21 września 2010

5. Sama jak palec


Nie położyłam się tej nocy. Kiedy emocje opadły, zaczynało świtać, a gdy poczułam, że w końcu mogłabym zasnąć, usłyszałam z dołu ciotkę krzątającą się po kuchni i nie było już sensu kłaść się do łóżka. Nie dla dwudziestu minut snu, bo faktycznie niecałe pół godziny później Rosalie pojawiła się w pokoju na strychu, skrzywiona jak zwykle rankiem pierwszego września. Zaskoczona cofnęła się o krok, widząc mnie w sukience i z turbanem z ręcznika na głowie. 

— Nie słyszałam, jak wstawałaś — zagadnęła, przyglądając mi się uważnie. Poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku i stłumiłam pragnienie rozejrzenia się po sypialni. W głowie błysnęła mi myśl, że wyłowiła jakiś ślad nocnej wycieczki, ale ciotka tylko zapytała: — Stresujesz się ostatnim wyjazdem, tak? 

— T-tak — wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło. 

— Chodź, pomożesz mi ze śniadaniem. Lynn jak zwykle problem zedrzeć z łóżka. Ja też przeżywałam swoją ostatnią podróż do Hogwartu. Była taka piękna pogoda, liście w Zakazanym Lesie już zaczynały się złocić, ale to nic w porównaniu do zakończenia roku. Ta podróż łódkami, którymi płynęliśmy na nasz pierwszy semestr… Mieliśmy problem, żeby się wszyscy pomieścić, trochę się nam urosło przez te siedem lat… 

Podążyłam za nią do kuchni, tylko w połowie słuchając opowieści z jej ostatnich dniach w Hogwarcie. Supeł, w który zawiązał się mój żołądek, za nic w świecie nie chciał się rozplątać. 

Potrafiłam kłamać, to wiedziałam na pewno. Ale czy potrafiłam to dostatecznie dobrze? 

Obecność Hope — wciąż zaspanej i w piżamie — trochę złagodziło napięcie spowodowane nagłym wtargnięciem ciotki. Paradoksalnie bezpieczniej czułam się w dormitorium pełnym ludzi — ludzi, dla których byłam przezroczysta jak Szara Dama. A może nawet i bardziej. Nikt nie dostrzegał tego, że codziennie wstawałam o świcie, o ile robiłam to wystarczająco cicho, by nikogo nie obudzić. Koleżanki nie dbały o moje spacery po Zakazanym Lesie, dopóki nie traciłam przez to punktów — a nie traciłam, ponieważ dla nauczycieli byłam jednakowo bezbarwna. Dobra, poprawna, ale nie wybitna uczennica. 

Idealna do szpiegowania. 

— Nie jest ci szkoda, że to twój ostatni rok? — zapytała kuzynka, kiedy różdżką nakładałam jej na talerz jajecznicę na boczku. 

— Trochę. To duża zmiana, ale tak już jest. 

— No, siedem lat, strasznie długo. Ja nawet nie pamiętam, co było sześć lat temu, a ty już szłaś do szkoły. Szkoda, że cię już nie będzie, jak ja pójdę do Hogwartu. 

Uśmiechnęłam się do niej, siadając naprzeciwko dokładnie po drugiej stronie stołu. Dopiero gdy zaciągnęłam się aromatem świeżej herbaty, jajek i dżemu na tostach, poczułam się trochę bardziej tu i teraz. Wydarzenia z nocy odrobinę wyblakły. 

— Będzie Lynn i Eleonora na sto procent też dostanie list. 

— Eleonora tak, ale Betty i Anna nie. Ich rodzice są listonoszami, więc… — zawiesiła głos i zapatrzyła się z zadumą w dym kłębiący się nad jej kubkiem. — Może się okaże, że jednak są czarownicami, tylko po prostu ich rodzice to mugole? Macy, czy jakaś twoja koleżanka z mugolskiej klasy też dostała list, chociaż myślała, że jest mugolaczką? 

— Macy nie miała koleżanek ani w Hogwarcie, ani w mugolskiej szkole, młoda. 

Obróciłyśmy głowy jak na komendę, a ciotka Rosalie aż syknęła. 

— No, no, a ty jak zwykle nieubrana, nieogarnięta, kufer jak zwykle rozgrzebany — rzuciła, kiedy Lynn zrobiła minę i klapnęła przy stole między mną i siostrą. — Zamiataj tą łyżką i zabieraj się za pakowanie, bo pojedziesz sobie co najwyżej palcem po mapie, a nie do Hogwartu i zobaczysz, ile warte są te wasze przyjaźnie. Już! 

Lynn wzruszyła ramionami i przyciągnęła sobie stygnący półmisek z jajecznicą. Typowa pierwszowrześniowa nerwówka ponownie opanowała całą kuchnię, a zaraz potem każde jedno miejsce w domu, w którym pojawiła się ciotka. Zwykle nie zwracałam uwagi na małe złośliwości Lynn — może dlatego, że bywały one faktycznie niewielkie, a może tylko dlatego, że Lynn zachowywała się tak wobec wszystkich, ale tym razem poczułam gdzieś w głębi serca drobne ukłucie. 

W tym jednym nie mogłam odmówić jej racji. Zanim dostałam list, nikogo nie dziwiło, że w mugolskiej szkole byłam odludkiem, a w parku zawsze bawiłam się sama. Nawet wujek Irving twierdził, że i on zachowywał się podobnie, kiedy miał siedem lat, ale gdy wróciłam po pierwszym roku w Hogwarcie bez żadnej ulubionej koleżanki, z którą na wakacjach mogłabym wymieniać się sowami, wywołało to pewną konsternację. Przynajmniej do czasu, kiedy pokazałam świadectwo. 

To nauczyło mnie jednego — dopóki nie sprawiałam kłopotów i przynosiłam dobre stopnie, wszystko było jak trzeba. 

I zdałam sobie sprawę — właśnie teraz, gdy Lynn rzuciła ten bezmyślny komentarz, zła, że musiała wstać tak wcześnie — że tak minęło sześć lat, a siódmy nie zapowiadał się inaczej. 

To dlatego Crouch i Pettigrew mnie wybrali? Ponieważ nie miałam nikogo, kogo bym obchodziła? 

Z nieprzyjemnym uczuciem w brzuchu pół godziny później pakowałam do samochodu kufer i podręczną torbę. Coroczna kłótnia Hope i Lynn o to, kto usiądzie z przodu, jakoś przeleciała mi przez głowę, nie zostawiając w niej śladu, podobnie czterdzieści minut stania w korkach. Uważniej niż zazwyczaj obserwowałam ciotkę żegnającą swoją córkę, odliczając w głowie, czy tuliła ją dłużej, czy krócej niż mnie, czy machała do nas obu, czy do niej. Nie byłam pewna, jak inaczej mogłabym się przekonać, czy byłam równie chciana

Pociąg ruszył ze znajomym szarpnięciem, a ja poczułam w żołądku delikatny ucisk stresu zmieszanego z ekscytacją. Kuzynka błyskawicznie zniknęła w tłumie uczniów wciąż blokujących korytarz. Chyba jako jedna z niewielu lubiłam te długie, monotonne podróże Hogwart Ekspresem. To poczucie przyjemnego zawieszenia w czasie i przestrzeni, gdzie mogłam bez wyrzutów sumienia czytać, drzemać, rysować, rozwiązywać krzyżówki i w ciszy wpatrywać się w okno po przeciwnej stronie korytarza. Na końcu wagonu udało mi się znaleźć pusty przedział i natychmiast zajęłam najlepsze miejsce — przy drzwiach tyłem do kierunku jazdy. Najmniej chętnie okupowane przez uczniów i zaraz przy wyjściu, z którego mogłam skorzystać, kiedy dosiądzie się ktoś niepożądany. 

Zawsze się dosiadali i tym razem nie było inaczej. 

Ledwo wyciągnęłam się z książką, a pociąg wyjechał na zachmurzone przedmieścia Londynu, za drzwiami się zakotłowało i przez szybę spostrzegłam tłoczącą się grupkę znajomych chłopaków z mojej klasy. Natychmiast rzuciła mi się w oczy blond czupryna Rogera Daviesa i pociągła twarz Maurycego Hopkinsa. Wyglądali na jeszcze wyższych i szczuplejszych, jakby ktoś na wakacjach transmutował ich w wielkie żelki-węże i rozciągnął. Obrzucili mnie przelotnymi spojrzeniami i zaczęli ładować się do środka, zajmując resztę wolnych miejsc. Kilka lat temu jeszcze pytali, czy można się dosiąść. Z czasem po prostu wchodzili. 

Na szczęście zostało jedno wolne tuż obok mnie, na którym sugestywnie położyłam torbę. 

— Matka wyłaziła ze skóry, żebym miał niespodziankę, ale ojciec się wysprzęglił — mówił Davies, kiedy on i pozostała trójka opadli na fotele i powyciągali z plecaków paczki ze słodyczami. — Dał mi do zrozumienia, że oczekuje, że się zgłoszę. 

— No co ty, stary, myślisz, że masz jakieś szanse się dostać? — zapytał Maurycy z nutką drwiny w głosie. — Z niedoszłą poprawką z historii magii? 

— Ale ty jesteś durny, Hopkins — westchnął Davies, przewracając oczami, a O’Neil i Aaronson parsknęli śmiechem. — Przecież to jest Turniej Trój-MAGICZNY. Tam nikogo nie interesuje, że w 1770 Ugg Tępy rozwalił Brunhildę Zgniłą pod Wildwoods Hill, tylko to, czy reprezentant szkoły potrafi na przykład pokonać olbrzyma albo… 

— W 1891 — wtrąciłam i w przedziale zrobiło się nagle bardzo, bardzo cicho. — Bitwa pod Wildwoods Hill była w 1891 roku. I to Brunhilda Zgniła pokonała oddziały Ugga Tępego. Trochę jak bitwa pod Termopilami, co właściwie jest mitem, bo w rzeczywistości grecka armia liczyła sobie znacznie więcej żołnierzy. 

Przez moment miałam wrażenie, jakby ktoś rzucił na pociąg zaklęcie całkowitego wyciszenia. Krukoni przyglądali mi się w milczeniu, a ja z każdą sekundą żałowałam, że w ogóle się odezwałam. Zazwyczaj tak to się kończyło, więc w grupie nie odzywałam się prawie wcale, ale czasami przychodził taki moment — ot, właśnie taki — i wprawiałam wszystkich w zakłopotanie. 

Poczułam rumieniec rozlewający się gorąco po twarzy i szyi, ale chłopcy nie parsknęli śmiechem. Tylko Davies zrobił głupią minę, unosząc wysoko brwi, a potem zapytał: 

— Turniej Trójmagiczny! Chyba nawet ty słyszałaś? 

Wzruszyłam ramionami. Ulga ochłodziła nieco moje policzki. Oczywiście nie słyszałam o Turnieju Trójmagicznym ani o żadnym turnieju, ale wcale mnie to nie zaskoczyło. W odróżnieniu od Lynn ja zwykle dowiadywałam się o wszystkim  ostatnia — żyłam przecież pod kamieniem, jak zwykł mawiać Morris. I tak w istocie było. 

— Nie słyszałaś? — Hopkins wytrzeszczył na mnie oczy. — Masz wujka w ministerstwie i nic o tym nie słyszałaś?! Przecież w ministerstwie od dwóch miesięcy trąbią tylko o tym. 

— No, o turnieju i o tym, co się stało podczas mistrzostw — wtrącił O’Neil, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. 

— Wiem, czym jest Turniej Trójmagiczny, czytałam o nim — wyjaśniłam obojętnie. Cokolwiek, co ekscytowało Rogera Daviesa i jego świtę, nie mogło być interesujące dla mnie. — Ale nic na ten temat nie słyszałam. To znaczy… jaki to ma związek z moim wujkiem.

— W tym roku go przywracają, a ja mam zamiar wziąć w nim udział — odparł z dumą. 

— Z tego, co mi wiadomo — odparłam, odwracając wzrok z powrotem na czwarty rozdział Magicznych śladów w Monarchii Brytyjskiej — trzeba przejść jakiś test albo coś. W każdym razie musisz być przygotowany, że dostanie się najlepszy. 

Widząc mój brak zainteresowania dalszą rozmową, kontynuował ją z resztą Krukonów. Przez resztę drogi próbowałam skupić się na książce, ale jakkolwiek interesująca by nie była, moje myśli wciąż odciągały wspomnienia wydarzeń poprzedniej nocy. Jak miałam ekscytować się jakimś tam turniejem (nawet jeśli wcześniej zginęło w nim kilkoro uczniów), skoro wzięłam udział w porwaniu?

Im bardziej na północ, tym mocniej padało. Po zrobieniu zakupów u uśmiechniętej pani z wózkiem w wagonie nareszcie zrobiło się cicho, bo wszystkie cztery jadaczki dla odmiany zajęły się pochłanianiem słodyczy. Emocje, nieprzespana noc, brzuch pełen dyniowych ciasteczek i miarowy stukot pociągu sprawiły, że na moment odpłynęłam, a kiedy gwałtownie się ocknęłam, za oknem poznaczonym śladami deszczu było już kompletnie ciemno. Mugolskie ubrania, w których Davies, Hopkins, O’Neil i Aaronson tu weszli, zmieniły się w mundurki. Znużeni nawet nie odwrócili głów, kiedy wciąż nieco oszołomiona zaczęłam naciągać na sukienkę szkolną szatę. Spojrzeli w stronę okna dopiero w momencie, kiedy Davies rzucił: 

— Chyba widać Hogsmeade. 

Faktycznie. Na tle ciemnego, prawie czarnego wieczora przez rozmazane na szybie krople widać było niewyraźne pomarańczowe plamy, a chwilę później dało się słyszeć stłumiony przez wiatr gwizd zwiastujący zbliżającą się stację. 

Na korytarzu zrobiło się nagle bardzo tłoczno, choć pociąg jeszcze nie zaczął zwalniać. Widok krzątających się na zewnątrz uczniów wywołał we mnie jakieś dziwne napięcie, jakbym nigdy dotąd nie uczestniczyła w czymś podobnym. Nawet pierwsza jazda do Hogwartu nie powodowała takiego przewracania w żołądku, choć przecież po porannej jajecznicy i ciasteczkach nie było już śladu. 

Ekspres zatrzymał się z mocnym szarpnięciem i Krukoni, którzy już czekali na zewnątrz, rzucili się wraz z resztą na drzwi. Obserwowałam tę szarpaninę bez zniecierpliwienia. Zawsze czekałam tę minutę czy dwie, aż na korytarzu się rozluźni. Nie znosiłam napierających na plecy toreb, sów uderzających skrzydłami w pręty klatek tuż obok mojej twarzy, potrącania łokciami i kufrów lewitujących chybotliwie kilka cali nad głową. Zwłaszcza że często sama nimi obrywałam.  

Automatycznie skuliłam się w sobie, gdy pierwszy lodowaty podmuch prawie zdarł mi z głowy kaptur. W porównaniu do dusznego, upalnego Londynu tu pogoda była wręcz listopadowa i tylko brązowiejące liście starych dębów przypominały o dopiero kończącym się lecie. Mrużąc oczy, wypatrzyłam w oddali Lynn i masę koleżanek próbujących wcisnąć się wszystkie na raz do jednego powozu. Ciemne kształty kościstych koni ze skórzastymi skrzydłami ruszały jeden po drugim jak wytresowane na ledwo słyszalny dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Nie patrząc, kto zajmował jedną z ostatnich bryczek, wskoczyłam do środka, lewitując kufer na sam szczyt kufrowej piramidy. 

Grupa wyraźnie młodszych uczniów — Ślizgonów, jak udało mi się wywnioskować z fragmentu zasłyszanej rozmowy — nie zwróciła na mnie uwagi, wciąż trajkocząc o nadchodzącym Turnieju Trójmagicznym. 

Wyglądało na to, że jezioro, na dnie którego spoczywał mój kamień, było naprawdę głębokie. Na myśl, że wyjątkowo znalazła się tam razem ze mną Lynn, poczułam ukłucie mściwej satysfakcji. 

W deszczu przez brudne, zaparowane okienko w powozie Hogwart był wyłącznie mdłą plamą żółtawego światła. Wysiadłam jako jedna z ostatnich i dróżka w stronę schodów została już mocno rozdeptana. Błotniste ślady butów znikały za dębowymi drzwiami, a w holu gwałtownie się urywały. Sala wejściowa wyglądała jak pobojowisko. Zaskoczona przystanęłam na moment, oglądając doszczętnie zalaną podłogę, zlane wodą, krzywiące się portrety i mnóstwo gumowych, kolorowych ścinków, które przypominały strzępy popękanych balonów. Cokolwiek się tu wydarzyło, musiało dopiero co się zakończyć i mieć jakiś związek z Irytkiem. 

Nie zważając na wodę zalewającą mi buty, przeszłam szybkim krokiem prosto do Wielkiej Sali, gdzie już przy wszystkich czterech stołach aż czerniło się od ociekających wodą uczniów. Niektórzy (zwłaszcza ci młodsi) wyglądali tak, jakby przepłynęli jezioro, starsi próbowali czarami wysuszyć sobie mundurki — z różnym skutkiem. Idąc powoli w kierunku stołu Krukonów, z kilku miejsc zaleciał mnie smród palonej odzieży i włosów. 

Wyłowiłam wzrokiem miejsce jak najbliżej wyjścia i usiadłam między dwiema grupami bardzo młodych i znacznie starszych uczniów. Nie znałam ani jednej, ani drugiej. Susząc w ciszy swój mundurek, w pewnym momencie zdałam sobie sprawę z czterech par oczu zazdrośnie obserwujących, jak ciemne plamy na ubraniach jaśniały pod wpływem zaklęcia. 

— Inflare calidum — powiedziałam, spoglądając na ich szaty i włosy poprzyklejane do skroni. Zmiękło mi serce na dźwięk szczękania zębami, więc wycelowałam różdżką w głowę siedzącej obok drugoklasistki i przesunęłam wzdłuż zmoczonego pasma mysich włosów. — I jedziesz tak z góry do dołu. Najlepiej z osiem cali od włosów, żeby nie spalić. 

Pomogłam dziewczynce uporać się z włosami, a później przyglądałam się, jak suszyły siebie nawzajem, wzdychając z ulgą. Ten widok sprawił, że moje myśli automatycznie przeskoczyły do Hope i poczułam się trochę lepiej ze świadomością, że kiedy dostanie list, będzie tu miała chociaż starszą siostrę. Zerknęłam w kierunku stołu Gryfonów i wyłowiłam z tłumu nieznajomych twarzy głośną grupę rozchichotanych nastolatek. Najgłośniejsza i najbardziej rozchichotana była właśnie Lynn. Czegokolwiek mogłam spodziewać się po Hope, to właśnie tego, że trafi do Gryffindoru — jak wszyscy po stronie wujka Irvinga. 

Prawie w tym samym momencie drzwi się rozwarły i cała Wielka Sala zamarła, obserwując profesor McGonagall prowadzącą rząd doszczętnie przemoczonych i wystraszonych pierwszoroczniaków. Ceremonia przydziału zawsze wywoływała we mnie nieprzyjemne wrażenie wyobcowania — jeszcze większe niż to, którego doświadczałam na co dzień. Wracałam pamięcią do swojej pierwszej podróży pociągiem i do własnej ceremonii przydziału, zastanawiając się, czy gdybym już wtedy zebrała się na odwagę, zaczepiła kogoś równie wycofanego, dziś nie byłabym tak bardzo samotna. Dyskretnie wodziłam wzrokiem po twarzach moich rówieśników siedzących kilkanaście krzeseł dalej. Po kruczoczarnych lokach Pameli Redmoss ściskającej mocno rękę swojego chłopaka z niższej klasy, po ostrym profilu Eles Lutterworth prawie przyklejonej do swoich dwóch najlepszych przyjaciółek — Mary Burrow i Georgiany Cooper, z którymi obgadywały się nawzajem wieczorami, kiedy jednej z nich akurat nie było w sypialni. Przysłuchując się ich plotkom, wyobrażałam sobie, że na samym początku naszej wspólnej przygody z Hogwartem zaprzyjaźniłabym się z jedną z nich i jak inaczej mogłyby wyglądać nasze życia. 

Być może ja miałabym przyjaciółkę, a one nie musiałyby się obgadywać. 

Kiedy „Whitby, Kevin” usiadł przy stole Puchonów, a wszyscy napchali się po same gardła popisowymi skrzacimi potrawami, dyrektor ponownie wstał. Kątem oka spostrzegłam, jak niektórzy spięli się na swoich miejscach — nienaturalnie podekscytowani jak na zwykłą coroczną pogawędką otwierającą nowy semestr. Davies i wymienił z Hopkinsem długie, kołtuńskie uśmiechy, po czym obaj zachichotali pod nosem. 

— Na koniec chciałbym was poinformować — rzekł Dumbledore — że w tym roku niestety jestem zmuszony odwołać międzydomowe rozgrywki o Puchar Quidditcha. Dla większości pewnie jest to niespodzianka, że w Hogwarcie odbędzie się bardzo ważne, pracochłonne wydarzenie, ale jestem pewien, że nie będziecie żałować. Z ogromną przyjemnością chciałbym ogłosić… 

Urwał, bo w tej samej chwili zaczarowane niebo przeciął piorun, huknęło, grzmotnęło i aż podskoczyłam, kiedy drzwi do Wielkiej Sali na powrót się otworzyły. Nie byłam jedyna. Grupa drugoklasistek, którym pomogłam się wysuszyć, pisnęła jak na komendę, ktoś strącił na podłogę pusty puchar, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Każda para oczu zwrócona była na ponurą postać, która jak stereotypowy antagonista rodem z horroru wkroczyła śmiało na środek komnaty. 

Serce podjechało mi do gardła. Mężczyzna był daleko, z każdym krokiem coraz bardziej odwrócony plecami, kiedy kuśtykał żwawo prosto w stronę nauczycielskiego podium, ale poznałam burzę stalowoszarych włosów i zdeformowane, karykaturalnie pobliźnione oblicze przypominające nieudaną rzeźbę z gipsu. 

Alastor Moody zdawał się nic sobie nie robić z tych setek par oczu śledzących każdy jego ruch. Cisza, która zapadła po rozdzierającym noc grzmocie, uwydatniała stukot drewnianej nogi wystającej spod długiej, znoszonej peleryny. Zszokowana uniosłam się nieco na swoim krześle. Z niektórych ust wyrwały się zduszone okrzyki przerażenia, wielu młodszych uczniów zerwało się na nogi i wspięło się na palce, ale przybysz nie rozglądał się po sali. Kiedy dotarł do stołu nauczycielskiego, wpatrywał się tylko w Dumbledore’a. 

W mojej głowie natychmiast ruszyła gonitwa myśli — jakby wystrzelił pistolet rozpoczynający konne wyścigi. W pierwszej chwili nienawiść zawrzała mi w żyłach, złość zagotowała się jak trucizna w kotle, ale w następnej chłodna logika przejęła kontrolę nad emocjami. 

A więc to tak. 

W uszach wciąż dudniło mi sporo pytań, lecz to jedno zostało zaspokojone odpowiedzią — co dalej z Moodym? 

Teraz na powierzchnię wypłynęło następne: po co? 

Dobrze znałam jego twarz, ale nie mogłam powstrzymać dreszczu obrzydzenia na widok sztucznego oka — znaku rozpoznawczego eks-aurora. Okrągłe, wielkie i jadowicie niebieskie wywoływało nieprzyjemny dysonans, kiedy martwe i bez wyrazu miotało się w oczodole jak szalone, co jakiś czas znikając z tyłu głowy. Kolejny piorun rozjaśnił czarne niebo i lodowate światło padło na jego zdeformowany półprofil, ustawiony dokładnie tak, że wszyscy mogliśmy zobaczyć go jak na środku sceny. Siedząca tuż obok mnie drugoklasistka opadła gwałtownie na swoje krzesła, wciągając gwałtownie powietrze. 

Moody — a może Crouch? — nachylił się do Dumbledore’a i wymienili półgłosem kilka słów, po czym przybysz zajął jedno wolne miejsce przy nauczycielskim stole, przyciągnął sobie talerz z kiełbaskami (jedną skwapliwie obwąchał) i jak gdyby nigdy nic zaczął jeść. Choć reszta nauczycieli wydawała się, łagodnie mówiąc, zaskoczona tą sytuacją, dyrektor ani przez chwilę nie przestawał się uśmiechać. 

— Chciałbym wam przedstawić naszego nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Profesor Moody zgodził się objąć to stanowisko na najbliższy rok, mam nadzieję, że ciepło go przyjmiecie — powiedział i zaczął klaskać, ale z owego ciepłego przyjęcia zostało tyle, co oklaski jego i Hagrida niezręcznie odbijające się echem od ścian Wielkiej Sali. Dumbledore odchrząknął i kontynuował, jakby nic mu nie przerwało: — Jak już mówiłem, naszej szkole przypadła organizacja bardzo ekscytującego wydarzenia. Wydarzenia, które zostało wstrzymane na ponad sto lat i Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów zgodziła się je przywrócić. Z ogromną przyjemnością pragnę ogłosić, że w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny! 

Zrobił pauzę, by pozwolić emocjom się wyciszyć. Niektórzy — w tym ja — wciąż tkwili w zamrożeniu, gapiąc się na nowego nauczyciela, inni niecierpliwie szeptali, wyraźnie zaskoczeni, jakby i dla nich była to wielka niespodzianka. Większość wykazała się zdecydowanie chłodnym podnieceniem, oczekując cierpliwie na szczegóły, które zapewne już bardzo dobrze znali. 

Ja zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się w łóżku. 

Zmęczona, najedzona, przebodźcowana do granic możliwości i zupełnie zbita z tropu kompletnie się odcięłam. Przez głowę przepływały mi słowa Dumbledore’a na temat skróconej historii Turnieju Trójmagicznego, jego celu i zasad zgłoszenia się, ale nie zostawiały w niej jakieś niekonkretne strzępy. Strząsnęłam włosy na twarz, licząc, że chociaż trochę odseparują mnie od reszty. Przez spuszone pasma mogłam bez skrępowania patrzeć na Moody’ego popijającego coś z prywatnej piersiówki. 

Nigdy nie widziałam go na żywo. A przynajmniej nie pamiętałam tego, choć przecież musiałam go spotkać, skoro mogłam zobaczyć testrale. Ze zdjęć nauczyłam się każdego cala jego twarzy, dowiedziałam się wszystkiego, co mogłam z gazet i drobnych wzmianek z książek poświęconych Czarnemu Panu i Pierwszej Wojny Czarodziejów. A teraz miał zostać moim nauczycielem obrony przed czarną magią. Choć wiedziałam, że to Crouch — albo prawdziwy Szalonooki Moody pod działaniem Imperiusa — poczułam dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa na samą myśl, że moglibyśmy się zupełnie świadomie spotkać w klasie: były auror i córka śmierciożerców, których zabił. 

— Dlatego proszę was — ciągnął Dumbledore nieco podniesionym głosem sugerującym podsumowanie — żebyście nie tracili czasu na zgłoszenia, jeżeli nie macie siedemnastu lat. Pod koniec października przybędą do nas delegacje z Durmstrangu i Beauxbatons i zostaną z nami do samego końca roku szkolnego. Mam nadzieję, że przyjmiecie ich z gościnnością i szacunkiem, ponieważ Turniej Trójmagiczny to nie tylko walka o złoto i chwałę, ale przede wszystkim następny krok ku zacieśnianiu międzyszkolnych więzi. A teraz życzę wam wszystkim dobrej nocy! Pa! 

Pomachał do wszystkich czterech stołów w taki sposób, w jaki machała ciotka Rosalie, kiedy żegnała mnie i Lynn na dworcu dziewięć i trzy czwarte, a zaraz potem usiadł i zaczął rozmawiać z Moodym. Niechętnie oderwałam wzrok od nauczycielskiego podium i automatycznie zerknęłam w stronę rosnącego przy drzwiach tłumu Gryfonów. Wyłowienie z niego kuzynki graniczyło z cudem, więc bez słowa zabrałam torbę i poszłam zająć miejsce na końcu kolejki, unikając zaciekawionych spojrzeń oglądających się za mną Krukonek z drugiej klasy. 

Przez chwilę szłam wmieszana w grupę, dopóki część najmłodszych Gryfonów prowadzona przez prefektów odbiła na prawo za ruchomymi schodami. Zostało tylko kilku anonimowych Krukonów z trzeciej albo czwartej klasy, którzy kontynuowali rozmowę o turnieju. Nie wyłowiłam wzrokiem ani jednej twarzy z mojej klasy — zarówno na zewnątrz, jak i w dormitorium. 

Widok znajomych strzelistych okien i wszechogarniających błękitów wywołał w żołądku miły ucisk ekscytacji. Znów zadudniło mi w głowie — ostatni rok. Przeszłam przez okrągły, przestronny, wciąż prawie jeszcze pusty pokój wspólny, wodząc wzrokiem po kopulastym suficie wymalowanym w złote i srebrne gwiazdki. Nie było tu tak przytulnie jak u Montgomerych, ale wspaniałe łukowate framugi, zwiewne, niebiesko-brązowe zasłony sięgające podłogi, drewniane regały pełne książek i astronomiczne ornamenty wyglądające z każdego kąta nadawały dormitorium na szczycie wieży tego zwiewnego, uduchowionego klimatu. Zatrzymałam się na moment, przechodząc tuż obok posągu z białego marmuru ustawionego na postumencie tuż obok drzwi prowadzących do krętej klatki schodowej. 

Nieruchoma twarz Roweny Ravenclaw jeszcze bardziej niż zwykle wydała mi się przede wszystkim surowa. Piękno tak jakby… zatarło się — być może dzięki wrażeniu, jakiego doznałam po zobaczeniu karykaturalnego oblicza Moody’ego. W jednym i drugim było coś surrealistycznego, kosmicznego, jakby oboje przybyli z innej planety i nie mogli przestać obserwować. 

Czułam się tak za każdym razem, kiedy mijałam posąg Ravenclaw, a teraz czekało mnie to również w klasie obrony przed czarną magią. 

I Merlin raczył wiedzieć gdzie jeszcze. 

Słysząc narastający hałas na korytarzu, czmychnęłam na górę na drugie piętro, gdzie znajdowały się wszystkie sypialnie dziewcząt. Wokół ciasnej klatki schodowej w jednakowych odległościach znajdowały się drzwi do toalety i wszystkich siedmiu sypialni opatrzonych metalowymi tabliczkami. Nacisnęłam klamkę pod tą z napisem siódmy rok i zajrzałam do pustego pokoju. 

Światło lamp stojących na nakastlikach przy pięciu łóżkach przyjemnie rozpraszało gęsty mrok napierający na wysokie okno. Buty zdjęłam już w progu, by nie zabrudzić błotem grubego, miękkiego dywanu w gwiazdy — bliźniaczo podobne do tych, które pokrywały sufit nie tylko w salonie, ale i w każdym pomieszczeniu w Wieży Krukonów. Delektując się ciszą i uspokajającym zapachem lawendy, spoczęłam na brzegu materaca plecami do drzwi. Moje łóżko znajdowało się na samym końcu komnaty — dokładnie naprzeciwko okna. Lubiłam siadać na skraju materaca i obserwować, jak słońce chowało się za szczytami gór, ale tym razem nie widziałam niczego poza własnym odbiciem. Krople bębniły o szybę z takim zapamiętaniem, jakby za cel obrały sobie przebicie się do naszego dormitorium. Kleksy, które tworzyły się na szkle, rozmazywały obraz i — o zgrozo — w pewnym momencie nie widziałam już bladej, zamyślonej twarzy młodej kobiety, ale szkaradną i znajomą, tą samą, która objawiła mi się w świetle błyskawicy i na pięknych rysach Roweny Ravenclaw.

To była obsesja. Wiedziałam o tym od lat, ale dopiero teraz naprawdę mnie to uderzyło. 

Głód, który stłumił czas, na nowo rozgorzał na widok upragnionego posiłku. 

Głód, który należało zaspokoić. 

 

*

 

Długo nie mogłam zasnąć. Długo po tym, jak moje współlokatorki wróciły z ciągnącego się w nieskończoność posiedzenia w pokoju wspólnym, a później, jedna po drugiej, zapadły w głęboki sen. Sama przewracałam się z boku na bok, nie mogąc przestać myśleć o Moodym. 

Kolejna niespokojna, nieprzespana noc. Kolejna z powodu tamtego człowieka. 

Musiałam przysnąć grubo po północy, bo kiedy zbudziłam się tuż przed świtem, wciąż czując piasek pod powiekami, z zewnątrz nie dochodziło nic poza powolnym, miarowym kapaniem. 

Przestało padać. 

Z dormitorium wyślizgnęłam się bezszelestnie. Miałam wprawę w porannym wymykaniu się, tak, jak pozostałe dziewczyny w cichym zakradaniu się do sypialni późno w nocy — w tym jednym doskonale się uzupełniałyśmy. 

Lubiłam Hogwart przed świtem. Na kompletnie opustoszałych korytarzach czułam się jak duch wtopiony w historię przesyconych magią murów, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, czy duchy cokolwiek czuły. Czy czuły tak naprawdę. Nigdy z żadnym nie rozmawiałam. 

Być może stąd brały mi się podobne porównania. Szara Dama jako Duch-Rezydent była jednakowo wycofana, ale o wiele piękniejsza i po stokroć bardziej majestatyczna ode mnie. Widziałam siebie bardziej jako Ducha Bibliotecznego albo najlepiej Ducha Ścieżek Zakazanego Lasu. 

Bo tam najczęściej się wybierałam. 

Kiedy wyszłam na zewnątrz, słońce z ochotą budziło się ze snu. Błonia wciąż wylegiwały się pod ciężką pierzyną mgły, ale mdła szarówka ustępowała już miejsca nieśmiałym białawym promykom. Ruszyłam śmiało w stronę jeziora, specjalnie zbaczając z wydeptanej dróżki. W nieruchomej tafli odbijały się jak muśnięte różem i fioletem pojedyncze poszarpane chmurki — pozostałość po wczorajszej ulewie. 

Wdychając powoli świeże powietrze rześkiego poranka, szłam powoli trawiastym pasem brzegu jeziora, kierując swe kroki w stronę lasu. Zawsze pokonywałam tę samą drogę wzdłuż kamienistej plaży i wiedziałam, że nie znajdę tu nic ciekawego, ale ten spacer był częścią mojego wewnętrznego spokoju. Współtworzył go wraz z odgłosami natury, odległym szumem w koronach drzew i zapachem wilgoci. 

Już wczoraj w łóżku nawiedził mnie pomysł napisania do Croucha, ale nie miałam pojęcia, gdzie go szukać, a wysłanie szkolnej sowy wydało mi się niezbyt rozsądne. Żałowałam, że nie miałam własnej. Zawsze mogłam spróbować wymknąć się jakimś tajnym przejściem ze szkoły, teleportować się do Clovy i błąkać się po polach tak długo, aż odnajdę zaczarowany dom, ale natychmiast zderzyłam się z szeregiem przeciwności. 

Po pierwsze i najważniejsze — nie znałam żadnego tajnego przejścia. 

Rosabrytka. 

Przykucnęłam i ostrożnie wydłubałam z wilgotnej ziemi różowawy, podobny do pędów młodej fasoli korzonek. Zadrżała lekko pod moimi palcami, ale oklapnięte płatki rozluźniły się w momencie, kiedy zawinęłam roślinę w chusteczkę i schowałam do zewnętrznej kieszeni torby. 

Tajne przejście — może pierwsze, ale chyba nie najważniejsze. Co powiedział Pettigrew, kiedy rozstawaliśmy się na moście? Crouch się z tobą skontaktuje. I tak, jak było mówione. Gęba na kłódkę, zrozumiano? 

Znów przystanęłam, zauważywszy w trawie cztery kolejne rosabrytki. I kruczy dymień. Przez wakacje musiało tu być niesamowicie sucho, że zasiały się tak blisko jeziora. 

Czyli co. Gęba na kłódkę i czekać, aż Crouch się ze mną… 

— To pokrzepiające, że poza mną jeszcze ktoś o tej porze nie śpi. 

Ochrypły głos tuż za moimi plecami spowodował, że prawie wskoczyłam do jeziora. W zamian za to jedną nogą próbowałam się cofnąć, a drugą ratować przed upadkiem i ostatecznie wykonałam jakieś pokraczne szarpnięcie, upuszczając torbę do wody. Serce miałam w przełyku. 

Alastor Moody stał w bezpiecznej odległości na skraju lasu w ciemniejszej plamie pod wierzbą. Czarne oko śledziło każdy mój krok, kiedy, dysząc, próbowałam wyłowić z jeziora przemoknięty tobołek. Drugie bez przerwy miotało się w oczodole, badając boki i tył jego głowy. 

— Tak — odparłam lakonicznie. — Spaceruję. 

— Powrót bez zakłóceń? 

Bez. — Przyjrzałam mu się podejrzliwie spod byka, licząc, że wyłowię z twarzy eks-aurora coś, co mogłoby potwierdzić, że to Crouch, ale nic z tego. Nie znałam ani Croucha, ani Moody’ego. — Dlaczego ty nie śpisz? 

Pobliźniona twarz w cieniu drzew prezentowała się tylko odrobinę mniej koszmarnie, ale tylko do pierwszego uśmiechu, który wykrzywił ją jak taśma, którą ktoś niedbale okleił foliową reklamówkę. 

— Pewne eliksiry należy przyjmować co godzinę, jeżeli wiesz, co mam na myśli. 

— A, to po to były te odwiedziny w Medway. 

— Chociaż — dodał, a jego szalone oko obróciło się gwałtownie i przyszpiliło mnie ostrym spojrzeniem — nie jestem pewien, czy na pewno wiesz. Nie zdobyłaś suma z eliksirów. 

Poczułam ciepło oblewające policzki, ale nie dałam po sobie poznać, że zakłopotała mnie ta bezpośrednia uwaga. I fakt, że wiedział. 

Oczywiście, że wiedział. Jako nauczyciel mógł sprawdzić każdego ucznia, jeżeli tylko miał na to ochotę. Doświadczyłam dziwnego, ale przyjemnego ukłucia w sercu na myśl, że mógł naprawdę zechcieć sprawdzić. 

Sprawdzić mnie. Pomyśleć o mnie ot tak. 

— Profesor Snape oczekiwał wybitnego, a ja miałam tylko marne powyżej oczekiwań — wyjaśniłam, wzruszając lekko ramionami. — Ale jestem wybitna w innych dziedzinach. 

— Między innymi w tym? — zapytał i magiczne oko znów się poruszyło, zerkając na torbę. 

Gorąco rozpłynęło się nie tylko po twarzy, ale wpłynęło na szyję i dalej w kierunku klatki piersiowej i brzucha. Zmrużyłam powieki, szukając na twarzy Moody’ego cienia pogardy. Nie byłam pewna, czy to przez blizny, czy dlatego, że wcale jej tam nie było, lecz nie dostrzegłam nic, co pozwoliłoby mi sądzić, że kpił. 

— Niektóre są całkiem przydatne, kiedy chcesz kogoś otruć — odparłam zupełnie poważnie. — I nie potrzeba do tego czterech miesięcy warzenia trucizny. Ani wybitnego u na SUM-ach.

Przez sekundę lub dwie spoglądał na mnie ze ściągniętymi brwiami na nachmurzonym czole, po czym bez ostrzeżenia wydał z siebie dźwięk — ni to śmiech, ni prychnięcie. I choć chropowaty głos Moody’ego zupełnie do tego nie pasował, natychmiast zadźwięczało mi w uszach wspomnienie tamtego dźwięcznego, wysokiego śmiechu Croucha. Nieprzyjemny ucisk w żołądku odrobinę osłabł. 

— Sprytnie — rzucił niedbale i ruszył wolno dalej cieniem wzdłuż kamienistej plaży. Zaciekawiona podążyłam za nim. — Muszę pamiętać, żeby uważać na twoją herbatę. Zatem nie masz tu żadnych przyjaciół, zbierasz rośliny i nie jesteś dociekliwa. I nie kontynuujesz eliksirów. 

Otworzyłam usta i w pierwszej chwili już miałam wyrazić sprzeciw, nie zgodzić się albo zaprotestować — jakim prawem pozwalał sobie na tak zuchwałe uwagi, ale w następnej uderzyło mnie ta szczerość. W zamian za to zapytałam: 

— Dlaczego uważasz, że nie jestem dociekliwa? 

— Gdybym miała wiedzieć, to byście mi powiedzieli, to mu powiedziałaś, kiedy było po wszystkim. Zgadza się? 

Przytaknęłam. Znów poczułam w brzuchu coś, co mnie poruszyło. Jakieś drgnienie sympatii, sama nie wiedziałam — do Glizdogona czy do Croucha — że wydało im się istotne, co miałam na ten temat do powiedzenia. Oczywiście musieli tak uważać — nie mieli wyjścia, skoro zdecydowali się z jakiegoś powodu mnie wtajemniczyć. I z całą pewnością nie chodziło o moje zupełnie przeciętne umiejętności w świecie śmierciożerców, a już na pewno nie o lojalność, w którą każdy ukrywający się wyznawca Czarnego Pana miał prawo wątpić. 

— A czy któryś z was by mi wyjaśnił? No właśnie — odpowiedziałam sobie, zanim zdążył się odezwać. — Dostałam zadanie czekać, więc czekałam. 

Zerknął na mnie zdrowym okiem i zarechotał w sposób zdecydowanie bardziej pasujący do emerytowanego aurora z paranoją. 

— Nie jesteś zbyt spontaniczna. 

— Nie. Coś w tym złego? 

— To zależy, jak na to spojrzeć. Wszyscy ci spontaniczni siedzą w Azkabanie. 

— A ty? 

Milczał. Uśmiechnął się tylko, ponownie zniekształcając twarz do wyglądu groteskowej maski, ale była w tym uśmiechu jakaś ciekawość — czy spytam dalej albo czy będę naciskać. Nie wypytywałam ani nie naciskałam. To była najdziwniejsza rozmowa, w jakiej kiedykolwiek brałam udział i mimo że budziła we mnie jakieś niezbadane dotąd emocje, czułam się bezpieczniej na ziemi. Wśród faktów i planów. 

— Co teraz? 

— Teraz? — Krzaczaste brwi wygięły się w zaskoczeniu. — Teraz spełniamy naszą powinność, żeby później on mógł spełnić nasze marzenia. Myślisz, że Hagrid jeszcze śpi? 

Obejrzał się na majaczącą w oddali chatkę. W malutkich okienkach widać było pomarańczowawą poświatę, a nad kominem unosiły się pierwsze nieśmiałe kłęby dymu. Nie mówiąc nic więcej, Crouch skręcił gwałtownie i zniknął między drzewami wprost na drodze do Zakazanego Lasu. Bez słowa ruszyłam za nim. 

Liczyłam, że skoro mieliśmy już za sobą Przysięgę Wieczystą i porwanie, nie czekało tam na mnie nic poza rozmową. 


___________

Musiałam zmienić szablon, bo tamten mnie odrzucał. Przepraszam, że długo nic nie publikowałam, ale kompletnie nie miałam Internetu, po prostu męka. Ale teraz już coś się poprawiło. W szkole mamy dużo nauki, zwłaszcza z polskiego, ale w końcu profil humanistyczny… Dedykacja dla Nieśmiertelnej :*  

7 września 2010

4. Moody osaczony


Utrzymanie pozorów spokoju kosztowało mnie dwa lata życia. 

Jak nie więcej. 

Później, kiedy wracałam myślami do tamtego dziwnego spotkania, wydawało mi się, że śniłam. Tajemnice, dziwny domek na pustkowiu, dwaj czarodzieje uznani za martwych, magiczne przysięgi… Im dłużej nad tym dumałam, tym trudniej było mi uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło. A jednak wciąż oglądałam jedyny dowód mojej wycieczki do Clovy — ubłocone buty, w których wróciłam do Londynu. Trzymałam je teraz pod łóżkiem i co jakiś czas wyciągałam, jeśli nachodziły mnie wątpliwości. 

A nachodziły często. 

Pytania, które nie zostały zaspokojone udzielonymi odpowiedziami, puchły w mojej głowie, wnętrzności skręcały się boleśnie za każdym razem, gdy patrzyłam w niebo, podświadomie szukając na nim sowy. I dopiero trzydziestego pierwszego sierpnia dokładnie o godzinie siódmej trzydzieści, kiedy nie byłam na nic gotowa, ta wreszcie się pojawiła. Odfrunęła jak ostatnio — zaraz po dostarczeniu listu, nie czekając na odpowiedź, ale ja już za nią nie patrzyłam. Podniecenie eksplodowało mi w żołądku. Drżącymi rękami rozerwałam kopertę i wysypałam na kolana pergaminowy liścik z tymi samymi gryzmołami, co ostatnio. 

Już się nauczyłam, że nie mogłam się niczego spodziewać, ale widok lakonicznie zapisanej karteczki boleśnie mnie rozczarował. Zawierał jedynie adres jakiegoś domu jednorodzinnego w Cliffe Woods w Medway i krótki dopisek: Tam, gdzie ostatnio, godzina 3:00.

Oglądałam wiadomość tak długo, aż spłonęła w palcach jak poprzednia, brudząc popiołem piżamę na szaro. Po pierwszym ukłuciu zawodu serce zabiło mi mocniej. Choć Pettigrew i Crouch nakazali niczego się nie spodziewać, skąpa treść listu i nietypowa godzina spotkania nasuwały na myśl jedno — zadanie. 

Pytania w głowie zaczęły się mnożyć i choć tak naprawdę nie wierzyłam, że wszystko, co robili, pochodziło z rozkazów Czarnego Pana, gdzieś nieśmiało zaczęłam sobie roić: a co, jeśli to prawda? Może on zechce mnie zobaczyć? Zlecić jakąś misję? Przetestować? 

Poderwałam się z łóżka, przeskoczyłam lekko nad kufrem, ominęłam jego rozrzuconą po podłodze zawartość i dopadłam do szafy. Musiałam się przygotować. Cokolwiek miało się wydarzyć, od trzeciej do ósmej, o której ciotka pierwszego września zawsze wołała na śniadanie, zostało niewiele czasu. Może Czarny Pan chciał mieć szpiega w Hogwarcie? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, w czym innym mogłabym pomóc, będąc uczennicą i nie w pełni wykwalifikowaną czarownicą. 

Dręczona tymi wyobrażeniami, pojawiłam się na śniadaniu jeszcze bardziej przed czasem niż zwykle. Po drodze nie omieszkałam rozerwać sobie spodni, zahaczając szlufką o klamkę. Zagryzłam w ustach przekleństwo, bo ze szczytu schodów jak z procy wystrzeliła Hope. 

— Szkoda, że jedziecie — wymamrotała markotnie, wciskając mi w rękę swoją tłustą piąstkę. — Nie chcę iść to szkoły mugoli. Ja już bym chciała jechać z wami. 

Uśmiechnęłam się jak co roku o tej porze, kiedy to ja, Lynn i Morris szykowaliśmy się do wyjazdu. Najmłodsza zawsze najpierw marudziła, wykrzywiała w podkówkę usteczka cherubinka i odmawiała „nudnego śniadania”, odgrażając się, że kiedy nareszcie ona dostanie list, wykupi każdy rodzaj słodyczy u pani z wózkiem. Następnie przechodziła do deliberowania o tym, do którego domu wyśle ją tiara przydziału i czy któraś z koleżanek trafi do Slytherinu, a która do Hufflepuffu. 

— Ale teraz to ja już na pewno wiem, że Amanda Murphy będzie w Hufflepuffie — paplała, kiedy nakładałam na jej talerz owsiankę. — Ona każdemu mówi, że wszyscy w jej rodzinie byli w Gryffindorze… to znaczy każdy z rodziny mamy, bo tata jest mugolem, ale żeby tiara przydzieliła cię do Gryffindoru, musisz być odważna i w ogóle, a Amanda nie dość, że dała na siebie nakablować Emmie, to jeszcze nie powiedziała, że to Emma wypuściła ich kota, a obie widziałyśmy, że to Emma zrobiła. Straszna z tej Amandy niemota, co nie? Na bank będzie w Hufflepuffie. A Emma w Slytherinie, bo się zawsze potrafi ustawić. 

— A ty gdzie w końcu będziesz? — zapytałam, siadając do swojej owsianki. Ciotka Rosalie zerkała na nas rozbawiona, celując różdżką w garnek z jajkami, w którym już bulgotała woda. 

— W Gryffindorze oczywiście — odpowiedziała z przekonaniem Hope. Przez chwilę spoglądała w ciszy na swoje „nudne śniadanie”, jakby w duchu robiła listę jego plusów i minusów, ale w końcu skuszona smakowicie wyglądającą borówkową konfiturą wlała sobie do miseczki prawie jedną trzecią słoika i zaczęła pałaszować. — Mmm… abbo w Rabenclabie… jak ty. Ale nappierw Gryffindoy.

Poczułam się tak, jakby moje serce zanurzyło się w tej słodkiej, gorącej papce owsiankowo-borówkowej, ale tylko uśmiechnęłam się szeroko do swojej gorzkiej herbaty. Uśmiechnęłam się i skinęłam różdżką na bukiet astrów i werbeny. Kwiaty wystrzeliły z wazonu, a pod wpływem okręgu, który zatoczyłam w powietrzu, uformował się z nich zgrabny wianek, który wylądował na głowie kuzynki. W ciepłych, brązowych oczach pojawiły się iskierki ekscytacji i natychmiast mnie zapewniła, że to będzie pierwsze zaklęcie, którego się nauczy, kiedy nareszcie dostanie różdżkę. Lekki ucisk w żołądku, który towarzyszył mi zwykle na kilka godzin przed egzaminami, nieco ustąpił, choć owsianka nie smakowała już tak dobrze, nawet po dodaniu borówkowej konfitury. Na szczęście moje rozkojarzenie utonęło w wesołej paplaninie Hope i narzekaniu Lynn, która zeszła na śniadanie w wyjątkowo podłym humorze. 

Ten dzień był gorszy od typowych dni podczas egzaminów, bo ciągnął się niemiłosiernie przez obiad, podwieczorek i kolację. Nigdy nie zjawiłam się na żadnym nieprzygotowana, ale domyślałam się, że właśnie tak bym się czuła — jakby ktoś lada chwila miał usunąć mi podłogę spod nóg. Pragnęłam, żeby to już się skończyło — czymkolwiek to miałoby się okazać, lecz słońce wciąż wisiało wysoko nad horyzontem. Jak to możliwe, skoro już dwudziesta pierwsza? 

A potem zerkałam na budzik i dobiegała dopiero osiemnasta. 

I jak na złość — jak zwykle na dzień przed pierwszym września — Hope garnęła się do mnie bardziej niż zazwyczaj. Zaciskałam zęby, żeby jej tego nie pokazać, ale dziś była wyjątkowo drażniąca. Albo to mój zapalnik skrócił się do cala i marzyłam tylko o tym, by zostać sam na sam z własnymi myślami. 

Dokładnie z tymi myślami, które wykręcały mi jelita. 

Gdzieś między kąpielą i tysięczną kontrolą spakowanego kufra przysnęłam na chwilę, a kiedy się ocknęłam i zdałam sobie sprawę z nienaturalnej ciszy panującej w domu, zerwałam się w panice, przekonana, że przespałam trzecią. 

Ale nie. Budzik wskazywał jakiś kwadrans po północy. 

Teraz nie byłam w stanie zająć się niczym poza czekaniem. Atmosfera nocy wcale nie pomagała, każdy dźwięk, każdy trzask na dole czy odgłos przejeżdżającego za oknem samochodu wystawiał moje nerwy na próbę, a nierozpraszany niczym mrok dodatkowo wyostrzał zmysły. 

Podskoczyłam. Punkt pierwsza — ulicę przeciął ryk motocykla. 

Niecałe piętnaście minut później serce znów podjechało mi do gardła — ciszę rozdarło gardłowe charczenie i dźwięk przewracających się butelek pod śmietnikiem. Koty. 

O drugiej trzydzieści nie byłam już w stanie usiedzieć. Przez pięć minut krążyłam od łóżka do biurka i z powrotem, płynnie omijając stojący na środku kufer. Po kolejnych pięciu po prostu chwyciłam różdżkę i prawie wybiegłam z pokoju. Idąc szybko opustoszałą drogą, poczułam się dziwnie wydarta z ciała — umieszczona gdzieś poza miejscem i czasem. Wolałam zaczekać na miejscu. Wrażenie, że coś robiłam, odrobinę obniżało napięcie. W każdym razie serce biło już nie tylko ze strachu, ale i z wysiłku. 

Tym razem to ja czekałam na Glizdogona. Zastał mnie spiętą, prawie przyspawaną rękami do barierki. Poznałam go od razu, nie musiał nawet odsłaniać twarzy. Przełknęłam nerwowo, prostując się jeszcze bardziej. 

— Co jest w Cliffe Woods? — Nie wytrzymałam. Musiałam zapytać, kiedy tylko zaoferował mi ramię. — Tam lecimy? 

Kaptur zafalował gwałtownie jak pod wpływem potrząśnięcia głową. Zrozumiałam aluzję, ale po prostu musiałam się odezwać. Dyskretnie wytarłam dłonie o tył płaszcza, choć spodziewałam się, że ręce Glizdogona były równie mokre. Nie mogły nie być, on też trzymał się sztywny jak drut i dużo bardziej niż ostatnio woniał świeżym potem. Ulga, która pojawiła się wraz z Pettigrew, natychmiast zmieniła się w jeszcze większy niepokój. Co czekało nas w Cliffe Woods, skoro nawet on się bał? 

Mimo tego chwyciłam mocno oferowane ramię i prawie w tej samej sekundzie świat zniknął. Smród rzeki i miasta zastąpił zapach wilgotnej, świeżo skoszonej trawy i dopiero co zakończonej ulewy. O ile mdłe światło lamp jakkolwiek rozpraszało mrok na moście, tutaj panowała niezgłębiona ciemność. Z trudem powstrzymałam zryw paniki, ale i tak poderwałam różdżkę, wytrzeszczając oczy i mrugając zawzięcie. Serce podjechało mi do gardła, kiedy gdzieś z boku wyłowiłam dźwięk cichych, szybkich kroków. Narastały i wyraźnie zbliżały się w naszym kierunku. 

Glizdogon wykazał się większą odwagą. 

— Jest w środku? — wychrypiał ledwo słyszalnym szeptem. 

— Jest. Wytłumaczyłeś jej? 

Rozpoznałam głos Croucha. 

— To twój plan. 

Dopiero po czasie mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności i w końcu spostrzegłam czarny zarys wysokiej, męskiej sylwetki z czymś sporym — chyba torbą — przewieszonym przez ramię. Barty przytulił się do muru jakiegoś parterowego bliźniaka, więc i ja zrobiłam to samo. Glizdogon niechętnie powlókł się za nami. 

— Zamierzamy porwać jednego emerytowanego aurora — wyszeptał Crouch, a ja poczułam się bardzo nieswojo, kiedy zbliżył się tak, że nasze twarze dzieliły może ze dwa cale. Nikt nigdy nie przysuwał się do mnie ot tak. Ciepło jego oddechu połaskotało mnie po czole. Choć było zbyt ciemno, bym mogła dostrzec cokolwiek poza kształtem głowy, natychmiast odwróciłam wzrok. — Musimy działać szybko, facet ma świra na punkcie bezpieczeństwa. Ja i Glizdogon atakujemy, ty stoisz na czatach, jasne? Gdyby pojawił się jakiś mugol, rzucasz Confundus, jasne? Znasz to zaklęcie? 

Spojrzałam na niego znacząco, urażona tym karygodnym przejawem braku zaufania — nawet mimo tremy kurczącej żołądek. 

— Oczywiście — dodałam, kiedy się zorientowałam, że nie mógł tego zobaczyć. — Kogo chcecie porwać? 

Wiedziałam, że nie było sensu pytać po co. 

— Szalonookiego Moody’ego. 

Dokładnie w tym samym momencie poczułam się tak, jakbym niespodziewanie wpadła w przepaść. Albo przynajmniej nie trafiła nogą w stopień. Wszystkie wnętrzności podjechały mi do gardła, krew uderzyła z furią do głowy i choć jeszcze ułamek sekundy wcześniej na dźwięk słowa „porwanie” działo mi się w brzuchu coś nieprzyjemnego, teraz poczułam ukłucie czegoś zupełnie nowego — mściwej satysfakcji. 

Nie wierzyłam w Boga, ale gdybym wierzyła, byłabym pewna, że w pokręcony sposób postanowił odpowiedzieć na moje modlitwy. Dotychczas dostęp do tego człowieka wydawał mi się równie realny, co dostęp do samego ministra, a teraz stałam kilka domów od jego kwatery i towarzyszyli mi dwaj zbiegli mordercy. 

Doświadczyłam czegoś słodkiego i ciemnego zalewającego każdy cal mojego ciała — jakby serce wpompowało to coś wraz z krwią do każdej komórki. Przełknęłam, ale ślina nie nawilżyła gardła. W ustach miałam zupełnie sucho. 

— Co się stało? — zapytał Crouch, ale bez cienia niepokoju, raczej zaciekawiony przeciągającym się milczeniem. — Znacie się? 

— Nie — odpowiedziałam zimno i mój głos wydał mi się nagle jakoś dziwnie obcy. Odkaszlnęłam głucho. — Idziemy. Musimy zdążyć, zanim mugole zaczną wstawać do pracy. 

Odwróciłam się, szukając wzrokiem Glizdogona. Stał ze dwie stopy od nas, jeszcze bardziej zesztywniały jak na moście. Wydał mi się nagle niesamowicie mały i słaby jak przypadkowy wymoczek, który chciał tylko poobserwować starszych chłopców szykujących się do zrobienia dowcipu tygodnia. Ręką pozbawioną palca wskazał na budynek po skosie. Ot, prosty, jednopiętrowy dom ze strychem, słabo wypielęgnowanym kawałeczkiem trawnika z przodu i — byłam tego pewna — zagracony, zachwaszczonym ogródkiem z tyłu. Crouch wyprzedził nas i bezszelestnie jak kot w trzech susach znalazł się tuż przy bramce. Spostrzegłam, że zdejmował po drodze jakieś zaklęcia i chyba zrobił to z powodzeniem, bo dało się wyczuć delikatne falowanie powietrza, jakby zamaszyście zdzierał z muzealnych eksponatów ochronne płachty. 

Zacisnęłam palce na różdżce, gdy kiwnął głową, a do mnie dotarło, że tylko on z naszej trójki czuł się w tym miejscu jak ryba w wodzie. Zawinął długimi nogami w powietrzu, zgrabnie przeskakując nad mierzącym jakieś cztery stopy ogrodzeniem. Glizdogon użył zardzewiałej bramki, która o dziwo nie wydała z siebie dźwięku. Ja podążyłam za nim, zbyt spięta i zestresowana, by odważyć się na coś więcej niż proste podniesienie stopy, które i tak plątały mi się co kilka kroków.

Byłam tak pochłonięta rozglądaniem się, że nie zauważyłam pojedynczego stopnia na początku ścieżki. Potknęłam się — oczywiście. Gdyby nie Glizdogon, poleciałabym na twarz, ale zatrzymałam się na jego plecach, które zamortyzowały upadek i uratowały przed bliskim spotkaniem ze śliską kostką. Pettigrew obejrzał się przez ramię i zrobił to w taki sposób, że nie potrzebowałam światła, by wiedzieć, jakim spojrzeniem mnie obrzucił. Dysząc bezgłośnie, prawie pewna, że bębnienie w mojej klatce piersiowej zbudzi sąsiadów w promieniu mili, odskoczyłam na trawnik, co spotęgowało ból kostki. 

Jakby ktoś wbił w nią gwóźdź. 

Crouch tego ani nie zobaczył, ani nie usłyszał. Był już na frontowych schodach, majstrując różdżką przy zamku. Odczekał, aż staniemy przy barierkach — ja przy jednej, Glizdogon przy drugiej — i dopiero wtedy nacisnął klamkę. 

Wtem niebo rozświetlił czerwony grot, przemknął idealnie między mną i Pettigrew i roztrzaskał się o uchyloną furtkę. Gorąca stróżka powietrza przemknęła niecałą stopę od mojej twarzy. Wydałam z siebie niemy okrzyk, poczułam przerażenie chwytające za gardło, ale nie było czasu na przeżywanie, a tym bardziej na myślenie. 

Mężczyźni staranowali czarodzieja w korytarzu, a ja instynktownie skoczyłam na szczyt schodów, wpadłam do środka i natychmiast zatrzasnęłam drzwi. Słysząc „porwanie”, mylnie założyłam, że nikt nie zginie. 

Dopóki ciemność w holu rozproszył pierwszy promień zielonego światła.

Na wpół oślepiona, z czarnymi i białymi plamami migoczącymi przed oczami, padłam na podłogę i podczołgałam się jak najbliżej wąskiego okienka tuż przy drzwiach wejściowych. W głębi domu Glizdogon, Crouch i Moody toczyli swoją walkę, ja toczyłam swoją — ze strachem, instynktem i powinnością. Dopiero gdy potworny huk i zgiełk przewracanych mebli przeniósł się głębiej do drugiego pomieszczenia, wymacałam na szybie cienkie zasłonki i zrobiłam w nich szparę. Kilka okien w domach naprzeciwko rozbłysło na żółto sztucznym światłem żarówek. 

Impuls kazał mi zaryglować drzwi, choć żaden mugol nie wyjrzał na zewnątrz. Dwie osoby podeszły do okna, jedno z nich się uchyliło. 

Nagle hałas z wnętrza domu przeniósł się płynnie na zewnątrz i przez zaparowaną szybę spostrzegłam poruszające się blaszane kubły na śmieci — jakby nagle ożyły albo wstąpił w nie poltergeist. Jeden z nich poderwał się w powietrze i eksplodował, a dwa pozostałe ruszyły na środek ulicy jak nakręcone zabawki. Zdezorientowana poderwałam się na nogi, ale nim zdecydowałam, co robić, na korytarzu pojawił się Crouch. 

— Sprzątamy — rzucił i sam zaczął machać różdżką na lewo i prawo, a poprzewracane meble podrywały się i wracały na swoje miejsca jak marionetki sterowane przez lalkarza. 

Oschła stanowczość w jego głosie na moment wymazała mi z głowy wszystkie pytania. Zaskakująco spokojną ręką prowadziłam wszystkie zaklęcia tam, gdzie były potrzebne. Potrzaskane lustro nad szafką na buty, złamany wieszak, nadpalona podłoga, porozrzucane buty, płaszcze i kapelusze. Trudno było się tu doszukać jakiegoś podobieństwa do domu, w którym na co dzień mieszkali zwykli czarodzieje. Żadnych samoczeszących grzebieni, zwierciadeł wytykających spoglądającym w nie wywinięty kołnierz czy pietruszkę między zębami, ani jednej samozakładającej łyżki do butów. Wszystko wyglądało tak, jakby mieszkał tu zupełnie zwyczajny, nieczarodziejski samotny starszy pan. 

A kiedy skończyliśmy hol i przeszliśmy do kuchni — mimo utrzymującego się zdenerwowania — poczułam rozczarowanie. Nie tak wyobrażałam sobie dom najbardziej skutecznego, zwariowanego emerytowanego aurora. 

— Prędzej! — dobiegło nas z góry warczenie Glizdogona. — Dwie minuty! 

— Skończ tu i przynieś mi kapcie — rzucił Crouch i sam zniknął w głębi ciemnej kuchni. 

W tamtej chwili zupełnie nie zastanawiałam się nad tym dziwnym poleceniem. Nim przywołałam z przedpokoju pantofle, przez ułamek sekundy obserwowałam, jak w głębi ciemnej kuchni Barty pochylał się nad nieruchomym cielskiem. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że ta bezkształtna masa — o trzeciej nad ranem w jego własnym domu — to Szalonooki Moody. To naprawdę on. 

Ścisnęło mnie w żołądku, ale w tym samym momencie z góry zbiegł Glizdogon. Odzyskał swój energiczny, pewny krok. Przeskakiwał po dwa stopnie, lewitując nad sobą coś, przed czym uchyliłam się w ostatniej chwili. 

Olbrzymi kufer, w którym spokojnie zmieściłby się dorosły mężczyzna, przypominał nieco trumnę. Na sekundę przed tym, co się wydarzyło, ja już wiedziałam, że się wydarzy. Pettigrew otworzył klapę, a Crouch — jak od niechcenia — machnął różdżką i bezwładne ciało uniosło się w powietrze, by zaraz zwalić się do środka jak olbrzymi worek kartofli. 

— Accio szlafrok — mruknął Barty, gdy ten drugi zniknął ze skrzynią w wąskim przejściu pod schodami prowadzącym najpewniej do piwnicy. 

Odskoczyłam, by zrobić przejście, ale cuchnące naftaliną kłębowisko zahaczyło dokładnie o moją głowę. Crouch pochwycił je w locie, strzepnął i przewiesił przez oparcie krzesła, jakby szlafrok miał być gotowy na powrót Moody’ego. 

— Myślałam, że go… — zaczęłam zdumiona, kiedy Glizdogon wrócił z piwnicy bez kufra. 

— Poszło łatwiej, niż myślałem — powiedział, zupełnie mnie ignorując. 

— Tak — mruknął przeciągle Crouch, grzebiąc zawzięcie w kieszeni spodni. W niewyraźnym świetle okna najbliższego domu błysnęła manierka, do której wrzucił coś drobnego i zakołysał zawartością. — To najprostsza część planu, nie spodziewałem się, że będzie inaczej. 

— No. To w kontakcie. Wysyłaj sowy. 

Crouch skinął głową i przytknął szyjkę piersiówki do ust. W momencie, gdy drugi śmierciożerca ciągnął mnie już do drzwi, zrozumiałam. Eliksir wielosokowy. 

Tak, jak się spodziewałam. Przez podwórko z tyłu domu trudno było przejść, ale Glizdogon nie zamierzał przeciskać się przez labirynt zniszczonego sprzętu ogrodniczego. Poczułam uścisk czterech palców na nadgarstku i zanim złapałam oddech, tamten teleportował nas z powrotem na Millennium Bridge. Pierwsze, co mnie uderzyło, to czystość nocnego nieba. 

Automatycznie spojrzałam na zegarek — trzecia dwadzieścia sześć. Niewiarygodne, że wszystko zajęło niecałe pół godziny, a ja miałam wrażenie, że od czasu, kiedy zniecierpliwiona krążyłam po sypialni, minęło dobre trzy dni. 

Czułam się jak we śnie — jeszcze bardziej wydarta ze swojego ciała jak po tym, kiedy złożyłam Przysięgę Wieczystą, kompletnie wyjałowiona ze strachu, z którym tu szłam. Odnalazłam wzrokiem Glizdogona, który wyglądał tak, jakby na podwórku Moody’ego porzucił wielki kamień. 

— To wszystko działo się tak szybko… — wyszeptałam ochryple i rozejrzałam się po opustoszałym moście. Poza naszą dwójką nie było nikogo, tylko jakiś szczur biegł ulicą wzdłuż chodnika. — I co teraz? 

W ciągu całego życia nie zadałam tego pytania tyle razy, jak podczas tych dwóch ostatnich spotkań, ale Pettigrew nie okazał niezadowolenia. Wyraźnie się ociągał. 

— Nic — odburknął, narzucając na głowę kaptur. — Crouch się z tobą skontaktuje. I tak, jak było mówione. Gęba na kłódkę, zrozumiano? 

Innym razem poczułabym się dotknięta tą niepotrzebną obcesowością, ale po tym, czego doświadczyłam w Cliffe Woods, było mi wszystko jedno. Czułam się tak, jakbym dopiero co zsiadła z kolejki górskiej. 

— Oczywiście — prychnęłam. — Nie jestem głupia. Ale wiecie, że został mi jeszcze jeden rok, prawda? 

— Jasne. 

— I nie będę mogła nic zrobić poza szkołą. 

— Nie będzie trzeba. Przydasz się na miejscu.

Choć nie widziałam twarzy Glizdogona, byłam pewna, że lustrował mnie wzrokiem z taką samą intensywnością, jak ja jego. 

— Dobrze — powiedziałam w końcu. — Jeżeli będziesz potrzebował się ze mną skontaktować, zmieniaj często sowy. Nie koresponduję z nikim spoza szkoły, ale mam nastoletnią kuzynkę. Wolę, żeby nie zaczęła sobie czegoś wyobrażać. 

Falowanie kaptura wzięłam za przytaknięcie, więc i ja kiwnęłam głową i prawie się obróciłam, kiedy Glizdogon rzucił jeszcze ostre „Hej!”. Zatrzymałam się niezgrabnie przy barierce, łypiąc na niego i marszcząc brwi. 

Naprawdę nie chciał jeszcze wracać. 

— O nic nie pytasz? 

— Gdybym miała wiedzieć, to byście mi powiedzieli — odparłam. Na widok tej żałośnie pochylonej postaci poczułam coś na kształt współczucia, ale zdołałam tylko podnieść rękę i pomachać. — No to… powodzenia. 

Nie odmachał mi, ale dłużej nie czekałam. Teleportowałam się, wyobrażając sobie tamtą cuchnącą bramę prowadzącą do chińskiej knajpy. Dalekie od centrum Londynu osiedla spały mocnym snem — takim, jakim się śpi na dwie godziny przed świtem — ale wolałam dmuchać na zimne. Z moim szczęściem w momencie, gdy pojawię się na frontowych schodach, ciotka Rosalie akurat zejdzie do kuchni, żeby się napić.  

Ale nikt nie wstał. Nikt się nie obudził, nie wybrał się do kuchni po szklankę wody, nikogo nie zerwała nagła potrzeba skorzystania z toalety i dziesięć minut później siedziałam już po ciemku w swojej sypialni. Spodziewałam się, że po takiej ilości emocji padnę jak kaczka, ale czułam się wypoczęta jak po ośmiu godzinach snu. 

Rozsądek podpowiadał, że MIMO WSZYSTKO lepiej było nie znać całego planu Glizdogona i Croucha. Nie miałam przyjaciół, przed którymi musiałam udawać. W szkole Lynn trzymała się z własnym towarzystwem Gryfonów, Morrisa spodziewałam się zobaczyć najwcześniej podczas przerwy gwiazdkowej, z wujostwem rzadko korespondowałam. Jako do bólu poprawna, bezproblemowa uczennica byłam dla nauczycieli niewidzialna. 

Idealna do czegoś, co powinno zostać jak najdłużej w ukryciu. 

A jednak czułam się bezpiecznie, nie wiedząc — jak gdyby sam fakt poznania czegoś wielkiego miał sprawić, że nagle stracę do siebie zaufanie, choć przecież czekałam na to od momentu, kiedy auror zostawił mnie w domu ciotki.

Przebrana z powrotem w piżamę uklękłam przy łóżku i zanurkowałam pod zwieszającą się z materaca kołdrą. Musiałam położyć się plackiem na podłodze — z policzkiem przyciśniętym do wykładziny i przyświecając sobie różdżką udało mi się w końcu wydłubać poluzowaną deskę. W niewielkim otworze było miejsca akurat na niezbyt grubą książkę, ale już dawno minęły czasy, kiedy szmuglowałam je tu z antykwariatu ze Śmiertelnego Nokturnu i teraz na dnie znajdował się tylko jeden płaski, cienki zeszyt. Wsunęłam rękę pod okładkę i na oślep wymacałam kawałek prostokątnej tekturki — z jednej strony śliska, z drugiej zmatowiała. Od kurzu zakręciło mnie w nosie, ale stłumiłam kichnięcie. 

Nieco zdyszana oparłam się o bok łóżka i obróciłam zdjęcie tak, żeby przewrócone do góry nogami postacie przestały się krzywić. Dwie piękne, młodzieńcze twarze natychmiast złagodniały i wróciły do radosnych uśmiechów — mężczyzna i kobieta, oboje w białych ślubnych szatach, z długimi, falowanymi włosami zarzuconymi na plecy. Cholera. Już dawno nie wyciągałam tej fotografii i zapomniałam, jak bardzo zaczęłam przypominać matkę. Teraz widywałam ją właściwie na co dzień w lusterku, ale pewne cechy ojca też były zauważalne. Spojrzałam najpierw na dłoń, którą obejmował matkę, a później na swoją — identyczne palce, tak samo smukłe i delikatne, długą, naprawdę ładną płytką paznokcia. Identyczne nadgarstki z wystającymi kosteczkami. Na ramionach też takie miałam i byłam ciekawa, czy odziedziczyłam je właśnie po nim. Z całą pewnością nie po matce — idealnej linii jej piegowatych ramion nic nie szpeciło. Oboje uśmiechali się do mnie nieświadomi, że za osiemnaście lat ich córka zobaczy ich takich wyłącznie na tym jednym zdjęciu. Zżółkniętym, pogiętym i nadpalonym. 

Na odwrocie widniał ślad anonimowej podeszwy. Gryząc odstającą skórkę przy paznokciu, z zadumą przejechałam kciukiem po wykaligrafowanym napisie biegnącym wzdłuż dolnej krawędzi: Emma i Evan Rosier, 11 maja 1974

Nie wiedziałam, kto to napisał, matka czy ojciec, ale m pisaliśmy tak samo. 


___________
No, rzeczywiście, nauki w szkole jest dużo. To dziwne uczucie, że jestem już w liceum. No, ale cóż. Mam oczywiście strasznie dużo pracy, nauki i bardzo mało czasu, co jest odwrotnie proporcjonalne do mojej weny. Mogłabym pisać bez przerwy. A tak, zostają mi przerwy w szkole i kilka wolnych minut w domu. Na szczęście mam już kilka rozdziałów napisanych do przodu. Dedykacja dla Shizzy :*