Nienawidził
tego domu.
Wszystko
było tam odpychające. Zaczynając od ponurych, przytłaczających wnętrz, przez
martwą ciszę, kończąc na wspomnieniach, ale gotycki dworek z ciemnego,
zmurszałego kamienia — zapomniany lata temu — wciąż był
chroniony przez moc starych zaklęć, więc Barty od razu pomyślał, że to
doskonała kwatera tymczasowa dla osłabionego podróżą pana.
Drzewa
rosły tu wysokie i rozłożyste, zupełnie maskując starą ścieżkę prowadzącą do
jedynej drogi w okolicy. Od kiedy Crouchwood Hall opustoszało, nikt nie miał
powodu, by błąkać się po lesie. Nawet zjawy. Zdjęcie posiadłości doskonale
nadawałoby się na okładkę taniego horroru. Nic tu nie zachęcało do zostania na
dłużej, zwłaszcza teraz, kiedy czas tak niedelikatnie obszedł się z tymi prawie
tysiącletnimi murami. Szare, wapienne strzeliste wieże — dwie
mniejsze na rogach i jedna od frontu — straszyły pustymi oknami,
sczerniały maswerk nie pełnił już żadnej funkcji ozdobnej, wręcz przeciwnie,
szpecił jak rozpadające się tralki ciągnące się po obu stronach frontowych
schodów. A gdyby sama budowla nie była dostateczną reklamą wakacji z duchami,
jesienią i wczesną wiosną trzy stawy na tyłach domu wzbogacały powietrze o
zatykający odór stęchlizny.
Momentami
czuł się tak, jakby znów wrócił do Azkabanu, ale tym razem szczęście wysysały
wspomnienia, nie dementorzy.
Do
niektórych pokoi światło dzienne w ogóle nie docierało, zwłaszcza do tych w
głębi domu, wybitnie zaniedbanych, ale z nieznanych mu powodów Czarny Pan
upodobał sobie właśnie jedną z tamtych komnat. Lubił ciszę i momentami zdawał
się rozkoszować ciężkim, przesyconym wilgocią klimatem mroku i sąsiedztwem
bagien. Olbrzymi wąż, który początkowo strzegł go jak wierny pies, teraz prawie
nie bywał w domu.
Czuł się rozdarty. Nie tylko
z powodu sposobu, w jaki potraktował tamtą dziewczynę. Wierzył, że pewne
uczynki można było wybaczyć, jeżeli stały za tym wyższe cele — jakkolwiek
grindelwaldowo by to nie brzmiało — i to był właśnie jeden z
takich uczynków.
Nie,
o tym prawie nie myślał.
Za
kilka dni miał rozpocząć zadanie życia. Nie pamiętał, kiedy ostatnio kotłowało
się w nim na raz aż tyle emocji. Tym bardziej, że Barty raczej nie należał
do osób nadmiernie żywiołowych.
A
teraz nareszcie miał opuścić ten dom i służyć Czarnemu Panu — tak,
jak w wyobrażeniach, które utrzymywały go przy zdrowych zmysłach przez ostatnie
lata. Wyrwać się stąd, robić to, czego zawsze pragnął, ale i zostawić swego
pana tutaj samego. Na pastwę Glizdogona — tego nieporadnego,
strachliwego idioty.
Za
plecami usłyszał charakterystyczny szelest przydługiej peleryny ciągnącej się
po kamieniu i oderwał niewidzący wzrok od szyby jednego z okien na parterze.
Pettigrew prawie zmykał po schodach, pozbywszy się służalczej miny i półukłonu,
który upodabniał go do starca. Teraz na wychudłej, zniszczonej twarzy malowały
się wyłącznie resztki obrzydzenia.
Gardził
nim. Całą historią, postawą i obecnością tego człowieczka pod swoim dachem — jaki
by ten dach nie był. W Bartym aż się gotowało na widok tej parszywej mordy,
tego grymasu, jakby ręce Pettigrew dotykały świeżego łajna, a nie ciała ich
pana. Glizdogon nieświadomie doznawał największej łaski, o którą z całą
pewnością biliby się najbardziej oddani słudzy — możliwość opieki nad
największym czarnoksiężnikiem, który dotychczas stąpał po tym globie, ale
jedyne, co ten prostak potrafił, to narzekać.
Jak
gdyby Czarny Pan nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Udał
się na spoczynek — wychrypiał. Po przymilnym tonie nie został nawet
ślad. — W końcu.
— Powinieneś
zacząć bardziej doceniać swoje obowiązki — mruknął Crouch, odwracając
się z powrotem do okna. Słońce było już tak nisko, że jego promienie nie
docierały do najniższych okien Crouchwood Hall, jedynie wąski, różowawy pasek
nieba widoczny z holu ukazywał piękno zbliżającego się zachodu. — W
końcu.
Tamten
syknął z dezaprobatą, jakby poczuł się dotknięty.
— Nie
masz zielonego pojęcia, o czym mówisz, dzieciaku.
Crouch
parsknął cicho pod nosem, ale nic więcej nie powiedział. W dużych kręgach
zawsze był ktoś taki — śliski tchórz, grupa zdrajców, garstka
najwierniejszych popleczników i ci, którzy dobrze kalkulowali. I wszyscy zawsze
kończyli tak samo, kiedy ich panu powinęła się noga.
— Co
z tą dziewczyną? — zapytał. — Jesteś w stu procentach
pewien, że można jej ufać? Kładziemy na szali wszystko, rozumiesz?
Poczuł
charakterystyczną woń wilgotnej odzieży i dawno niemytego ciała, kiedy
Glizdogon zatrzymał się tuż obok i sam utkwił wzrok w szczycie koron, przez
które z trudem cisnęły się ostatnie smugi sierpniowego słońca. Choć posiadłości
daleko było do zadbanej, łazienki pozostawały zupełnie sprawne, ale wyglądało
na to, że lata spędzone w szczurzej skórze zupełnie pozbawiły Pettigrew części
ludzkich nawyków — w tym do prania i korzystania z prysznica.
— Dowiedziałem
się o niej, bywając w jej domu — mruknął, wpychając ręce do kieszeni. — Jej
ciotka jest kuzynką kobiety, u której mieszkałem. Bywając w tym domu z jej
dzieciakami, zdarzyło mi się usłyszeć to i owo… A potem zrobiłem małe śledztwo.
Kiedy na małej powierzchni zakotłuje się od tylu dzieciaków, szczurowi łatwo
jest zniknąć na kwadrans czy dwa.
Uśmiechnął
się przetrzebionymi, zżółkniętymi zębami i Barty doznał nieprzyjemnego
wrażenia, że było w tym uśmiechu coś perwersyjnego — nawet jak na
niego.
— Co
usłyszałeś?
— Jej
ciotka dzieliła się pewnymi obawami, wiesz, takie babskie niczym niepoparte
jojczenie… Och, Molly, co to z nią będzie, ma dopiero osiem lat, już jest
taka dziwna… tak się izoluje… — zaczął naśladować prześmiewczo
piskliwy kobiecy głos. — Myślisz, że czarna magia praktykowana w
ciąży może mieć jakiś wpływ na dziecko? Molly, ona się tak izoluje… Jej matka
była taka sama i co, wyszła za śmierciożercę… Takie tam…
— Najwidoczniej
nie „takie tam”, skoro była w stanie w ciemno złożyć Przysięgę Wieczystą — wpadł
mu w słowo.
— Ano — przyznał
skwapliwie. — Ale Czarnemu Panu służą również naiwniacy…
— …albo
ludzie oddani.
— Nazywaj
ich sobie, jak chcesz. Chociaż dla nas tym lepiej. Wysłać sowę i odebrać
gówniarę z mostu… Mogę zawsze wkładać tyle wysiłku w robotę.
Crouch
wydął lekko usta i szybko odwrócił wzrok od pełnego pogardy profilu Glizdogona.
A jednak było w nim coś, co sprawiało, że poza niechęcią czuło się wobec niego
pewną akceptację. O ile w pobliżu nie znajdował się Czarny Pan, jako jeden z
niewielu nie udawał — jakby jego jedyną ambicją w tym wszystkim było
wyłącznie przetrwać.
— W
każdym razie — kontynuował niewzruszony — obawy Rosalie
Montgomery okazały się słuszne, bo smarkula w dzieciństwie prowadziła
pamiętnik, chowała różne księgi w skrytce pod łóżkiem… Dowiedziała się, kim
byli i jak zginęli jej rodzice. Miała jakieś pięć lat, kiedy ministerstwo
umieściło ją u Montgomerych. W tym wieku już trochę się pamięta, co nie?
Doświadczył
nagłego przypływu sympatii do tamtej niezmiernie zdeterminowanej dziewczyny.
Doskonale ją rozumiał, bo lata temu sam taki był. On również przemycał do
pokoju książki, śledził w gazetach wszystko, co dotyczyło Lorda Voldemorta.
Każdy artykuł, każdą najdrobniejszą wzmiankę, tylko Barty nie musiał ukrywać
tego pod łóżkiem. Crouchwood Hall było za duże, by widywać ojca na co dzień, a
co dopiero coś przed nim ukrywać. Z perspektywy czasu to wydawało się równie
naiwne, jak złożenie Przysięgi Wieczystej dwóm martwym mężczyznom w domku na
pustkowiu — ojcu nie zajęło więcej niż mgnienie oka, by uwierzyć, że
jego wytresowany syn okazał się jednak nie być tym, za kogo go miał.
— Coś
by zjeść — mruknął do siebie Glizdogon i przeciągnął się, ziewając. — Szkoda,
że Crouch wyrzucił tego skrzata, mam już dość tego puszkowanego barachła.
— Skrzatkę.
— Hę?
Poczuł
trudną do opanowania chęć spoliczkowania go. Nie wiedział, czy bardziej
zirytowało go to, co powiedział Pettigrew, czy sposób, w jaki to zrobił.
— To
jest skrzatka. Mrużka — powtórzył lodowato, nawet na niego nie
patrząc. — Goszczę cię w moim domu tylko na życzenie Czarnego Pana,
bądź łaskaw o tym pamiętać. Spodziewałem się, że pomyślisz o tym, że to nie są
warunki, w jakich nasz pan może wygodnie mieszkać, ale widocznie zbyt dużo
wymagałem. Myślę, że mógłbyś wykazać się większą inicjatywą i pomóc mi w
sprzątaniu.
Atmosfera
zrobiła się nieprzyjemnie gęsta jak bagnista ziemia za stawami. Kątem oka
spostrzegł, jak się skrzywił.
— Czarny
Pan ma własną kwaterę, nie zostanie tu dłużej, niż musi — odburknął,
ale obrzucił przestronny westybul krytycznym spojrzeniem.
— Słyszałem
o tym od Bellatriks i jej męża. — Wyciągnął różdżkę i wykonał taki
ruch, jakby chciał strzepnąć coś z jej końca, a cały kurz i zaschnięta ziemia
wniesiona z zewnątrz raz-dwa zostały wessane. — To jedyni
śmierciożercy, których cenię. Jedyni, którzy stracili wszystko, żeby go
odnaleźć.
Niechętnie
i za pomocą różdżki starego Croucha Pettigrew zaczął oczyszczać wiszące do
samej podłogi zasłony. Ciężki, butelkowozielony brokat okazał się oporny na
zaklęcia porządkowe, co tamten skomentował siarczystym przekleństwem.
— Ja
też byłem więziony w imię naszego pana — poskarżył się, gdy jedna z
kotar zerwała się i z głuchym tąpnięciem opadła na podłogę, wzniecając w
powietrze tumany kurzu. — I to w żałosnej formie. I żadna
Skrzatka-Mrużka nie przynosiła mi do łóżka tacy ze śniadaniem… i nie paliła mi
zimą w kominku, żeby moja paniczowska stópka przypadkiem nie zmarzła, kiedy
będę wygrzebywał się z pierzyn.
Crouch
parsknął pod nosem.
— I
tak tobą gardzę — mruknął zupełnie spokojnie.
Dla
prymitywnego umysłu największym cierpieniem zawsze pozostanie brak strawy i
ciepłego kąta do spania. Glizdogonowi od zawsze było obce jakieś wyższe
poświęcenie — jak gdyby nie istniało nic poza śniadaniem na tacy i
wygodnym łóżkiem. Według Glizdogona tylko to świadczyło o poświęceniu. Tak
mówiła Bellatriks i Barty też przekonał się o tym już pierwszego dnia zaraz po
tym, jak ich pan udał się na spoczynek.
Susząc
wilgotne dywany ciągnące się daleko przez długie, zimne korytarze, myślami był
zupełnie gdzie indziej — tam, gdzie Pettigrew chciałby być przez
dwanaście ostatnich lat. Zadbany, zaopiekowany, w czyściutkiej, pachnącej
szacie, w nagrzanym pokoju i z tacą zastawioną swoimi ulubionymi potrawami. W
szafce przy łóżku mieściły się przekąski, ale ich nie jadł. Niczego nie jadł,
dopóki ojciec nie wydał mu polecenia, a Mrużka załamywała ręce. Że też nigdy o
tym nie pomyślał — by stać się animagiem i zmienić się w szczura.
Barty zrobiłby wszystko, by wymienić tamte luksusy na wolną wolę.
A
potem przebudził się z trwającego dekadę ubezwłasnowolnienia, mając trzydzieści
jeden lat — nagle, bez ostrzeżenia, pozbawiony własnej tożsamości i
drobnych pragnień, z duszą wyjałowioną Imperiusem. Żył wyłącznie marzeniami,
snem o powrocie Czarnego Pana, który jakimś cudem dowie się o jego istnieniu i
wyrwie z więzienia własnej głowy.
Tak
też się stało. Wybłagał to. Wymodlił. I to było proste jak matematyka — Lord
Voldemort ofiarował mu życie, więc teraz on mu je odda. W zupełności i do
samego końca.
Glizdogon
tylko czekał, aż się rozdzielą, ale Barty przyjął to bez zaskoczenia. Oczyścił
całą część reprezentacyjną domu, choć nie miała przed kim błyszczeć. Pan nie
opuszczał gościnnej sypialni w głębi domu, Pettigrew nie doceniał ani
historycznej, ani estetycznej wartości przedmiotów gromadzonych przez pokolenia
Crouchów, a on sam już żył zbliżającym się zadaniem. Jeszcze kilka dni i będzie
mógł się sprawdzić, wykazać, znów puścić w ruch swoje zakurzone czarodziejskie
zdolności.
Wyszedł
na schody i pierwsze, co go uderzyło, to przenikający, mokry chłód zza domu.
Podjazd z ozdobną, niedziałającą fontanną prawie w całości pochłonął już mech i
drobne chwasty. Wyglądało na to, że od śmierci matki ojciec nie tylko
całkowicie wyniósł się z tego domu, ale i przestał tu zaglądać. Może tylko
Mrużka od czasu do czasu wymykała się, żeby wyszorować niektóre portrety w
holu. W każdym razie wyglądały o wiele czyściej niż wszystko inne. Pozapalał
część lamp na dole, ale nawet ich światło sączące się hojnie przez olbrzymie,
świeżo umyte okna nie rozproszyło ciemności nadchodzącej nocy.
A
wystarczyło teleportować się jakieś dwie mile w stronę wioski i świat tonął w
złotych promieniach zachodu. Podziwiał go przez chwilę, chłonąc idylliczny
spokój późnego lata. Choć powietrze nie było już tak nagrzane, zapach
sierpniowych kwiatów i ziół aż wiercił w nosie. Crouch ruszył wolno w tylko
sobie znanym kierunku i dopiero po chwili na tle łagodnych wzgórz pojawił się
czarny zarys domu otoczonego niewysokim ogrodzeniem z drewnianych sztachet.
Rozkoszował się tym wolnym spacerem, choć i tu nie doświadczył wielu
przyjemności. Właściwie poza wizytą Czarnego Pana i wspomnieniami związanymi z
matką uroczy, maleńki dworek był dla Barty’ego obrazem mroku, strachu i
niedopowiedzeń.
Już
z progu wyczuł obecność drugiego człowieka, chociaż w środku panowała idealna
cisza. Spojrzał na zegar — dziewiętnasta pięć. No tak, jak zwykle
punktualny. Barty zajrzał do spiżarni, gdzie na swoim miejscu leżały puszkowane
zapasy na kilka następnych tygodni. Znakomicie. Glizdogon będzie
zachwycony.
Po generalnych
porządkach w Crouchwood Hall korytarz w domu wydał mu się nieprawdopodobnie
ciasny, podobnie salon. Nie paliła się tu żadna świeca, ale przez okno wpadały
jeszcze resztki słońca i w tym niewyraźnym świetle zobaczył ciemny kształt
siedzącego nieruchomo mężczyzny. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że w fotelu w kącie
posadzono sklepowego manekina — nad wyraz porządnie wykonanego. Ze
schludnie przyciętym wąsikiem, podkrążonymi, obojętnymi oczami i porządnie
wypiłowanymi paznokciami. Dopiero po chwili można było zauważyć, że klatka
piersiowa poruszała się rytmicznie, jakby w powolnym, głębokim oddechu. Szklane
oczy drgnęły, gdy Crouch wszedł do środka.
— Twoja
różdżka. — Rzucił ją w stronę ojca, a on złapał jak najwyższej klasy
ścigający. — Przyda ci się, od jutra wracasz do pracy. Przygotowujesz
z Bagmanem turniej, pamiętasz?
Zwracanie
się do niego tym protekcjonalnym, nieco pogardliwym tonem było niskie, ale
sprawiało mu wiele satysfakcji. Role się odwróciły. Teraz to on mógł szydzić,
wymyślać niezliczone kary i tortury, a jednak coś go od tego odstręczało. Może
myśl, że stałby się wtedy dokładnie taki jak on? W każdym razie to była
pierwsza myśl, gdy wyobraził sobie ojca siedzącego — jak niegdyś on
sam — na górze w zamkniętym pokoju pozbawionym książek, radia i
wszystkiego, co mogłoby przynieść ulgę w niekończącej się bezczynności. Rzucił
się na kanapę i ułożył stopy na podnóżku, który posłusznie podskoczył dokładnie
tam, gdzie trzeba.
Wtem
głowa ojca znów drgnęła, a on przemówił zachrypniętym, od dawna nieużywanym
głosem:
— Masz
różdżkę.
Barty
wyciągnął przed siebie rękę z różdżką i uniósł brwi.
— Owszem.
— Czyja?
Okręcił
ją w palcach tak, by ostatnie promienie musnęły drewno czerwonego dębu.
— Matki.
Dziwny
uśmieszek wykręcił wargi ojca, jakby ten usłyszał właśnie to, czego się
spodziewał.
— Nie
potrafiłeś się powstrzymać nawet przed splugawieniem jej grobu.
Poczuł
ukłucie bólu, ale nawet się nie skrzywił. Roześmiał się tylko tym wysokim,
porywczym śmiechem, którego tamten tak nienawidził.
— Nie
można splugawić czegoś, czego tam nie ma — odpowiedział. — Poza
tym nie mów o plugawieniu czegokolwiek. Matka gnije na terenie Azkabanu i ty na
to pozwoliłeś. I teraz odbierasz nagrodę. Czarny Pan i tak by mnie znalazł,
wyciągnąłby mnie z Azkabanu. Mnie i resztę tych, którzy wiernie mu
służyli.
Ich
spojrzenia spotkały się. Brązowe i niebieskie, jedne i drugie pełne nienawiści.
Serce Barty’ego tłukło się w piersi jak ptak schwytany w koc, choć już dawno
nauczyło się nie reagować na tego człowieka.
— Jesteś
szaleńcem. Chorym szaleńcem, którego prędzej czy później zamkną — wycedził. — Tak
zawsze jest.
— Jak
i ty, ojcze — odparł z nonszalancją. — Obaj jesteśmy chorzy
z obowiązku. Ach, zapewne się ucieszysz. Poza tym, że jutro wracasz do pracy,
za kilka dni czeka cię przeprowadzka na stare śmieci. Cieszysz się? Będziesz
mógł powspominać dawne czasy. Nie zgadniesz, co tam znalazłem. Więcej zdjęć naszej
szczęśliwej rodzinki.
Wyciągnął
z wewnętrznej kieszeni plik czarno-białych, ruchomych fotografii i cisnął nimi
prosto w ojca. Kilka błyszczących kartoników zderzyło się z nieruchomą twarzą i
wylądowało na kolanach frontami do góry. Na widok dwóch identycznych
długowłosych kilkulatków dokazujących na podłodze przed kominkiem pobladłe,
brązowe oczy wypełniły się bólem, ale tym razem Barty nie poczuł, że
triumfował. Serce znów zatrzepotało mu się rozpaczliwie, jakby chciało się
zerwać. Uciec. Nie czuć.
~Rozz
OdpowiedzUsuń1 września 2010 o 21:27
Pierwsza?
1 września 2010 o 22:05
UsuńTak xD
~Rozz
OdpowiedzUsuń1 września 2010 o 21:30
WOW naprawde jestem pierwsza. Zamiast się uczyć w nowym roku będe czekać z niecierpliwieniem na nową notke. Uwielbiam Twój blog. Wydaje mi się że może w miejscu do którego Macy nie może iść jest ojciec Crouch’a ale chyba był w szkole. Czekam na następną notke, życzę Weny i miłego roku szkolnego.
1 września 2010 o 22:14
UsuńOooch, nie nadstawiaj nauki ponad mojego bloga xD Za zakrętem czai się coś o wiele gorszego, niż ojciec Croucha xD
bano_j@op.pl
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 13:39
Nie wiem co napisać (nie chce się powtarzać xD). Jak dla mnie idealne opowiadanie, wcale nie takie krótkie. To co piszesz bardzo mi się podoba ;D Pozdrawiam :***
2 września 2010 o 16:31
UsuńHeh, cieszę się xD
~alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 17:52
Czy ja jestem trzecia? Jestem trzecia! Zajefajnie! :DRozdział, jak zwykle zresztą, świetny. Umiesz pisać, oj umiesz :D Akurat mam mnie „wezwała” do kuchni, i nie mogłam przeczytać przed godziną. Oczywiście musiałam się obrazić… Widzisz, co Ty ze mną robisz?! :D Czekam na NN tu i na SCP :DPozdrawiam, Zama
2 września 2010 o 18:04
UsuńAno, na scp będzie dziś. Już prawie skończyłam pisać. Nie jest to rozdział akcji, ale jestem z niego bardzo dumna, nie wiem, dlaczego xD
~olka
OdpowiedzUsuń2 września 2010 o 18:52
Macy nie dowiedziała się co było w lesie,ciekawe czemu Barty jej nie powiedział?……………Pozdrawiam.
2 września 2010 o 22:27
UsuńCzasem są takie sprawy, o których lepiej głośno nie mówić.
~nicole .
OdpowiedzUsuń3 września 2010 o 16:13
„Groza za zakrętem”. Ciekawy tytuł. xD Biedny Crouch, jak ostatnia sprzątaczka musi cały ogród pielęgnować xD
4 września 2010 o 15:41
UsuńAle on to uwielbia xD
~Shizza
OdpowiedzUsuń4 września 2010 o 12:56
Ten rozdział jest krótszy, ale za to o wiele ciekawszy niż poprzedni. Kto śledził Macy, no i co takiego jest w tym lesie? Robi się coraz bardziej tajemniczo. Szablon dodaje atmosfery, ale ten brązowy kolor tła pod postami nie pasuje mi do szarego, ale to chyba kwestia gustu.
4 września 2010 o 15:48
UsuńPewnie tak xD Następny rozdział nie wiem, kiedy dodam, choć mam już napisany xD Ano, co jest w lesie, to się dowiecie, ale do tego jeszcze duuużo czasu xD
alicecullen2@poczta.onet.pl
OdpowiedzUsuń4 września 2010 o 16:22
a właśnie! Mogłabyś mnie powiadamiać o NN? Byłabym wdzięczna :Dna czyjes-klamstwa :)Pozdrawiam, Zama
4 września 2010 o 16:47
UsuńOk, mogłabym xD
~Zama
Usuń4 września 2010 o 18:07
Dzięki xD
amanda_dv_13@onet.eu
OdpowiedzUsuń5 września 2010 o 20:29
nowy rozdział na http://www.dziedzictwo-lorda.blog.onet.pl, ZAPRASZAM SERDECZNIE : )P.S. zabieram się za czytanie, postaram się skomentować, mam nadzieje, że zrozumiesz, że teraz mam ograniczoną ilość czasu : D