1 września 2010

3. Duchy w Crouchwood Hall


Nienawidził tego domu.

Wszystko było tam odpychające. Zaczynając od ponurych, przytłaczających wnętrz, przez martwą ciszę, kończąc na wspomnieniach, ale gotycki dworek z ciemnego, zmurszałego kamienia — zapomniany lata temu — wciąż był chroniony przez moc starych zaklęć, więc Barty od razu pomyślał, że to doskonała kwatera tymczasowa dla osłabionego podróżą pana. 

Drzewa rosły tu wysokie i rozłożyste, zupełnie maskując starą ścieżkę prowadzącą do jedynej drogi w okolicy. Od kiedy Crouchwood Hall opustoszało, nikt nie miał powodu, by błąkać się po lesie. Nawet zjawy. Zdjęcie posiadłości doskonale nadawałoby się na okładkę taniego horroru. Nic tu nie zachęcało do zostania na dłużej, zwłaszcza teraz, kiedy czas tak niedelikatnie obszedł się z tymi prawie tysiącletnimi murami. Szare, wapienne strzeliste wieże — dwie mniejsze na rogach i jedna od frontu — straszyły pustymi oknami, sczerniały maswerk nie pełnił już żadnej funkcji ozdobnej, wręcz przeciwnie, szpecił jak rozpadające się tralki ciągnące się po obu stronach frontowych schodów. A gdyby sama budowla nie była dostateczną reklamą wakacji z duchami, jesienią i wczesną wiosną trzy stawy na tyłach domu wzbogacały powietrze o zatykający odór stęchlizny. 

Momentami czuł się tak, jakby znów wrócił do Azkabanu, ale tym razem szczęście wysysały wspomnienia, nie dementorzy. 

Do niektórych pokoi światło dzienne w ogóle nie docierało, zwłaszcza do tych w głębi domu, wybitnie zaniedbanych, ale z nieznanych mu powodów Czarny Pan upodobał sobie właśnie jedną z tamtych komnat. Lubił ciszę i momentami zdawał się rozkoszować ciężkim, przesyconym wilgocią klimatem mroku i sąsiedztwem bagien. Olbrzymi wąż, który początkowo strzegł go jak wierny pies, teraz prawie nie bywał w domu. 

Czuł się rozdarty. Nie tylko z powodu sposobu, w jaki potraktował tamtą dziewczynę. Wierzył, że pewne uczynki można było wybaczyć, jeżeli stały za tym wyższe cele — jakkolwiek grindelwaldowo by to nie brzmiało — i to był właśnie jeden z takich uczynków.

Nie, o tym prawie nie myślał.

Za kilka dni miał rozpocząć zadanie życia. Nie pamiętał, kiedy ostatnio kotłowało się w nim na raz aż tyle emocji. Tym bardziej, że Barty raczej nie należał do osób nadmiernie żywiołowych. 

A teraz nareszcie miał opuścić ten dom i służyć Czarnemu Panu — tak, jak w wyobrażeniach, które utrzymywały go przy zdrowych zmysłach przez ostatnie lata. Wyrwać się stąd, robić to, czego zawsze pragnął, ale i zostawić swego pana tutaj samego. Na pastwę Glizdogona — tego nieporadnego, strachliwego idioty. 

Za plecami usłyszał charakterystyczny szelest przydługiej peleryny ciągnącej się po kamieniu i oderwał niewidzący wzrok od szyby jednego z okien na parterze. Pettigrew prawie zmykał po schodach, pozbywszy się służalczej miny i półukłonu, który upodabniał go do starca. Teraz na wychudłej, zniszczonej twarzy malowały się wyłącznie resztki obrzydzenia. 

Gardził nim. Całą historią, postawą i obecnością tego człowieczka pod swoim dachem — jaki by ten dach nie był. W Bartym aż się gotowało na widok tej parszywej mordy, tego grymasu, jakby ręce Pettigrew dotykały świeżego łajna, a nie ciała ich pana. Glizdogon nieświadomie doznawał największej łaski, o którą z całą pewnością biliby się najbardziej oddani słudzy — możliwość opieki nad największym czarnoksiężnikiem, który dotychczas stąpał po tym globie, ale jedyne, co ten prostak potrafił, to narzekać. 

Jak gdyby Czarny Pan nie zdawał sobie z tego sprawy. 

— Udał się na spoczynek — wychrypiał. Po przymilnym tonie nie został nawet ślad. — W końcu. 

— Powinieneś zacząć bardziej doceniać swoje obowiązki — mruknął Crouch, odwracając się z powrotem do okna. Słońce było już tak nisko, że jego promienie nie docierały do najniższych okien Crouchwood Hall, jedynie wąski, różowawy pasek nieba widoczny z holu ukazywał piękno zbliżającego się zachodu. — W końcu. 

Tamten syknął z dezaprobatą, jakby poczuł się dotknięty. 

— Nie masz zielonego pojęcia, o czym mówisz, dzieciaku. 

Crouch parsknął cicho pod nosem, ale nic więcej nie powiedział. W dużych kręgach zawsze był ktoś taki — śliski tchórz, grupa zdrajców, garstka najwierniejszych popleczników i ci, którzy dobrze kalkulowali. I wszyscy zawsze kończyli tak samo, kiedy ich panu powinęła się noga. 

— Co z tą dziewczyną? — zapytał. — Jesteś w stu procentach pewien, że można jej ufać? Kładziemy na szali wszystko, rozumiesz?

Poczuł charakterystyczną woń wilgotnej odzieży i dawno niemytego ciała, kiedy Glizdogon zatrzymał się tuż obok i sam utkwił wzrok w szczycie koron, przez które z trudem cisnęły się ostatnie smugi sierpniowego słońca. Choć posiadłości daleko było do zadbanej, łazienki pozostawały zupełnie sprawne, ale wyglądało na to, że lata spędzone w szczurzej skórze zupełnie pozbawiły Pettigrew części ludzkich nawyków — w tym do prania i korzystania z prysznica. 

— Dowiedziałem się o niej, bywając w jej domu — mruknął, wpychając ręce do kieszeni. — Jej ciotka jest kuzynką kobiety, u której mieszkałem. Bywając w tym domu z jej dzieciakami, zdarzyło mi się usłyszeć to i owo… A potem zrobiłem małe śledztwo. Kiedy na małej powierzchni zakotłuje się od tylu dzieciaków, szczurowi łatwo jest zniknąć na kwadrans czy dwa. 

Uśmiechnął się przetrzebionymi, zżółkniętymi zębami i Barty doznał nieprzyjemnego wrażenia, że było w tym uśmiechu coś perwersyjnego — nawet jak na niego. 

— Co usłyszałeś? 

— Jej ciotka dzieliła się pewnymi obawami, wiesz, takie babskie niczym niepoparte jojczenie… Och, Molly, co to z nią będzie, ma dopiero osiem lat, już jest taka dziwna… tak się izoluje… — zaczął naśladować prześmiewczo piskliwy kobiecy głos. — Myślisz, że czarna magia praktykowana w ciąży może mieć jakiś wpływ na dziecko? Molly, ona się tak izoluje… Jej matka była taka sama i co, wyszła za śmierciożercę… Takie tam… 

— Najwidoczniej nie „takie tam”, skoro była w stanie w ciemno złożyć Przysięgę Wieczystą — wpadł mu w słowo. 

— Ano — przyznał skwapliwie. — Ale Czarnemu Panu służą również naiwniacy… 

— …albo ludzie oddani. 

— Nazywaj ich sobie, jak chcesz. Chociaż dla nas tym lepiej. Wysłać sowę i odebrać gówniarę z mostu… Mogę zawsze wkładać tyle wysiłku w robotę. 

Crouch wydął lekko usta i szybko odwrócił wzrok od pełnego pogardy profilu Glizdogona. A jednak było w nim coś, co sprawiało, że poza niechęcią czuło się wobec niego pewną akceptację. O ile w pobliżu nie znajdował się Czarny Pan, jako jeden z niewielu nie udawał — jakby jego jedyną ambicją w tym wszystkim było wyłącznie przetrwać. 

— W każdym razie — kontynuował niewzruszony — obawy Rosalie Montgomery okazały się słuszne, bo smarkula w dzieciństwie prowadziła pamiętnik, chowała różne księgi w skrytce pod łóżkiem… Dowiedziała się, kim byli i jak zginęli jej rodzice. Miała jakieś pięć lat, kiedy ministerstwo umieściło ją u Montgomerych. W tym wieku już trochę się pamięta, co nie? 

Doświadczył nagłego przypływu sympatii do tamtej niezmiernie zdeterminowanej dziewczyny. Doskonale ją rozumiał, bo lata temu sam taki był. On również przemycał do pokoju książki, śledził w gazetach wszystko, co dotyczyło Lorda Voldemorta. Każdy artykuł, każdą najdrobniejszą wzmiankę, tylko Barty nie musiał ukrywać tego pod łóżkiem. Crouchwood Hall było za duże, by widywać ojca na co dzień, a co dopiero coś przed nim ukrywać. Z perspektywy czasu to wydawało się równie naiwne, jak złożenie Przysięgi Wieczystej dwóm martwym mężczyznom w domku na pustkowiu — ojcu nie zajęło więcej niż mgnienie oka, by uwierzyć, że jego wytresowany syn okazał się jednak nie być tym, za kogo go miał. 

— Coś by zjeść — mruknął do siebie Glizdogon i przeciągnął się, ziewając. — Szkoda, że Crouch wyrzucił tego skrzata, mam już dość tego puszkowanego barachła. 

— Skrzatkę. 

— Hę? 

Poczuł trudną do opanowania chęć spoliczkowania go. Nie wiedział, czy bardziej zirytowało go to, co powiedział Pettigrew, czy sposób, w jaki to zrobił. 

— To jest skrzatka. Mrużka — powtórzył lodowato, nawet na niego nie patrząc. — Goszczę cię w moim domu tylko na życzenie Czarnego Pana, bądź łaskaw o tym pamiętać. Spodziewałem się, że pomyślisz o tym, że to nie są warunki, w jakich nasz pan może wygodnie mieszkać, ale widocznie zbyt dużo wymagałem. Myślę, że mógłbyś wykazać się większą inicjatywą i pomóc mi w sprzątaniu. 

Atmosfera zrobiła się nieprzyjemnie gęsta jak bagnista ziemia za stawami. Kątem oka spostrzegł, jak się skrzywił. 

— Czarny Pan ma własną kwaterę, nie zostanie tu dłużej, niż musi — odburknął, ale obrzucił przestronny westybul krytycznym spojrzeniem. 

— Słyszałem o tym od Bellatriks i jej męża. — Wyciągnął różdżkę i wykonał taki ruch, jakby chciał strzepnąć coś z jej końca, a cały kurz i zaschnięta ziemia wniesiona z zewnątrz raz-dwa zostały wessane. — To jedyni śmierciożercy, których cenię. Jedyni, którzy stracili wszystko, żeby go odnaleźć. 

Niechętnie i za pomocą różdżki starego Croucha Pettigrew zaczął oczyszczać wiszące do samej podłogi zasłony. Ciężki, butelkowozielony brokat okazał się oporny na zaklęcia porządkowe, co tamten skomentował siarczystym przekleństwem. 

— Ja też byłem więziony w imię naszego pana — poskarżył się, gdy jedna z kotar zerwała się i z głuchym tąpnięciem opadła na podłogę, wzniecając w powietrze tumany kurzu. — I to w żałosnej formie. I żadna Skrzatka-Mrużka nie przynosiła mi do łóżka tacy ze śniadaniem… i nie paliła mi zimą w kominku, żeby moja paniczowska stópka przypadkiem nie zmarzła, kiedy będę wygrzebywał się z pierzyn. 

Crouch parsknął pod nosem. 

— I tak tobą gardzę — mruknął zupełnie spokojnie.

Dla prymitywnego umysłu największym cierpieniem zawsze pozostanie brak strawy i ciepłego kąta do spania. Glizdogonowi od zawsze było obce jakieś wyższe poświęcenie — jak gdyby nie istniało nic poza śniadaniem na tacy i wygodnym łóżkiem. Według Glizdogona tylko to świadczyło o poświęceniu. Tak mówiła Bellatriks i Barty też przekonał się o tym już pierwszego dnia zaraz po tym, jak ich pan udał się na spoczynek. 

Susząc wilgotne dywany ciągnące się daleko przez długie, zimne korytarze, myślami był zupełnie gdzie indziej — tam, gdzie Pettigrew chciałby być przez dwanaście ostatnich lat. Zadbany, zaopiekowany, w czyściutkiej, pachnącej szacie, w nagrzanym pokoju i z tacą zastawioną swoimi ulubionymi potrawami. W szafce przy łóżku mieściły się przekąski, ale ich nie jadł. Niczego nie jadł, dopóki ojciec nie wydał mu polecenia, a Mrużka załamywała ręce. Że też nigdy o tym nie pomyślał — by stać się animagiem i zmienić się w szczura. Barty zrobiłby wszystko, by wymienić tamte luksusy na wolną wolę. 

A potem przebudził się z trwającego dekadę ubezwłasnowolnienia, mając trzydzieści jeden lat — nagle, bez ostrzeżenia, pozbawiony własnej tożsamości i drobnych pragnień, z duszą wyjałowioną Imperiusem. Żył wyłącznie marzeniami, snem o powrocie Czarnego Pana, który jakimś cudem dowie się o jego istnieniu i wyrwie z więzienia własnej głowy. 

Tak też się stało. Wybłagał to. Wymodlił. I to było proste jak matematyka — Lord Voldemort ofiarował mu życie, więc teraz on mu je odda. W zupełności i do samego końca. 

Glizdogon tylko czekał, aż się rozdzielą, ale Barty przyjął to bez zaskoczenia. Oczyścił całą część reprezentacyjną domu, choć nie miała przed kim błyszczeć. Pan nie opuszczał gościnnej sypialni w głębi domu, Pettigrew nie doceniał ani historycznej, ani estetycznej wartości przedmiotów gromadzonych przez pokolenia Crouchów, a on sam już żył zbliżającym się zadaniem. Jeszcze kilka dni i będzie mógł się sprawdzić, wykazać, znów puścić w ruch swoje zakurzone czarodziejskie zdolności. 

Wyszedł na schody i pierwsze, co go uderzyło, to przenikający, mokry chłód zza domu. Podjazd z ozdobną, niedziałającą fontanną prawie w całości pochłonął już mech i drobne chwasty. Wyglądało na to, że od śmierci matki ojciec nie tylko całkowicie wyniósł się z tego domu, ale i przestał tu zaglądać. Może tylko Mrużka od czasu do czasu wymykała się, żeby wyszorować niektóre portrety w holu. W każdym razie wyglądały o wiele czyściej niż wszystko inne. Pozapalał część lamp na dole, ale nawet ich światło sączące się hojnie przez olbrzymie, świeżo umyte okna nie rozproszyło ciemności nadchodzącej nocy. 

A wystarczyło teleportować się jakieś dwie mile w stronę wioski i świat tonął w złotych promieniach zachodu. Podziwiał go przez chwilę, chłonąc idylliczny spokój późnego lata. Choć powietrze nie było już tak nagrzane, zapach sierpniowych kwiatów i ziół aż wiercił w nosie. Crouch ruszył wolno w tylko sobie znanym kierunku i dopiero po chwili na tle łagodnych wzgórz pojawił się czarny zarys domu otoczonego niewysokim ogrodzeniem z drewnianych sztachet. Rozkoszował się tym wolnym spacerem, choć i tu nie doświadczył wielu przyjemności. Właściwie poza wizytą Czarnego Pana i wspomnieniami związanymi z matką uroczy, maleńki dworek był dla Barty’ego obrazem mroku, strachu i niedopowiedzeń. 

Już z progu wyczuł obecność drugiego człowieka, chociaż w środku panowała idealna cisza. Spojrzał na zegar — dziewiętnasta pięć. No tak, jak zwykle punktualny. Barty zajrzał do spiżarni, gdzie na swoim miejscu leżały puszkowane zapasy na kilka następnych tygodni. Znakomicie. Glizdogon będzie zachwycony. 

Po generalnych porządkach w Crouchwood Hall korytarz w domu wydał mu się nieprawdopodobnie ciasny, podobnie salon. Nie paliła się tu żadna świeca, ale przez okno wpadały jeszcze resztki słońca i w tym niewyraźnym świetle zobaczył ciemny kształt siedzącego nieruchomo mężczyzny. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że w fotelu w kącie posadzono sklepowego manekina — nad wyraz porządnie wykonanego. Ze schludnie przyciętym wąsikiem, podkrążonymi, obojętnymi oczami i porządnie wypiłowanymi paznokciami. Dopiero po chwili można było zauważyć, że klatka piersiowa poruszała się rytmicznie, jakby w powolnym, głębokim oddechu. Szklane oczy drgnęły, gdy Crouch wszedł do środka. 

— Twoja różdżka. — Rzucił ją w stronę ojca, a on złapał jak najwyższej klasy ścigający. — Przyda ci się, od jutra wracasz do pracy. Przygotowujesz z Bagmanem turniej, pamiętasz? 

Zwracanie się do niego tym protekcjonalnym, nieco pogardliwym tonem było niskie, ale sprawiało mu wiele satysfakcji. Role się odwróciły. Teraz to on mógł szydzić, wymyślać niezliczone kary i tortury, a jednak coś go od tego odstręczało. Może myśl, że stałby się wtedy dokładnie taki jak on? W każdym razie to była pierwsza myśl, gdy wyobraził sobie ojca siedzącego — jak niegdyś on sam — na górze w zamkniętym pokoju pozbawionym książek, radia i wszystkiego, co mogłoby przynieść ulgę w niekończącej się bezczynności. Rzucił się na kanapę i ułożył stopy na podnóżku, który posłusznie podskoczył dokładnie tam, gdzie trzeba. 

Wtem głowa ojca znów drgnęła, a on przemówił zachrypniętym, od dawna nieużywanym głosem: 

— Masz różdżkę. 

Barty wyciągnął przed siebie rękę z różdżką i uniósł brwi. 

— Owszem. 

— Czyja? 

Okręcił ją w palcach tak, by ostatnie promienie musnęły drewno czerwonego dębu. 

— Matki. 

Dziwny uśmieszek wykręcił wargi ojca, jakby ten usłyszał właśnie to, czego się spodziewał. 

— Nie potrafiłeś się powstrzymać nawet przed splugawieniem jej grobu. 

Poczuł ukłucie bólu, ale nawet się nie skrzywił. Roześmiał się tylko tym wysokim, porywczym śmiechem, którego tamten tak nienawidził. 

— Nie można splugawić czegoś, czego tam nie ma — odpowiedział. — Poza tym nie mów o plugawieniu czegokolwiek. Matka gnije na terenie Azkabanu i ty na to pozwoliłeś. I teraz odbierasz nagrodę. Czarny Pan i tak by mnie znalazł, wyciągnąłby mnie z Azkabanu. Mnie i resztę tych, którzy wiernie mu służyli. 

Ich spojrzenia spotkały się. Brązowe i niebieskie, jedne i drugie pełne nienawiści. Serce Barty’ego tłukło się w piersi jak ptak schwytany w koc, choć już dawno nauczyło się nie reagować na tego człowieka. 

— Jesteś szaleńcem. Chorym szaleńcem, którego prędzej czy później zamkną — wycedził. — Tak zawsze jest. 

— Jak i ty, ojcze — odparł z nonszalancją. — Obaj jesteśmy chorzy z obowiązku. Ach, zapewne się ucieszysz. Poza tym, że jutro wracasz do pracy, za kilka dni czeka cię przeprowadzka na stare śmieci. Cieszysz się? Będziesz mógł powspominać dawne czasy. Nie zgadniesz, co tam znalazłem. Więcej zdjęć naszej szczęśliwej rodzinki. 

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni plik czarno-białych, ruchomych fotografii i cisnął nimi prosto w ojca. Kilka błyszczących kartoników zderzyło się z nieruchomą twarzą i wylądowało na kolanach frontami do góry. Na widok dwóch identycznych długowłosych kilkulatków dokazujących na podłodze przed kominkiem pobladłe, brązowe oczy wypełniły się bólem, ale tym razem Barty nie poczuł, że triumfował. Serce znów zatrzepotało mu się rozpaczliwie, jakby chciało się zerwać. Uciec. Nie czuć. 


___________

Ten rozdział trochę krótszy. Cóż, publikuję go w pierwszy dzień szkoły i w kolejną rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej. Mam bardzo słaby Internet, nie wiem, kiedy ukaże się kolejny rozdział, mimo że jest już napisany. Cóż, mam nadzieję, że uda mi się jeszcze opublikować post na Siostrzenicy. 

18 komentarzy:

  1. ~Rozz
    1 września 2010 o 21:27

    Pierwsza?

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Rozz
    1 września 2010 o 21:30

    WOW naprawde jestem pierwsza. Zamiast się uczyć w nowym roku będe czekać z niecierpliwieniem na nową notke. Uwielbiam Twój blog. Wydaje mi się że może w miejscu do którego Macy nie może iść jest ojciec Crouch’a ale chyba był w szkole. Czekam na następną notke, życzę Weny i miłego roku szkolnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 września 2010 o 22:14
      Oooch, nie nadstawiaj nauki ponad mojego bloga xD Za zakrętem czai się coś o wiele gorszego, niż ojciec Croucha xD

      Usuń
  3. bano_j@op.pl
    2 września 2010 o 13:39

    Nie wiem co napisać (nie chce się powtarzać xD). Jak dla mnie idealne opowiadanie, wcale nie takie krótkie. To co piszesz bardzo mi się podoba ;D Pozdrawiam :***

    OdpowiedzUsuń
  4. ~alicecullen2@poczta.onet.pl
    2 września 2010 o 17:52

    Czy ja jestem trzecia? Jestem trzecia! Zajefajnie! :DRozdział, jak zwykle zresztą, świetny. Umiesz pisać, oj umiesz :D Akurat mam mnie „wezwała” do kuchni, i nie mogłam przeczytać przed godziną. Oczywiście musiałam się obrazić… Widzisz, co Ty ze mną robisz?! :D Czekam na NN tu i na SCP :DPozdrawiam, Zama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 września 2010 o 18:04
      Ano, na scp będzie dziś. Już prawie skończyłam pisać. Nie jest to rozdział akcji, ale jestem z niego bardzo dumna, nie wiem, dlaczego xD

      Usuń
  5. ~olka
    2 września 2010 o 18:52

    Macy nie dowiedziała się co było w lesie,ciekawe czemu Barty jej nie powiedział?……………Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 września 2010 o 22:27
      Czasem są takie sprawy, o których lepiej głośno nie mówić.

      Usuń
  6. ~nicole .
    3 września 2010 o 16:13

    „Groza za zakrętem”. Ciekawy tytuł. xD Biedny Crouch, jak ostatnia sprzątaczka musi cały ogród pielęgnować xD

    OdpowiedzUsuń
  7. ~Shizza
    4 września 2010 o 12:56

    Ten rozdział jest krótszy, ale za to o wiele ciekawszy niż poprzedni. Kto śledził Macy, no i co takiego jest w tym lesie? Robi się coraz bardziej tajemniczo. Szablon dodaje atmosfery, ale ten brązowy kolor tła pod postami nie pasuje mi do szarego, ale to chyba kwestia gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 września 2010 o 15:48
      Pewnie tak xD Następny rozdział nie wiem, kiedy dodam, choć mam już napisany xD Ano, co jest w lesie, to się dowiecie, ale do tego jeszcze duuużo czasu xD

      Usuń
  8. alicecullen2@poczta.onet.pl
    4 września 2010 o 16:22

    a właśnie! Mogłabyś mnie powiadamiać o NN? Byłabym wdzięczna :Dna czyjes-klamstwa :)Pozdrawiam, Zama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 września 2010 o 16:47
      Ok, mogłabym xD

      Usuń
    2. ~Zama
      4 września 2010 o 18:07

      Dzięki xD

      Usuń
  9. amanda_dv_13@onet.eu
    5 września 2010 o 20:29

    nowy rozdział na http://www.dziedzictwo-lorda.blog.onet.pl, ZAPRASZAM SERDECZNIE : )P.S. zabieram się za czytanie, postaram się skomentować, mam nadzieje, że zrozumiesz, że teraz mam ograniczoną ilość czasu : D

    OdpowiedzUsuń