— Między innymi w tym? — zapytał i magiczne oko znów się poruszyło, zerkając na torbę. 

Gorąco rozpłynęło się nie tylko po twarzy, ale wpłynęło na szyję i dalej w kierunku klatki piersiowej i brzucha. Zmrużyłam powieki, szukając na twarzy Moody’ego cienia pogardy. Nie byłam pewna, czy to przez blizny, czy dlatego, że wcale jej tam nie było, lecz nie dostrzegłam nic, co pozwoliłoby mi sądzić, że kpił. 

— Niektóre są całkiem przydatne, kiedy chcesz kogoś otruć — odparłam zupełnie poważnie. — I nie potrzeba do tego czterech miesięcy warzenia trucizny. Ani wybitnego u na SUM-ach.

Przez sekundę lub dwie spoglądał na mnie ze ściągniętymi brwiami na nachmurzonym czole, po czym bez ostrzeżenia wydał z siebie dźwięk — ni to śmiech, ni prychnięcie. I choć chropowaty głos Moody’ego zupełnie do tego nie pasował, natychmiast zadźwięczało mi w uszach wspomnienie tamtego dźwięcznego, wysokiego śmiechu Croucha. Nieprzyjemny ucisk w żołądku odrobinę osłabł. 

— Sprytnie — rzucił niedbale i ruszył wolno dalej cieniem wzdłuż kamienistej plaży. Zaciekawiona podążyłam za nim. — Muszę pamiętać, żeby uważać na twoją herbatę. Zatem nie masz tu żadnych przyjaciół, zbierasz rośliny i nie jesteś dociekliwa. I nie kontynuujesz eliksirów. 

Otworzyłam usta i w pierwszej chwili już miałam wyrazić sprzeciw, nie zgodzić się albo zaprotestować — jakim prawem pozwalał sobie na tak zuchwałe uwagi, ale w następnej uderzyło mnie ta szczerość. W zamian za to zapytałam: 

— Dlaczego uważasz, że nie jestem dociekliwa? 

— Gdybym miała wiedzieć, to byście mi powiedzieli, to mu powiedziałaś, kiedy było po wszystkim. Zgadza się? 

Przytaknęłam. Znów poczułam w brzuchu coś, co mnie poruszyło. Jakieś drgnienie sympatii, sama nie wiedziałam — do Glizdogona czy do Croucha — że wydało im się istotne, co miałam na ten temat do powiedzenia. Oczywiście musieli tak uważać — nie mieli wyjścia, skoro zdecydowali się z jakiegoś powodu mnie wtajemniczyć. I z całą pewnością nie chodziło o moje zupełnie przeciętne umiejętności w świecie śmierciożerców, a już na pewno nie o lojalność, w którą każdy ukrywający się wyznawca Czarnego Pana miał prawo wątpić. 

— A czy któryś z was by mi wyjaśnił? No właśnie — odpowiedziałam sobie, zanim zdążył się odezwać. — Dostałam zadanie czekać, więc czekałam. 

Zerknął na mnie zdrowym okiem i zarechotał w sposób zdecydowanie bardziej pasujący do emerytowanego aurora z paranoją. 

— Nie jesteś zbyt spontaniczna. 

— Nie. Coś w tym złego? 

— To zależy, jak na to spojrzeć. Wszyscy ci spontaniczni siedzą w Azkabanie. 

— A ty? 

Milczał. Uśmiechnął się tylko, ponownie zniekształcając twarz do wyglądu groteskowej maski, ale była w tym uśmiechu jakaś ciekawość — czy spytam dalej albo czy będę naciskać. Nie wypytywałam ani nie naciskałam. To była najdziwniejsza rozmowa, w jakiej kiedykolwiek brałam udział i mimo że budziła we mnie jakieś niezbadane dotąd emocje, czułam się bezpieczniej na ziemi. Wśród faktów i planów. 

— Co teraz? 

— Teraz? — Krzaczaste brwi wygięły się w zaskoczeniu. — Teraz spełniamy naszą powinność, żeby później on mógł spełnić nasze marzenia. Myślisz, że Hagrid jeszcze śpi? 

Obejrzał się na majaczącą w oddali chatkę. W malutkich okienkach widać było pomarańczowawą poświatę, a nad kominem unosiły się pierwsze nieśmiałe kłęby dymu. Nie mówiąc nic więcej, Crouch skręcił gwałtownie i zniknął między drzewami wprost na drodze do Zakazanego Lasu. Bez słowa ruszyłam za nim. 

Liczyłam, że skoro mieliśmy już za sobą Przysięgę Wieczystą i porwanie, nie czekało tam na mnie nic poza rozmową. 


___________

Musiałam zmienić szablon, bo tamten mnie odrzucał. Przepraszam, że długo nic nie publikowałam, ale kompletnie nie miałam Internetu, po prostu męka. Ale teraz już coś się poprawiło. W szkole mamy dużo nauki, zwłaszcza z polskiego, ale w końcu profil humanistyczny… Dedykacja dla Nieśmiertelnej :*  

33 komentarze:

  1. Areti
    21 września 2010 o 19:10

    Podobał mi się ten rozdział. Czekam na następny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 września 2010 o 19:11
      No tak, skończyły mi się rozdziały do publikowania, więc muszę przepisać partię następnych xD

      Usuń
  2. ~olka
    21 września 2010 o 19:17

    Fajny rozdział i ładny szablon………….Macy będzie mieć koleżankę.Chociaż będzie miała z kim pogadać…………..Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 września 2010 o 19:28
      Etam, aż takim odludkiem to nie była, żeby nie miała znajomych xD

      Usuń
  3. ~ThisLove
    21 września 2010 o 20:27

    Odcinek fajny. Uwielbiam czytać twoje opowiadania ;) Dobrze że Macy znalazła koleżankę. Spodobała mi się główna bohaterka opowiadania przypomina mnie z charakteru xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 września 2010 o 21:06
      Nom. I mnie. Ja też taki odludek nielubiany jestem xD

      Usuń
  4. ~soft love
    21 września 2010 o 21:07

    Hm… Nelly będzie przyjaciółką Macy?Mam nadzieje, że zna pojęcie przyjaźni…No bo poplecznicy Voldka, są tak jakby… puści co do uczuć.Rozdział fajny dużo opisów, ale takich a’la Grzędowicz chce się czytać :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 września 2010 o 21:17
      No, nie umieściłam Nelly tutaj bez powodu, ale nie koniecznie, by była przyjaciółką Macy. No, to znaczy głównie po to, zresztą, później zobaczycie xD

      Usuń
  5. ~Caitlin
    21 września 2010 o 22:23

    Wspaniale.Dobrze, że Macy znalazła bratnią duszę. Powinna mieć kogoś takiego :)Ciekawe tylko, czy podzielą się wszystkimi sekretami xDCzekam na kolejny rozdział ;*PS a w jakiej jesteś szkole? :DJa też mam profil humanistyczny, tyle że z rozszerzoną łaciną. Masakra. Ostatniej nocy spałam 2h żeby się tego nauczyć xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 22 września 2010 o 20:20
      Ano, ja też mam łacinę, ale rozszerzony francuski. Po prostu go uwielbiam xD I mamy cudowną nauczycielkę od historii xD Za to chemia mnie przeraża, nie mam pojęcia nawet, o czym mówimy na lekcjach xD Na ostatniej pisałam rozdział na dlr xD

      Usuń
  6. ~Zabójczyni
    22 września 2010 o 19:39

    Czekam na NN. Zapraszam na ale-szablon-y.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  7. bano_j@op.pl
    23 września 2010 o 18:47

    Ciekawy rozdział. Czasem fajnie poczytać takie spokojne notki. Mało akcji, dużo przemyśleń. Uwielbiam takie. Nelly i Macy podobne do mnie, takie niewidoczne ;D Pozdrawiam i liczę że wpadniesz do mnie julie-riddle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 września 2010 o 22:08
      Ano, spokojnie było. W tej notce ;> Niedługo postaram się dać więcej akcji, chociaż przemyślenia będą zawsze.

      Usuń
  8. ~Justine
    25 września 2010 o 15:37

    Dobra. Miałam czas to wzięłam się za czytanie xD [nareszcie]. Wydaje mi się, że wyłapałam kilka błędów [ale tylko wydaje!]” (…) w oddali majaczyły powozy, powoli zajmowane już przez młodzież. „, a nie powinno być bez przecinka?” – Nie. Raczej nie. Gdyby nie Zakon Feniksa, nadal miałabym rodziców. Czuję do nich nienawiść ogólnie, do Moody’ego może trochę mocniej. ” – A tutaj to się pogubiłam trochę xD. Nie wiem właściwie… Jakoś tak dziwne mi się to wydaje >.<.”Kiedy przebrałam się w koszulę nocną i weszłam już do łóżka, drzwi do sypialni się otworzyły i weszło jeszcze kilka dziewczyn.” – Powtórzenie.Więcej nie widziałam ^ ^. Btw. Na profilu humanistycznym jesteś? Ech. Ja bym tak nie mogła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 września 2010 o 15:58
      Ano, jestem na humanistycznym. Nie uważam, że jest tak źle, chociaż za mało historii mamy jak dla mnie xD A Ty na jakim jesteś? xD

      Usuń
  9. ~Lady Wampirzyca
    26 września 2010 o 15:25

    Mówię od razu spam. Chciałabym cię zaprosić na http://princess-of-darkness-is-lady-death.blog.onet.pl ;)A co do bloga, to fajny nowy nagłówek, ale ten pierwszy był najlepszy ;) Podoba mi się w tym opowiadaniu to że jest taki niespotykany temat ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Morales
    27 września 2010 o 13:00

    Miło, że główna bohaterka spotkała kogoś, z kim może się zaprzyjaźnić.Bardzo ciekawy dobór kolorów.Zapraszam na nn na http://www.squirrels.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 27 września 2010 o 19:42
      Też mi się podoba, choć czcionka w nagłówku chyba niezbyt xD

      Usuń
    2. ~Morales
      28 września 2010 o 10:33

      Według mnie pasuje do obrazka.

      Usuń
    3. 28 września 2010 o 19:39
      Och, może i tak xD

      Usuń
  11. natalka1211@poczta.onet.pl
    8 października 2010 o 21:40

    Wybacz, że komentuję dopiero teraz! Przyznam się bez bicia, ze notkę przeczytałam tego samego dnia, którego poinformowałaś mnie o niej na blogu, ale zwyczajnie nie chciało mi się napisać o niej kilku słów. Ale dobra, idziemy do rozdziału. Więc tak, zdziwiło mnie, że Macy wcześniej nie zauważyła tej dziewczyny. Cóż, nie musiały się przyjaźnić, ale to chyba ciężko spać obok siebie przez kilka lat i nigdy się nie zauważyć, prawda? To moje jedyne zastrzeżenie, reszta rozdziału podobała mi się jak zwykle. Czekam na kolejny rozdział, Tula :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 października 2010 o 23:03
      Hehe, specjalnie tak zrobiłam. Chciałam ją umieścić w innym domu, tę Nelly, ale stwierdziłam, że Macy jest zbyt zadufana w sobie, by zwrócić uwagę na kogoś z innego domu. Ale nie ma się jej co dziwić, jest w końcu Ślizgonką xD Nelly wydaje się zupełnie nie pasować do Slytherinu, ale spokojnie xD Mamy czas, jeszcze wyjdzie z niej to, co miało wyjść xD

      Usuń
    2. natalka1211@poczta.onet.pl
      9 października 2010 o 10:14

      Powiedz mi, dlaczego mam wrażenie, że to nie będzie nic dobrego ? xd

      Usuń
    3. 10 października 2010 o 11:38
      Dobrze masz wrażenie xD Hahaha, wredna jestem xD

      Usuń
    4. ~Tula
      10 października 2010 o 12:45

      W takim razie mamy podobną naturę xd będę czekała na wszelkie zło!

      Usuń
    5. 10 października 2010 o 13:23
      Haha, wrednota xD A tak w ogóle, to nowych bohaterów zrobiłam, zapomniałam pod notką napisać xD

      Usuń
    6. natalka1211@poczta.onet.pl
      10 października 2010 o 14:30

      Widziałam, Hope jest najlepsza . Ciekawe ile ma piegów?

      Usuń
    7. 10 października 2010 o 15:09
      Policz, jak Ci się chce xD

      Usuń
    8. ~Tula
      10 października 2010 o 18:19

      Jestem zbyt leniwa, ale może kiedyś się skuszę xd

      Usuń
    9. 11 października 2010 o 19:16
      Wheh, to witaj w klubie xD

      Usuń
    10. ~Tula
      12 października 2010 o 18:25

      xd dobra, teraz powiedz mi, na kiedy planujesz dodać nowy rozdział? Niepewność mnie rozsadza!

      Usuń
    11. 12 października 2010 o 19:24
      Och, sama wiesz, jak to jest. Nie ma czasu i w ogóle… Ale jutro na dlr planuję rozdział. Tutaj może w piątek. Do szkoły nie idziemy, hahahaha xD

      Usuń
    12. ~Tula
      13 października 2010 o 19:39

      Nom, dzięki Bogu! Już myślałam, że nie wytrzymam psychicznie ;)

      Usuń