31 sierpnia 2011

16. Ceremonia Naznaczenia

         Nadszedł dzień ceremonii. Bartemiusz otrzymał swój Mroczny Znak kilka dni po tym, jak Czarny Pan przyszedł z Glizdogonem do jego domu około rok temu, więc mieliśmy czekać, aż ten zacznie go palić. Nic nie byłam w stanie zrobić tego dnia. Siedziałam w ogrodzie i obserwowałam, jak Crouch sadzi nowe kwiaty za domem. Kiedy się ściemniło, wróciliśmy do środka. Oczekiwanie było straszne. Siedzieliśmy w salonie, prawie się do siebie nie odzywając. Wyczułam, że on też jest zdenerwowany. W sumie, nic dziwnego. To on miał być taką mugolską anteną satelitarną.
Około północy Barty drgnął lekko. Podwinął szybko rękaw lewej ręki, ukazując czarny Mroczny Znak.
         - Musimy już iść – przemówił nieco ochrypłym głosem, wstając. W żołądku poczułam nieprzyjemny skurcz. Wyszliśmy na podwórko, a Crouch chwycił mnie za rękę, okręcił się na pięcie i deportował się. Nie miałam pojęcia, dokąd się przenieśliśmy. Kiedy pojawiliśmy się po środku ciemnego, kamiennego korytarza, pochodnie na ścianach zapłonęły niebieskim, gazowym ogniem.
Rozejrzałam się dookoła. Pod sufitem przymocowane były czaszki i kości. Poczułam się jak w dormitorium Ślizgonów. Przeszliśmy przez hol i wysokie drzwi z metalu do obszernej komnaty. Sufit znajdował się nisko, cała posiadłość i kręte korytarze pod ziemią przypominały mi jakąś magiczną kopalnię krasnoludów, tyle że o wiele ładniej i gustowniej urządzona. Pod sufitem znajdowały się różnokolorowe drogie kamienie w postaci nieobrobionej. Mieszało się to ze zwieszającymi się ze ścian łańcuchami i kośćmi. Było to przerażające, ale i ekscytujące.
Sufit podtrzymywany był w wielkiej komnacie przez cztery kolumny stojące w każdym kącie pomieszczenia. Po środku zaś znajdował się długi, ciemny, lakierowany, dębowy stół. Siedziało przy nim już wielu śmierciożerców, ale jakaś jedna trzecia miejsc była jeszcze wolna. Panował tam półmrok, jedynym źródłem światła były płonące niebieskim płomieniem pochodnie. Voldemort wstał, zrobili to i inni. Dał nam znak, byśmy zajęli miejsca po jego lewej stronie.
         - To już wszyscy. Brakuje wielu śmierciożerców, ale już niedługo wrota Azkabanu otworzą się i moi wierni słudzy powrócą do mnie – przemówił Czarny Pan. – Spotkaliśmy się tu, aby przyjąć w nasze szeregi nową śmierciożercę. Nigdy nie dopuszczałem do nas kogoś tak młodego, wystarczył mi jeden niezdecydowany zdrajca, Regulus Black, ale ona dokonała już bardzo dużo, a jej umysł nieskażony jest zdradą. Macy, pozwól tutaj.
Nieco wystraszona, podeszłam do niego. Poczułam na plecach nieprzyjemny dreszcz, kiedy położył mi rękę na ramieniu. Kazał mi podwinąć lewy rękaw. Chwycił dość mocno mój nadgarstek i przytknął koniec różdżki do mojego przedramienia. Komnatę rozjaśnił rażący, niebieski błysk. Musiałam na chwilę zamknąć oczy. Kiedy je otworzyłam, momentalnie poczułam ukłucie, a ja sama zobaczyłam czarny Mroczny Znak. Ból na lewym przedramieniu nie chciał ustąpić ani na chwilę, ale duma i radość skutecznie to maskowały. Nie mogłam powstrzymać lekkiego uśmiechu.
         - Od tej chwili stałaś się pełnoprawną śmierciożercą, jesteś zobowiązana o każdej porze dnia i nocy stawić się na wezwanie, zawsze być mi wierna, w przeciwnym razie grozi ci surowa kara, a w przypadku zdrady – śmierć – rzekł Lord Voldemort i puścił mój nadgarstek. Ja ograniczyłam się jedynie do skinięcia głową. Pozwolił nam usiąść, po czym sam zajął miejsce u szczytu stołu. Milczał przez chwilę, patrząc po kolei na każdego śmierciożercę. W końcu przemówił:
         - Jak już dobrze wiecie, chcę wznowić moje plany dotyczące przepowiedni sprzed mojego upadku. Lucjuszu, mam nadzieję, że teraz mnie nie zawiedziesz – kiedy odwrócił się do Malfoya, w jego głosie wyczułam bardzo wyraźny gniew. – Będę musiał jeszcze załatwić kilka ważnych spraw. Spotkanie uważam za zakończone.
Wstał i ruszył w kierunku drzwi. Zerwałam się z krzesła i pobiegłam za nim. Dopadłam go tuż przed deportacją, w holu. Zatrzymał się z bardzo zaskoczoną miną. Widok jego Wysokiej osoby w pełnym świetle nieco mnie onieśmielił.
         - Proszę o wybaczenie, nie chciałam ci zabierać czasu, mój panie, ale mam taką sprawę… Moja bliska przyjaciółka jest bardzo niedoinformowana, czy mogłabym jej to wszystko wyjaśnić? Nazywa się Nelly Countless, jej ojciec chyba był śmierciożercą – wydyszałam.
         - Hmm, tak, chyba tak. Skoro i tak już Dumbledore o wszystkich wie, możesz jej wyjaśnić całą sytuację z Turniejem. Ale od dzisiejszego dnia działasz w tajemnicy. Absolutnie nikt nie może się dowiedzieć, co planuję. Dumbledore domyśla się, ale mamy taką przewagę, że ministerstwo nie wierzy Potterowi. Ale to nie potrwa długo, dlatego musimy się spieszyć, a ja nie mogę jawie działać, to bardzo męczące. Ale mam dobrych śmierciożerców do pomocy. Idź już – powiedział, oddalił się kilka kroków i deportował się. Poczułam na ramieniu ciepłą dłoń Bartemiusza. Pozwoliłam mu objął się w talii, po czym oboje zniknęliśmy. Chwilę później okropne ciśnienie ustąpiło, a my pojawiliśmy się na polnej drodze. Nigdy nie mogliśmy się aportować na terenie domu, nawet gdybyśmy chcieli. Zaklęcia ochronne były tak silne, że mogłyby nas odepchnął bardzo daleko, w jakieś nieznane miejsce. Crouch odezwał się do mnie dopiero, kiedy zamknął drzwi różdżką.
         - O co pytałaś Czarnego Pana?
         - Chciałam się dowiedzieć, czy będę mogła powiedzieć o wszystkim Nelly. To i tak nie ma już znaczenia, Potter i Dumbledore wszystko rozpowiedzą, tak czy siak dowie się o wszystkim, a ja wolałabym, żeby usłyszała to ode mnie.
Spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem. I tak zrobiłabym to, co uważałam za słuszne, ale wolałam, by i on się ze mną zgodził.
         - Cóż, słowa Czarnego Pana są najważniejsze. Jeśli ci tak kazał… Tylko wolałbym, żebyś na razie jej tu nie zapraszała – odparł, wzruszając ramionami. Pokiwałam głową.
         - Dobrze, spotkam się z nią w Dziurawym Kotle albo w podobnym miejscu… Idę spać.
Położyłam skórzaną kurtkę na fotelu i opuściłam pokój. Wspięłam się po schodach na piętro, zamknęłam drzwi i zapaliłam jedną świeczkę stojącą na parapecie. Szybko się przebrałam, po czym położyłam się do łóżka. Teraz mogłam spokojnie pomyśleć i przyjrzeć się Mrocznemu Znakowi. Musiałam uważać, żeby go przypadkiem nie dotknąć. Skoro Lord Voldemort mianował mnie osobiście śmierciożercą, musiał wiązać ze mną jakieś plany. Nie miałam nadziei na coś poważniejszego, przynajmniej na razie, ale chciałam zrobić dla Czarnego Pana jak najwięcej. Drzwi otworzyły się, a do środka wszedł Barty. Położył się na łóżku tuż obok mnie i objął mnie w talii.
         - Tak myślałem… hmm… twoje wujostwo w Londynie… nie chciałabyś do nich pojechać na jakiś czas? Jesteś z nimi związana, nie chcę, żebyś straciła z nimi kontakt – mruknął.
         - Nie myślałam o tym, ale masz rację. Jestem pewna, że Dumbledore o wszystkim im powiedział. Nie dostałam od nich ani słowa, co znaczy, że albo mnie szukają, albo się obrazili. Po rozmowie z Nelly ich odwiedzę, chyba że nie będą chcieli mnie widzieć – odparłam i zerknęłam na niego. Przysunął twarz do mojej i pocałował mnie w skroń, po czym pożyczył mi dobrej nocy i zostawił mnie samą. Nigdy mi się nie narzucał.

         Następnego dnia z samego rana napisałam list i wysłałam go do Nelly. Miałam szczęście, bo moja sowa wróciła wczorajszego popołudnia. Długo obserwowałam, jak oddala się w stronę wioski. Kiedy już ciemny punkcik zniknął mi z oczu, zeszłam na dół, by przygotować śniadanie. Rok szkolny już się skończył, uczniowie od wczoraj byli w domach. To smutne, że już nie zobaczę Hogwartu, ale przecież muszę żyć dalej, nic na to nie poradzę. Drzwi do sypialni Bartemiusza były zamknięte, co oznaczało, że ten jeszcze się nie obudził. Przez chwilę czułam pokusę wejścia do środka i wyrwania go ze snu, ale stwierdziłam, że po tym roku męki w ciele Moody’ego i wielu nieprzespanych nocach należy mu się odpoczynek.
         Z pokoju wyszedł jakieś pół godziny później, strasznie rozczochrany, wciąż zaspany, z mętnymi oczami i nieprzytomnym wyrazem twarzy. Według mnie był słodki w takim stanie, ale powstrzymałam się od komentarza, zamiast tego postawiłam przed nim talerz z jajecznicą i bekonem.
         - Dzięki, kochana jesteś – mruknął, ziewając szeroko. Nic nie odpowiedziałam, tylko zabrałam się za swoje płatki z mlekiem.
         - Co zamierzasz dzisiaj robić? – zapytałam go po kilku minutach.
         - Sam nie wiem. Ogród jest wystarczająco wypielęgnowany, przez jakiś czas nie muszę w nim dłubać, chyba że nie spadnie jakiś deszcz – odparł. – Chciałbym spędzić trochę czasu z tobą, ale nie chcę cię zatrzymywać, jeśli dziś wychodzisz.
Przez moment poczułam wyrzuty sumienia, że musiałam go zostawić samego na cały dzień, ale w końcu wcześniej zaplanowałam spotkanie z ciotką i wujkiem. Z Crouchem jeszcze będę miała okazję pobyć sam na sam. Przecież mieszkaliśmy pod jednym dachem. Zrobiłam przepraszającą minę.
         - Wybacz, chciałam dziś odwiedzić wujostwo, tak jak mi radziłeś – powiedziałam cicho. Było mi naprawdę przykro. – Jeszcze będziemy mieć sporo czasu. Ale mam dla ciebie coś na pocieszenie, przyszło chwilę temu.
Wstałam i podeszłam do szafki, z której wyciągnęłam poranny egzemplarz „Proroka Codziennego” i podałam mu go. Barty rozwinął gazetę, ja tymczasem udałam się do łazienki. W sumie od czasu, kiedy wróciłam z chaty w lesie, nic dziwnego mi się nie przytrafiło. Dlatego, gdy weszłam do środka i podeszłam do lustra, usłyszałam jakiś grzmot, a zamiast mojego odbicia zobaczyłam przez sekundę tę samą twarz, co w lustrze z chaty. Z wrzaskiem odskoczyłam do tyłu, uderzając plecami w zamknięte drzwi. Drżałam na całym ciele, serce w mojej piersi szalało. W głowie pojawiła mi się myśl, że może było to przywidzenie, ale nie mogłam się aż tak oszukiwać. Dobrze wiedziałam, że dzieje się tu coś złego. Crouch przybył natychmiast. Wyglądał na zaniepokojonego.
         - Co się stało? Krzyczałaś.
         - To nic, coś mi się przywidziało – wydyszałam, przyciskając prawą rękę do piersi. – Naprawdę, nie przejmuj się.
Starałam się uśmiechnąć, ale nie wyglądało to szczerze. Mimo to Bartemiusz opuścił łazienkę. Z dygoczącym sercem podeszłam ostrożnie do lustra i spojrzałam w nie. Zobaczyłam jedynie swoją przerażoną i bladą jak ściana twarz z drżącymi wargami i szeroko otwartymi oczami, ale po zmasakrowanej dziewczynie nie było śladu. Odetchnęłam kilkakrotnie, aby się uspokoić i sięgnęłam po szczoteczkę do zębów, lecz wciąż czułam swego rodzaju rezerwę między mną a lustrem.
         Łazienkę opuściłam jakiś kwadrans później, ubrana w białą, satynową bluzkę na ramiączkach i wąskie, czarne dżinsy. Włosy miałam lśniące i puszyste, a na nogach czarne buty na wysokich, grubych obcasach. Zależało mi, żeby wujostwo nie pomyślało sobie, że skoro jestem już śmierciożercą, nie znaczyło to, że się zmieniłam. Kiedy weszłam do kuchni, zobaczyłam Croucha wciąż w szlafroku przy stole, z „Prorokiem Codziennym” w rękach.
         - Pięknie wyglądasz. Dobrze się czujesz? – zapytał, odkładając gazetę na bok.
         - Dzięki. Tak, to było tylko przywidzenie, wszystko jest w porządku – odparłam najbardziej przekonywującym tonem, na jaki było mnie stać. – Jeśli mnie ciotka nie przegoni, wrócę wieczorem. Odgrzej sobie wczorajszą rybę, dobrze?
Opuściłam dom i teleportowałam się do Londynu w okolice kamienicy, w której mieszkało wujostwo. Już dawno wyrzuciłam z głowy to dziwne zdarzenie pod koniec zeszłych wakacji, ale kiedy ujrzałam budynek, w którym mieszkałam tyle lat, wszystko mi się przypomniało. Odniosłam niepokojące wrażenie, że tamto wydarzenie jakoś wiązało się z tym z leśnej chaty. Najpierw ów Czarny Dym, później dziewczyna… Gdybym miała więcej pewności siebie, powiedziałabym o wszystkim Bartemiuszowi. Razem coś na pewno byśmy wymyślili.
Wspięłam się na małe schodki i zapukałam. Kilka sekund później usłyszałam stłumione, przyspieszone kroki, a drzwi otworzyły się. W progu stała Lynn z rozchylonymi z zaskoczenia ustami. Bez słowa weszłam do środka. Zobaczyłam w salonie ciotkę siedzącą w fotelu z książką na kolanach. Usiadłam na kanapie, wciąż nie mówiąc ani słowa. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu. W końcu Rosalie odezwała się:
         - Dumbledore tu był. Wczoraj wieczorem. Opowiedział mi wszystko o tym, że Sam-Wiesz-Kto powrócił, o zbiegłym śmierciożercy… dlaczego opuściłaś Hogwart przed uroczystym zakończeniem? Dyrektor kazał ci to przekazać. Wyniki egzaminów.
Podała mi kopertę, którą natychmiast rozerwałam i wyciągnęłam sztywną kartkę.

Macy Alexandra Savour
otrzymała:

Numerologia: Zadowalający
Eliksiry: Wybitny
Zielarstwo: Powyżej Oczekiwań
Zaklęcia: Powyżej Oczekiwań
Starożytne runy: Zadowalający
Astronomia: Powyżej Oczekiwań
Historia magii: Okropny
Opieka nad magicznymi stworzeniami: Zadowalający
Obrona przed czarną magią: Wybitny

Uśmiechnęłam się lekko. Miałam trzy Wybitne. Nie zaliczyłam co prawda historii magii, ale numerologię zdałam na Zadowalający… To już było coś.
         - Jak ci poszło? – spytała nieśmiało ciotka.
         - Dobrze. Nie zdałam historii magii, ale z numerologii mam Zadowalający. No i trzy Wybitne. Ale wiesz, chciałam porozmawiać o czymś innym. Dumbledore już ci pewnie mówił… To ja pomogłam uciec temu śmierciożercy. Teraz mieszkam z Bartym, nie wrócę do domu. Służę tylko Czarnemu Panu. Przyszłam, żeby spędzić z wami ten dzień i zabrać swoje rzeczy – odpowiedziałam cicho. Po jej minie poznałam, że nie jest wcale zaskoczona. Westchnęła ciężko.
         - Wiedziałam, że ten dzień kiedyś nastąpi. Ale nie powiem, że nie jestem zaskoczona. Z twoim wujkiem chcieliśmy zrobić wszystko, żebyś nie poszła drogą swoich rodziców. Nie dlatego, że chcieliśmy cię ograniczać, po prostu baliśmy się, że skończysz tak jak oni – rzekła lekko drżącym głosem.
         - Ja nigdy nie będę po stronie Zakonu. Jestem wierna Czarnemu Panu, nie stanę się podwójnym agentem, nie ma takiej opcji – odpowiedziałam z groźnym błyskiem w oczach.
         - Nie proszę cię o to. Chcę, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz tu mile widziana.
Skinęłam głową. Skoro takie było jej życzenie, nic nie stało na przeszkodzie, bym spędziła tu resztę dnia. Pierwszą rzeczą, jaką chciałam zrobić, było pójście na górę, by spakować wszystkie swoje rzeczy, co też prędko uczyniłam. Moja sypialnia była niewielka, ale lubiłam ją. Wyciągnęłam z wysokiej, dębowej szafy torbę i zaczęłam do niej wkładać resztę osobistych przedmiotów. Nie było tego dużo, kilkanaście książek, jakieś kartki pergaminu, w tym jakieś pisma dotyczące moich rodziców, ich zdjęcia, ze dwa komplety ubrań, drobna biżuteria… Nic specjalnego, ale chciałam już oficjalnie wynieść się z domu wujostwa.
         Kiedy wrócił wujek, atmosfera diametralnie się zmieniła. On nie był tak tolerancyjny, jak ciotka, ale powstrzymał się od komentarza na temat na temat wyboru mojej drogi życiowej. Mimo to usiedliśmy w milczeniu do obiadu. Lynn również się nie odzywała, ale było to jakieś sztuczne; ciotka najwyraźniej podejrzewała, że wrócę, więc kazała jej nie pytać o rzeczy związane z ostatnimi wydarzeniami. Po obiedzie poszłam do salonu i usiadłam przy fortepianie. Dawno nie grałam, tęskniłam za tym. Niby w domu Bartemiusza był fortepian, ładny, z ciemnego, lakierowanego drewna, podobno własność jego matki, ale nie chciałam go męczyć. Często grałam godzinami, uwielbiałam dotyk klawiszy pod palcami, wydobywające się z instrumentu dźwięki… Tak samo było ze skrzypcami. Barty wcześniej czy później wyrzuciłby mnie za to z domu. Jego cierpliwość też nie jest wieczna.

         Pod wieczór pożegnałam się z każdym, obiecałam szybko znów ich odwiedzić i teleportowałam się do domu Croucha. Słońce jeszcze nie zaszło, ale komarów było mnóstwo. Pomyślałam sobie, że Barty musi być na mnie naprawdę wściekły. W końcu obiecałam wrócić wcześniej. Zastałam go w salonie. Siedział w fotelu przed wygaszonym kominkiem i czytał książkę. Było ich tu mnóstwo, jego rodzina musiała należeć do grona bardzo wykształconych ludzi.
         - Jestem już – poinformowałam go.
         - To dobrze. Chyba cię nie wyrzucili, skoro wracasz tak późno – odparł, odkładając książkę.
         - Nie, chcą, żebym jeszcze kiedyś ich odwiedziła. Nie umarłeś z głodu? Co chcesz na kolację?
         - Cokolwiek. To twoje rzeczy, tak? Jeśli masz coś niepotrzebnego, to mi zapakuj, a ja to odniosę na strych – zaproponował.
Zawsze mnie denerwowało, kiedy na pytanie Co chcesz na obiad, odpowiadał: cokolwiek. Z dnia na dzień w kuchni szło mi coraz lepiej i miałam coraz większy wybór. No cóż. Skoro było mu wszystko jedno, postanowiłam przygotować tosty z dżemem. Nie lubiłam ciężkich kolacji. Ciekawa byłam, jak zareagowałby Crouch, gdybym nagle zrobiła na obiad sałatkę. Cóż, chętnie bym zapoznała się z jego reakcją, ale teraz nie chciałam być okrutna.
Barty usiadł przy stole i czekał, aż skończę smarować podpieczone tosty dżemem truskawkowym.
         - Nelly przysłała ci odpowiedź – odezwał się, kiedy postawiłam na środku stołu talerza z tuzinem kanapek. Sama nie byłam głodna, jadłam kolację w domu ciotki Rosalie. Wzięłam od niego zapieczętowaną kopertę i rozerwałam ją, by wydobyć list.

Już się zaczynałam martwić, że coś Ci się stało albo o mnie zapomniałaś. Możemy się spotkać jutro, chcę, żebyś mi wszystko wyjaśniła. Dumbledore mówił w ostatni dzień, że Sama-Wiesz-Kto powrócił. Ty znasz go lepiej, więc może wiesz więcej… A więc jutro wieczorem o ósmej? Może w Dziurawym Kotle?
Nelly

Nie musiałam pisać potwierdzenia. Pora była dobra, miejsce… hmm, najwyżej ubiorę pelerynę z kapturem, do Dziurawego Kotła często przychodzą różne dziwolągi. Dlatego schowałam list do kieszeni spodni i podparłam podbródek na zaciśniętych pięściach.
         - I co? Kiedy się spotykacie? – zapytał Crouch.
         - Jutro o dwudziestej. Możemy jutro spędzać razem cały dzień – odparłam i uśmiechnęłam się lekko. – Ciotka przekazała mi wyniki testów. Mogę zacząć już ćwiczenia na uzdrowiciela.
Crouch też się uśmiechnął, ale zauważyłam w tym uśmiechu swego rodzaju smutek.
         - I co, zaczniesz praktyki? – zapytał.
         - Nie, mam dość złota po rodzicach. Moja rodzina była bogatą może trochę zepsuta… Zresztą chcę się poświęcić służbie Czarnemu Panu, nie będę miała czasu na pracę w Świętym Mungu.
Wstałam i objęłam go za szyję. Nie chciałam, żeby się smucił z mojego powodu. Odsunęłam się od niego i wbiegłam po schodach, żeby rozpakować torbę. Może faktycznie powinnam niepotrzebne rzeczy spakować do szkolnego, skórzanego kufra i wynieść na strych. Nigdy tam nie byłam, ale może będę miała okazję. Dlatego usiadłam po środku pokoju i otworzyłam pustą walizkę. Wpakowałam do niej moje szkolne książki i szaty, wszystkie notatki z lekcji. Nigdy już nie wrócę do Hogwartu, a z sentymentu szkoda mi było wyrzucać. Kiedy napełniłam kufer, wtaszczyłam go na mały korytarzyk i wychyliłam głowę przez barierkę schodów, by zawołać Croucha. Nie miałam pojęcia, gdzie znajdowało się wejście na strych. Na piętrze znajdowały się trzy pomieszczenia. Pokój Elenai, sypialnia rodziców Barty’ego, w której teraz mieszkałam ja i maleńki pokój gościnny. Ściany tam pokryte były kremową tapetą w róże, na podłodze położono dywan w kwiaty, okna zaś przysłonięte były delikatną firanką oraz zasłonami z różowej bawełny. Stało tam tylko łóżko z białego drewna nakryte krochmaloną, kremową pościelą, wąska, biała szafa i mały, drewniany stolik z nową świeczką. Na wszystkich meblach wymalowane były urocze, czerwone róże. Barty powiedział mi kiedyś, że jego siostra miała talent do rysunków i to ona je namalowała.
         Crouch wszedł na górę i wyciągnął różdżkę. Bez słowa wycelował nią w sufit, gdzie pojawiły się podłużne wyżłobienia w kształcie prostokąta. Okazało się, że jest to wejście na strych. Z otworu wysunęła się żelazna drabina.
         - Wejdę na górę, a ty podasz mi kufer, dobrze? – zapytał, kiedy był już w połowie szczebli. Skinęłam tylko głową.
Gdy wspiął się już na górę, uniosłam ciężki kufer wysoko nad głową. Musiałam lewitować go za pomocą różdżki, sama nigdy bym go nie podniosła. Chwycił go za rączkę i wyciągnął go na strych. Ja weszłam za nim. Było to pomieszczenie o niskim, pochyłym suficie z drewna, pełne różnych, zakurzonych przedmiotów. W kącie pod maleńkim okienkiem umieszczono wielki kufer, obok niego stał stojak, na którym wisiał jakiś brązowy płaszcz. Było tu kilka wielkich, kartonowych pudeł, stosy zakurzonych książek, okryty brzydkim kocem fotel, jakiś obraz… Bartemiusz zaciągnął moja walizkę do kąta i tam ją zostawił. Było tu tak nisko, że nie można było się wyprostować, podobnie jak w chacie leśnej.
         - Dlaczego spaliłeś rzeczy twojego ojca? Mogłeś je po prostu tutaj zostawić – odezwałam się, kiedy zeszliśmy na dół, a on na nowo zamaskował tajne przejście.
         - Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Już nigdy. Kiedy zesłał mnie do Azkabanu pokazał, jak mnie nienawidzi. Nie uważam go za członka rodziny – odpowiedział zaskakująco chłodnym tonem. Nie chciałam się już odzywać, poczułam się trochę głupio, że zaczęłam ten temat. Rozeszliśmy się do swoich sypialni w nieco krępującym milczeniu.

*

         Następny dzień mieliśmy tylko dla siebie, ale był jeden problem. Ani ja, ani Barty nie wiedzieliśmy, co się wtedy robi. Pomyślałam sobie, że mogłabym nauczać go jakichś prostych utworów na fortepianie. Na przykład taki marsz żałobny. On nie jest trudny.
         - Czy ty coś sugerujesz? – zaśmiał się, kiedy zagrałam pierwszą nutę.
         - Nie. Po prostu lubię przygnębiającą muzykę – odparłam. – Mnie nikt nie uczył grać, w domu był fortepian, to ćwiczyłam… Grałam, kiedy jeszcze rodzice żyli. Później u ciotki kontynuowałam naukę.
Położyłam jego dłonie na klawiszach.
         - Dawniej lubiłem sobie pograć. Ale wiesz, jak to jest, chciałem służyć Czarnemu Panu, nie miałem głowy do muzyki – odparł. – W szkole byłem dobrym uczniem, ale nie mam żadnych talentów. Będzie ciężko.
         - Masz, przecież opiekujesz się ogrodem, do takich roślin mało kto ma cierpliwość. Mam nadzieję, że kiedyś mi wszystko pokażesz. Ale teraz gramy.

         Wbrew temu, co mówił, Crouch uczył się szybko i szło mu to lekko. Miał jakiś namiastek talentu, ale musiał bardziej w siebie uwierzyć, żeby coś z tego wyszło. Słońce tego dnia grzało mocno, niebo było bezchmurne, więc wynieśliśmy do ogrodu mały, drewniany stolik z piwnicy i tam zjedliśmy obiad. Przygotowałam gęstą zupę ogórkową i pierogi z truskawkami. Barty pomógł mi je lepić, ale w sercu czułam, że nie powinnam go więcej razy wpuszczać do kuchni.
         Wieczorem udałam się do Dziurawego Kotła. Wolałam włożyć czarną pelerynę z kapturem i postanowiłam przez całe spotkanie go nie zdejmować. Zauważyłam Nelly siedzącą przy stoliku w cieniu. Natychmiast ruszyłam w jej stronę. Czułam się w miejscu publicznym trochę niepewnie.
         - Nie mogę zbyt długo zostać – odezwałam się przyciszonym głosem, siadając. – Po tym, jak nie wyszło Czarnemu Panu, mogą mnie wtrącić do Azkabanu. Dumbledore już na pewno wszystko wszystkim rozpowiedział.
         - A więc to prawda? To, co mówił Potter i Dumbledore? – zapytała z niedowierzaniem blondynka.
         - Tak. Przez cały rok pomagałam synowi pana Croucha odzyskać Czarnemu Panu moc. Na wakacjach pojmaliśmy prawdziwego Moody’ego, a Barty udawał go aż do Trzeciego Zadania. To on wrzucił nazwisko Pottera do Czary Ognia. Pomagał mu w Turnieju, zainicjował przeniesienie go na cmentarz… Ja w sumie nic wielkiego nie zrobiłam, na końcu zamknęłam Snape’a w komórce na miotły i obezwładniłam McGonagall, żeby go wyprowadzić ze szkoły tajnym przejściem. Od tamtego czasu się ukrywamy. Nie pytaj, gdzie. Na razie nie mogę ci wiele powiedzieć. Przepraszam, że cię okłamywałam, ale sama rozumiesz. Z Czarnym Panem nie ma żartów.
         - A wtedy, kiedy tak znikałaś…
         - Musiałam pomagać Czarnemu Panu. Ale to nie miało dużego znaczenia.
         -Długo tak się będziecie ukrywać? Coś słyszałam, że pan Crouch miał syna, ale nic więcej o nim nie wiem. Sądząc po tym, jaki był jego ojciec, to chyba pryszczaty kujon z odstającymi uszami.
         - Nie prawda, jest bardzo miły. To raczej nie twój typ, ale na pewno byś go polubiła – odpowiedziałam, nieco dotknięta jej bezpodstawnym ocenianiem ludzi. – Zapytam go, może będzie chciał cię poznać. Teraz muszę już iść, wyślę ci sowę, kiedy znów się spotkamy.
Pożegnałyśmy się, a ja opuściłam karczmę. Kiedy znalazłam się między mugolami, poczułam się nareszcie bezpieczna. Nikt nie mógł mnie rozpoznać. Za kilkanaście dni będę już dorosła, a Namiar przestanie na mnie ciążyć. Teleportowałam się do domu Croucha. Nie było mnie stosunkowo krótko, ale czułam niepokój. Zawsze, kiedy wychodziłam do sklepu albo gdzieś indziej, bałam się, że kiedy wrócę, zastanę zrujnowany dom i brak Barty’ego. Cały czas obawiałam się, że ludzie z ministerstwa nas znajdą.
Weszłam do środka. Już z korytarza usłyszałam, że Crouch jest w łazience, dlatego podeszłam do drzwi i zapukałam.
         - Wróciłam trochę wcześniej, jak wyjdziesz, musimy porozmawiać – odezwałam się i poszłam do salonu. Usiadłam przy fortepianie, żeby zacząć grać skoczny mazurek.
Bartemiusz wyszedł z łazienki pięć minut później. Wyglądał na zaniepokojonego, musiał się chyba spieszyć, miał mokre włosy, twarz niedokładnie wytartą, ubrany był tylko w szlafrok.
         - Spokojnie, chciałam ci opowiedzieć o spotkaniu Nelly – powiedziałam z uśmiechem. – Chciałaby cię poznać. Mogłaby tu przyjść, co ty na to?
         - Nie wiem. Możesz zapraszać kogo chcesz, nie mam prawa o tym decydować.
         - Wiesz, o co pytam. Chciałbyś, żeby nas odwiedziła? – spytałam. Wstałam od fortepianu, podeszłam do fotela, w którym usiadł i oparłam się biodrem o podłokietnik. Barty nieśmiało objął mnie w talii i oparł policzek o moją kibić.
         - Najbardziej bym chciał, żeby ta Nelly zostawiła cię w spokoju. Może to ci się nie podoba, ale ona jest fałszywa. Ja się dobrze znam na ludziach.
Nic mu na to nie odpowiedziałam, nie zamierzałam się z nim kłócić. Faktycznie, i tak zrobiłabym to, co chciałam. A do Nelly wyślę list jeszcze dzisiaj. Bezwiednie pogładziłam go po włosach i pochyliłam się, żeby go pocałować w skroń. Nic więcej nie powiedział, więc udałam się do łazienki, wciąż pogrążona we własnych myślach. Gdyby Barty poznał Nelly tak, jak ja ją poznałam, zmieniłby o niej zdanie, jestem tego pewna. Nigdy nie miałam nadziei, że polubią się tak, jakbym chciała, ale może by zrobili to dla mnie…
         Instynktownie spojrzałam w lustro. Było ciemno, a żaluzje w oknach zasłonięte. Stało się to samo, co całkiem niedawno. W lustrze zobaczyłam odbicie dziewczyny. Nie miałam pojęcia, co to oznaczało. Trwało to zaledwie sekundę, mrugnęłam ledwo powiekami, a wszystko wróciło do normy. Serce waliło mi w piersiach, oddech miałam płytki i nierówny. Przez jakąś minutę stałam przerażona pod drzwiami, z dłonią przyciśniętą gdzieś w okolicy gardła. Coraz bardziej mnie to niepokoiło. Musiałam o tym komuś powiedzieć, musiałam, bo moje serce chyba eksploduje. Tak, powiem o tym Barty’emu, choćby miał mnie wyrzucić na bruk. Powiem, ale jeszcze nie dzisiaj. Drżącymi rękami podniosłam szczoteczkę z podłogi, starając się uspokoić myśli i ciało, które wciąż dygotało jak galareta.

___________

Rozdział ten pisałam dokładnie ósmego marca, zaległości w publikowaniu mam znaczne. Ale na szczęście napisanych mam już ponad dwadzieścia pięć odcinków. Prędko, prędko publikuję, bo jeszcze na nowego bloga chciałabym przepisać pierwszy rozdział. To już ostatni dzień wakacji, od jutra zaczyna się harówka. Pff. Zapraszam na podstronę „W następnym odcinku”, gdzie pojawiły się już nowe cytaty. No cóż. Dedykacja dla fear. :* 

16 sierpnia 2011

15. Dziewczyna z lustra

         Wpadłam do gabinetu, dysząc z przerażenia i wysiłku. To, co tam zastałam sprawiło, że przez chwilę poczułam się słabo. Albus Dumbledore, Harry Potter gdzieś w kącie, otwarty kufer Moody’ego, Severus Snape pod oknem, łkający skrzat domowy na podłodze, Minerwa McGonagall z grymasem obrzydzenia na twarzy i Bartemiusz Crouch już w swoim ciele, pod magicznym lustrem, z zamkniętymi oczami i nieruchomą piersią.
         - Boże, zabiliście go! – musiałam chwycić się brzegu biurka, by nie osunąć się na kolana. Sens tych słów w ogóle do mnie nie dotarł.
         - Nie, Macy, jest tylko nieprzytomny – odpowiedział spokojnie Dumbledore. – Co tutaj robisz? Musimy go przesłuchać, Lord Voldemort powrócił.
         - Musimy porozmawiać, natychmiast
         - Później, chyba że wiesz coś, co dotyczy tej sprawy – przerwał mi. Łzy ciurkiem płynęły po mojej twarzy, ale umysł miałam jasny i czysty. Zupełny kontrast. Szybko przełknęłam ślinę.
         - Wiem tylko, że nie możecie tu dopuścić Knota. Profesorze, proszę, on tu przyjdzie z de mentorami, widziałam go, słyszałam, jak mówił, że mają tu wezwać dwóch – powiedziałam szybko. Drżałam na całym ciele. Musiałam go przekonać.
         - Nie bój się, dementorzy nie mają prawa wstępu do szkoły. Severusie, odprowadź Macy do skrzydła szpitalnego, niech pani Pomfrey poda jej coś na uspokojenie.
Snape skinął głową, objął mnie ramieniem i wyprowadził mnie z gabinetu. Już nie wiedziałam, co mam robić. Prawie straciłam głowę. Niemalże słyszałam, jak serce szaleje mi w piersi. Nie mogłam tak tego zostawić. Dyskretnie sięgnęłam do kieszeni po różdżkę.
         - Przykro mi, panie profesorze, ale muszę to zrobić – odezwałam się przepraszającym tonem i zatrzymałam się. Wiedziałam, że Snape sprawnie władał legilimencją, ale ja stosowałam oklumencję i nie mógł przewidzieć, co zrobię. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, rzuciłam na niego zaklęcie Drętwoty. Nauczyciel upadł na podłogę, pozbawiony zmysłów. Zabrałam mu różdżkę, odrzuciłam ją na bok, a Mistrza Eliksirów zaciągnęłam do komórki na miotły i zamknęłam ją zaklęciem. Przez moment stałam w bezruchu, przerażona tym, co zrobiłam, ale przecież musiałam jakoś zareagować. Gdybym była stuprocentową Ślizgonką, uciekłabym bez wahania. Ale może miałam w sobie jakąś cząstkę z Gryfona? Jakąś cząstkę szlachetności, która kazała mi tam wrócić…
Nie mogłam jednak wparować do gabinetu i tak po prostu odbić Croucha. Byłam realistką, z Dumbledore’em nie miałam najmniejszych szans. Musiałam obmyślić jakiś plan. Dlatego ukryłam się w jednej z nieużywanych klas i zaczęłam nasłuchiwać. Dopóki był tam dyrektor, Bartemiuszowi nic nie groziło. Owszem, musiał wyciągnąć od niego wszystkie informacje o Czarnym Panu, ale dla mnie liczyło się już tylko jego bezpieczeństwo. Pieprzyć jakieś głupie plany, skoro mogłam stracić jedyną osobę, która mnie rozumiała.
Jeśli Dumbledore chociaż przez chwilę mnie wysłucha, nie wpuści tam dementorów. I ministra. W tym wypadku muszę zdać się jedynie na szczęście. Czy los po tym, co nam dał, nie obróci się teraz przeciwko nam? Z pewnością będą chcieli zabrać Barty’ego w inne miejsce. W Hogwarcie nie można się teleportować, więc będą musieli wyprowadzić go z zamku. To jest moja szansa. Jakim cudem uda mi się pokonać dementorów, Knota i McGonagall? Ukryłam twarz w dłoniach, łzy wyciekały mi spomiędzy palców i skapywały na podołek.
Nie miałam jednak czasu na zbytnie rozczulanie się nad sobą, bo kilka minut później usłyszałam głosy.
         - Minerwo, proszę, byś została tu przez chwilę na warcie. Za chwilę odnajdę Severusa, musi pójść po Korneliusza, pewnie będzie chciał przesłuchać Croucha – to był chyba głos Dumbledore’a.
Odczekałam, aż kroki ucichną, po czym wymknęłam się z klasy. Wyglądało na to, że w gabinecie była tylko McGonagall i, jak się później okazało, związany Bartemiusz. Drzwi były uchylone, nauczycielka zaś siedziała odwrócona plecami do wejścia. Starając się zachowywać bezszelestnie, otworzyłam drzwi tak, by wejść do środka. Spojrzałam na Croucha. Wyglądał na słabego, ale podniósł wzrok, kiedy mnie zauważył. Bez wahania chwyciłam żelazny fałszoskop i, zanim McGonagall zdążyła się odwrócić, uderzyłam ją w tył głowy tak mocno, jak tylko potrafiłam. Sama nie wiedziałam, jakim cudem mogłam to zrobić, ale to nie był czas na zastanawianie się nad tym. Pewnym pocieszeniem było wyczucie pod palcem bijącego pulsu na szyi nauczycielki. Różdżką rozcięłam grube liny oplatające ciasno ciało Croucha. Musiałam go podciągnąć, by mógł stanąć na nogach. Był jak pijany. Chwyciłam go za rękę, ominęłam nieprzytomną McGonagall, po czym oboje wybiegliśmy z gabinetu. Teraz już liczyło się tylko dotarcie do tajnego przejścia. Piekło mnie w płucach i było mi niedobrze przez ten szalony bieg, ale zlekceważyłam to. Dopadłam do obrazu, otworzyłam ramę i pomogłam wspiąć się do dziury za nim Crouchowi. Kiedy zatrzasnęłam za nami portret, poczułam się bezpiecznie. Ale jeśli ktoś wziąłby teraz do ręki magiczną mapę Hogwartu, mógłby nas na niej zobaczyć. Dlatego chwyciłam wolną ręką rączkę swojego uprzednio pozostawionego tu kufra, zapaliłam różdżkę i zaczęliśmy się przeciskać w stronę wyjścia. Jeszcze nigdy nie pokonaliśmy tej drogi w tak krótkim czasie.
Po kwadransie znaleźliśmy się pod klapą. Tu mogliśmy się już teleportować. Udało nam się. Udało. Uwierzyłam w to dopiero, kiedy obróciłam się na pięcie i poczułam, że magiczny wir wciągnął nas, próbując zmiażdżyć. Uścisnęłam lekko dłoń Barty’ego, by dać mu do zrozumienia, że zadbam o wszystko. Skupiłam się najmocniej jak tylko mogłam na domu Crouchów. Tam też się aportowaliśmy. Poznałam znajomy zapach kwiatów, zboża i lasu. Pociągnęłam Bartemiusza przez polną drogę; trochę nas zniosło. Ale tylko trochę, wylądowaliśmy kilkanaście metrów od domu. Wepchnęłam towarzysza do środka, sama zamknęłam drzwi na tyle zaklęć, ile tylko znałam. Porzuciłam ciężki kufer gdzieś w holu, sama zaprowadziłam Barty’ego ostatkiem sił na górę, do sypialni jego rodziców, popchnęłam go na łóżko, sama zaś opadłam na podłogę tuż przy jego brzegu, dysząc ciężko. Po kilku sekundach udało mi się wspiąć na materac. Pierwsze, co zrobiłam, to przytuliłam się do Croucha i wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam uwierzyć w to wszystko. Wyczerpaliśmy chyba nasz limit szczęścia do końca życia. Płakałam tak przez dobre kilka minut. Bartemiusz nawet nie próbował mnie uspokoić. Gładził tylko moje włosy, nie mówiąc ani słowa. W końcu odetchnęłam kilkakrotnie i wytarłam nos rękawem.
         - Dumbledore podał ci jakiś eliksir? – zapytałam, patrząc w jego niesamowicie niebieskie i nieprzytomne oczy. – Muszę rzucić kilka zaklęć ochronnych…
         - Nie musisz. Teraz ja jestem Strażnikiem. Nikt tu nie wejdzie – przerwał mi bardzo cichym głosem. Ujął moją twarz w dłonie, ale byłam tak zmęczona, że poddałam mu się całkowicie. Nie chciał zrobić mi krzywdy, przez chwilę całował mnie tak namiętnie i z takim uczuciem, jak jeszcze nigdy dotąd. W końcu pozwolił mi się odsunąć.
         - Zrobię ci herbatę, poczekaj chwilę – odezwałam się.
         - Nie rób sobie kłopotu…
         - Nie dyskutuj ze mną – przerwałam mu ostro. Musiałam zmusić się do wstania. Dźwignęłam omdlałe członki i ruszyłam na miękkich nogach na dół, do kuchni. Wirowało mi w głowie, jedyne, czego teraz pragnęłam, to sen. Wiedziałam jednak, że nie mogę zasnąć aż do rana. Za pomocą magii zrobiłam gorącą herbatę z mlekiem i zaniosłam ją Crouchowi.
         - Jesteś za dobra dla mnie. To, co zrobiłaś… mogłaś uciec, a wróciłaś po mnie…
         - Na komplementy będzie czas jutro. Opowiedz mi wszystko. Co się stało? – przerwałam mu.
         - To nie komplementy. Podano mi veritaserum – odpowiedział spokojnie Barty, pijąc herbatę. – Wypytał nie o wszystko. O moją przeszłość, Czarnego Pana, ojca… Nie pytał o ciebie. Nic mu też nie wspominałem, że mi pomagałeś. Wydaje mi się, że Dumbledore o tym wie, ale chce udawać, żeby cię chronić.
         - Mnie też się tak wydaje – westchnęłam. – Śpij już. Do jutra działanie eliksiru powinno minąć. Poza tym, potrzebujesz odpoczynku.
         - Ty też. Połóż się obok mnie albo w sąsiednim pokoju, jeśli wolisz.
         - Nie, nie jestem zmęczona – skłamałam, ale moja twarz mówiła zupełnie co innego. Barty też to zauważył, ale chyba nie chciał się ze mną wykłócać, bo odłożył pustą filiżankę na szafkę nocną, ułożył się na boku i zamknął oczy. Pozwoliłam sobie na pochylenie się nad nim i krótki pocałunek w policzek. Usiadłam na podłodze, podparłam głowę na łokciu i utkwiłam wzrok gdzieś w ścianie, próbując zwalczyć z wszechogarniającą mnie sennością.

*

Obudziłam się w bardzo ciepły, słoneczny poranek na czymś miękkim, przykryta ciepłą tkaniną. Czyjaś delikatna ręka gładziła ostrożnie moje włosy. Zupełnie nie pamiętałam niczego, dopóki nie obudziłam się całkowicie. Przerażona, podniosłam gwałtownie głowę, przytłoczona wczorajszymi zdarzeniami. Okazało się, że Barty leżał tuż przy mnie, a ja wcześniej musiałam opierać głowę na jego ramieniu.
         - Położyłem cię tu, kiedy zasnęłaś, a nastąpiło to szybko – powiedział uspokajającym tonem. – Nie denerwuj się, naprawdę, nic nam nie grozi.
Moja głowa opadła z powrotem na jego pierś. Westchnęłam cicho, kiedy jego czułe ramiona otoczyły moje ciało. Podniosłam lekko głowę i napotkałam jego błyszczące oczy i zachęcający uśmiech. Uniósł mój podbródek i pocałował mnie. Takie zachowanie zawsze wprowadzało mnie w błąd. Nie wiedziałam dokładnie, co właściwie nas łączyło, a oboje byliśmy zbyt onieśmieleni, bo o tym porozmawiać.
Wysunęłam się z jego ramion ze skromnym rumieńcem na policzkach.
         - Zrobię jakieś śniadanie – mruknęłam, starając się na niego nie patrzeć. Chciałam wstać z łóżka, ale on chwycił mnie za nadgarstek.
         - Zaczekaj chwilę. Od dawna chciałem cię o to zapytać – powiedział nieśmiało. – Tak sobie pomyślałem… Skoro i tak wyprowadzasz się od wujostwa, mogłabyś zamieszkać ze mną. Mam tu mnóstwo pokoi.
         - Ja… sama nie wiem, nie chcę ci sprawiać kłopotu.
         - To żaden kłopot, byłbym zaszczycony, gdybyś się zgodziła – przerwał mi szybko Crouch. – Dużo dla mnie zrobiłaś, uratowałaś mi życie… chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. No i chciałbym, żebyś tu była.
Cóż, jego nagła otwartość trochę mnie zadziwiła, ale ucieszyłam się, że to powiedział. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłabym teraz widywać go tylko od czasu do czasu, kiedy wezwałby nas Czarny Pan. Nie mogłam się nie zgodzić, a był to przecież dobry pomysł.
         - Dobrze, ale sam nie wiesz, na co się porywasz – odparłam z uśmiechem. – Puść, muszę iść zrobić to śniadanie.
Ręka bez problemu wyśliznęła się z jego uścisku, a ja zbiegłam na dół po schodach. Czułam się świetnie, byłam wypoczęta, ale gdzieś w sercu niepokoiłam się. Nie miałam pojęcia, co stało się na cmentarzu. Usłyszałam jedynie, że Voldemort powrócił. Ale nic więcej nie było mi wiadome. Na srebrnej tacy przyniosłam Bartemiuszowi talerz grzanek z miodem i konfiturą śliwkową, jajecznicę i kakao.
         - Świetnie gotujesz – przyznał. Posłałam mu prowokacyjne spojrzenie i uśmiechnęłam się.
         - Veritaserum na pewno już przestało działać, ale dziękuję.
Wzięłam jednego z tuzina tostów i ugryzłam kawałek. Bardzo chciałam dowiedzieć się, co konkretniej stało się poprzedniej nocy, ale nie miałam śmiałości zapytać. Być może nie chciał o tym rozmawiać, a ja nie zamierzałam naciskać.
         - Posmutniałaś – zauważył Crouch. Wzdrygnęłam się lekko, wyrwana z myśli.
         - Nie, po prosu się zastanawiam. Co się dzieje z Czarnym Panem i w ogóle… - mruknęłam.
         - Z tego, co mówił Potter, zabił Diggory’ego, bo przypadkowo razem chwycili za puchar. Czarny Pan odzyskał ciało, ale pozwolił mu walczyć i Potter jakimś cudem uciekł – odpowiedział spokojnie. – Jeśli będzie czegoś od nas chciał, to sam się z nami skontaktuje. Nie możemy go szukać, żeby nie zwrócić uwagi na jego plany. Nie wszystko poszło po naszej myśli, ale łatwo można to naprawić. Czarny Pan musi jednak pozostać w ukryciu. Dzięki za śniadanie.
Oddał mi tacę i odrzucił kołdrę na bok. Nie mogłam trzymać go w łóżku cały dzień, ale byłam trochę niezadowolona, kiedy wstał i przeciągnął się. Chciałam trochę posprzątać, był tu całkiem spory bałagan, wszędzie zalegał kurz, a Barty tylko by mi przeszkadzał.
         - Co teraz będziesz robił? Chciałabym tu posprzątać – odezwałam się.
         - Muszę przebrać się w normalną szatę. Mam dosyć zbyt dużych ubrań. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc…
         - Nie, po prostu mi nie przeszkadzaj – przerwałam mu. – Skoro mam tu mieszkać, chciałabym się sama zająć obowiązkami domowymi, dobrze? Tak będzie najlepiej.
         - Jak sobie życzysz. Jeśli chcesz, możesz zająć ten pokój, ja będę spał na dole. Nie dyskutuj ze mną, ja też potrafię być stanowczy. Zaraz przyniosę twój kufer, rozpakujesz się.
Zamknęłam usta, trochę zawiedziona. Nie chciałam być traktowana tak, jakbym była niewiadomo kim. To mnie bardzo peszyło. Położyłam w kącie klatkę swojej sowy. Została w Hogwarcie, jeśli Nelly będzie mieć na tyle rozsądku, to każe jej mnie odnaleźć. A jeśli nie… cóż, nie sądzę, by Lynn była na tyle inteligentna, by zabrać ją ze sobą. Barty otworzył szafki i wyrzucił na podłogę wszystkie męskie ubrania. Zauważyłam, że wszystkie są idealnie wyprasowane. Były też dwa mugolskie garnitury, jeden ciemnoszary, drugi kremowy. Różdżką zapakował je do wyczarowanego uprzednio worka i zarzucił go sobie na plecy.
         - Co z tym zrobisz? – spytałam zaskoczona tym, co zobaczyłam.
         - Spalę. Nie chcę widzieć niczego, co się wiąże z ojcem – odpowiedziałam stanowczo. – Możesz się rozpakować, później przeniosę rzeczy mojej matki.
Zszedł na dół, pozostawiając mnie samą w pokoju. Usiadłam na brzegu łóżka i westchnęłam ciężko. Uchyliłam wieko kufra i wyciągnęłam z niego poszarzałą kość ze złotym pierścieniem i przyjrzałam się jej dokładnie. Nie mogłam tego tutaj trzymać. Musiało to być obdarzone jakimś zaklęciem albo coś w tym stylu. Gdyby zresztą dowiedział się, że byłam w tamtym domu… obraziłby się na mnie bez dwóch zdań. Kiedyś mu o tym powiem. Będę musiała. A teraz powinnam odnieść kość na jej miejsce. Wrzuciłam ją z powrotem do kufra i wstałam, żeby się rozpakować. Przez balkonowe drzwi zauważyłam Croucha przy wysokim ognisku, z różdżką w ręku. Wrzucał w płomienie ubrania, które pochłaniały je żarłocznie. Ognisko znajdowało się na drodze przed domem, domyśliłam się, że nigdy nie spaliłby czegokolwiek w pobliżu swoich drogocennych kwiatów.
Zeszłam na dół, ściskając w ręku kościsty palec. Barty był tu cały czas, nie mogłam się wymknąć niezauważona. Faktycznie, miał rację. Gdybym dała temu wszystkiemu spokój, nie musiałabym teraz dwoić się i troić, by wszystko odkręcić. Doskonały pretekst nadał mi się kilka minut później, kiedy postanowiłam zająć się obiadem. Weszłam akurat do spiżarki, gdzie znajdowały się albo raczej powinny znajdować się zapasy. Zastałam jednak pustkę. Podobnie było z szafkami w kuchni.
         - Nie ma zupełnie nic w spiżarce, muszę iść do jakiegoś sklepu i dokupić – powiedziałam mu.
         - Teraz? Może lepiej pójdę z tobą? Poczekaj chwilę, została mi ostatnia szata…
         - Nie, nie musisz. Tu niedaleko jest jakaś mugolska wioska, prawda? Powiedz mi, jak mogę tam się dostać, za jakąś godzinę będę z powrotem – przerwałam. Posłałam mu uspokajający uśmiech, a kiedy wskazał mi ręką na drogę prowadzącą lekko w dół i powiedział, że po dwudziestu minutach dojdę do wioski, odwróciłam się i przyspieszonym krokiem ruszyłam do celu.
Mimo że było jeszcze dość wcześnie, bo około dziewiątej trzydzieści, słońce grzało mocno. Nie znosiłam, kiedy jego gorące promienie paliły mi kark. A najgorsze w tym było to, że inteligentnie ubrane miałam czarne dżinsy i bluzkę, więc słońce ciągnęło do mnie zupełnie jak na złość.

Szłam tak i szłam już kilkanaście dobrych minut. Po mojej lewej stronie złociły się pola pszenicy, po prawej zaś wiecznie ciągnął się las. W końcu, ku mojej uldze, drzewa zaczęły się przerzedzać, a moim oczom szybko ukazały się łąki. Tu i ówdzie lśniły w jasnym świetle słońca bielone ściany domów mugoli, a przede mną na horyzoncie pojawiły się zarysy wioski.
Było tu zupełnie inaczej niż w ciągle huczącym, dymiącym i pełnym konfliktów Londynie. Czas jakby się zatrzymał, nie było oszklonych budynków, różnych nieprawdopodobnych wieży z prądem elektrycznym czy głośnych, wypucowanych samochodów z klimatyzacją, w których chętnie ukrywano się, zwłaszcza w upalne dni, takie jak ten. Z zaciekawieniem kręciłam głową na wszystkie strony. Wioska ta była stłoczona, przypominała swoją konstrukcją miniaturowy Londyn. Niektórzy mugole mieszkali w mieszkaniach nad sklepami i zakładami, reszta posiadała domy z niewielkim obszarem dookoła nich. Do poszczególnych grupek takich schludnych domków prowadziły uliczki. Poczułam ciepło w sercu, wcale niespowodowane pogodą. Ta wioska była jak Hogsmeade. Posiadała placyk główny, dookoła mnóstwo budynków, tyle że mugolskich. Po lewej stronie, w lekkim oddaleniu od hałaśliwego na swój sposób centrum, usytuowany był mały kościół z gotycką wieżyczką, w budynku najwcześniej odnowionym mieścił się supermarket. Hmm, a właściwie, to mały sklep samoobsługowy z jedną tylko panią sprzedającą. Na lewo mieściła się, dla kontrastu, zniszczona kamieniczka. Na parterze sprzedawano ubrania, na piętrze zaś musieli mieszkać właściciele. Naprzeciwko owych sklepów znajdowała się apteka. Tak przynajmniej głosił tandetny, neonowy szyld nad wejściem. Dowiedziałam się kiedyś, że apteka to miejsce, gdzie sprzedaje się różne leki. To zupełnie jak eliksiry do uzdrawiania w Świętym Mungu.
Podziwianie budynków po kilku minutach zniszczyli miejscowi, przyglądający mi się podejrzliwie. Dlatego musiałam przenieść oglądanie urzekającej wioski na inny termin i zrobić zakupy w niewielkim sklepie. Miałam problem z zapłatą za kupioną żywność, bo za cholerę nie znałam się na mugolskich pieniądzach. Liczenie drobnych zajęło spoconej sprzedawczyni sporo czasu, ale po jakimś kwadransie opuściłam sklep, obładowana torbami. Wciąż ciążył na mnie Namiar, więc nie mogłam sobie pomóc magią, dopóki nie znajdę się na terenie domu Croucha, co było dla mnie sporym problemem. Powrót zajął mi prawie dwukrotnie więcej czasu, a ja byłam już bardzo zmęczona i zgrzana. A musiałam iść do leśnej chaty. I to jeszcze w taki sposób, by nikt mnie nie zauważył. Dlatego weszłam między gęsto rosnące drzewa jeszcze przed zakrętem. Stąd było mi o wiele trudniej trafić. Strumyk płynął o wiele szerszym korytem i wił się w zupełnie inny sposób, drzewa rosły w innych miejscach… Szłam prawie na oślep, starając się, żeby osty nie wplątały mi się we włosy, a ubranie się nie podarło. Musiałam taszczyć za sobą toboły w mugolskich, plastikowych torbach, które musiałam chronić przed rozdarciem.

W końcu, po chyba czterdziestu minutach udało mi się dotrzeć do chaty. Worki porzuciłam nad strumieniem, po czym wbiegłam po drewnianych stopniach do domu, wyciągając z kieszeni kość. Wszystko było zupełnie tak jak zapamiętałam. Była tylko jedna zmiana – lustro nie było nakryte płachtą. Nie było to czymś dziwnym, przynajmniej na razie. Ostrożnie wspięłam się po schodach na piętro i podczołgał się w stronę kufra. Zardzewiały zamek puścił bez trudu; w końcu za pierwszym razem go przełamałam. Wrzuciłam do środka kość z pierścieniem i zatrzasnęłam wielko. Serce waliło mi w piersi, sama nie wiem, dlaczego, oddech miałam przyspieszony. Zeszłam na dół najszybciej jak mogłam. Poczułam się tu nieswojo. Jakbym nagle wdarła się do czyjegoś domu pod jego obecność. Dawniej był to dla mnie po prostu zwyczajny, opuszczony dom, a teraz… Aura niebezpieczeństwa była prawie namacalna. Już miałam wyjść, ale kątem oka zauważyłam jakiś ruch. Nie wiem, czy było to przywidzenie, czy coś naprawdę się poruszyło, ale wolałam to sprawdzić. W miejscu, w którym coś drgnęło, znajdowało się tylko lustro na ścianie i płachta na podłodze, okropnie pozwijana. Trąciłam ją czubkiem buta myśląc, że siedzi tam jakiś szczur, ale nic się nie stało, więc zwróciłam swoją uwagę na lustro. Wciąż było pokryte pajęczyną, ale zmieniło się w jakiś dziwny sposób. Przyjrzałam się odbiciu czekając, co się stanie.
I faktycznie, stało się.
W oczach mi pociemniało, ale wciąż widziałam, jakbym opuściła swoje ciało i stanęła obok. W lustrze pojawiła się jakaś zmasakrowana zaschniętą krwią, ziemią i jakąś czarną substancją twarz. Włosy były brudne, sama nie wiedziałam, jakiego były koloru. Białe oczy pozbawione źrenic i tęczówek przewalały się to w prawo, to w lewo. Trwało to zaledwie sekundę, po czym znów zakręciło mi się w głowie, a ja wróciłam do ciała. To było dziwne, ale widok jakiejś zmasakrowanej dziewczyny w lustrze zrodził w moim sercu nienaturalny wręcz lęk. Wypadłam z domu, chwyciłam zakupy i jak najszybciej opuściłam las, nie dbając o to, że idę skrótem. Jeśli będę musiała wszystko Crouchowi powiedzieć, to trudno.

Idąc polna drogą w stronę domu, próbowałam sobie wytłumaczyć to dziwne zdarzenie. Od tego kurzu mogłam mieć jakieś przywidzenia. Może nawet mieszkał tu jakiś czarownik lub czarownica, która rzuciła klątwę na skrzynię, która po jej otwarciu wydzielała jakieś halucynogenne gazy. To możliwe.
W o wiele lepszym humorze wróciłam do domu. Bartemiusz spalił już szaty ojca, na środku drogi pozostały gorejące jeszcze popioły. Za kilka dni wiatr je rozdmucha, a po ognisku nie będzie nawet śladu. Pchnęłam biodrem skrzypiącą bramkę i weszłam na podwórko. Tutaj mogłam już pomóc sobie magią, co też bez wahania uczyniłam. Do domu wkroczyłam z różdżką wyciągniętą przed siebie i dwoma worami unoszącymi się jakiś metr nad ziemią. Poprowadziłam je do kuchni i umieściłam na stole. Dopiero teraz zdążyłam przyjrzeć się dokładnie całemu pomieszczeniu. Wszędzie było mnóstwo kurzu, na podłodze walały się papiery, zlew był pełen brudnych naczyń, niektóre nie myte były od tygodni. Obrzydliwe. Jednym machnięciem różdżki usunęłam resztki spleśniałego jedzenia i otworzyłam na oścież wszystkie okna, by wywietrzyć kuchnię i pozbyć się uporczywego smrodu stęchlizny. Umycie takiej sterty naczyń zajęłoby mi normalnie co najmniej godzinę, ale przy użyciu różdżki były to sekundy. Umieściłam wszystko w szafkach przytwierdzonych do ścian pokrytych jasną, kremową tapetą. Wypakowałam zakupy i przerwałam pracę. Kuchnia lśniła, ale ja byłam kiepską kucharką. Były to dwie magiczne książki kucharskie, ale co z tego, że miałam przepis, skoro nigdy czegoś takiego nie gotowałam? W końcu musiałam to zrobić. Otworzyłam grubą, zakurzoną księgę i zaczęłam przerzucać pożółkłe strony. Nie mogłam zabrać się za coś trudnego, żeby tego na starcie nie zepsuć. Na wszelki wypadek jednak zwiększyłam ilość produktów.
Pół godziny później nalałam bulgoczącą zupę pomidorową do czystych, porcelanowych miseczek i położyłam je na stole. Widziałam Barty’ego przez okno, jak pracuje w ogrodzie; nawet ja w ogóle nieznająca się na roślinach zauważyłam, że był trochę za bardzo zapuszczony. Wystawiłam głowę przesz okno i zwróciłam się do niego:
- Możesz przyjść do kuchni? Ugotowałam obiad.
Kiedy przyjrzałam mu się bliżej stwierdziłam, że musiał naprawdę kochać te kwiaty i poświęcanie się dla nich. Na twarzy, dłoniach i ubraniu miał smugi ziemi, plamy z trawy na kolanach i drobne liście we włosach. Zaśmiałam się na ten widok. Podeszłam do niego i wspięłam się na palce, żeby wyciągnąć mu je z włosów.
- Masz dużo pracy, prawda? – zapytałam, kiedy oczyścił się już z ziemi, a oboje usiedliśmy przy stole.
- Trochę. Ogród jest bardzo zapuszczony, nie chcę, żeby był tak idealnie wymuskany, ale muszę go trochę oczyścić, bo wszystko zwiędnie – odpowiedział i przełknął pierwszą łyżkę parującej zupy. – Nie rozumiem, dlaczego cały czas powtarzasz, że kiepsko gotujesz.
         - Dlatego, że do poziomu mojej ciotki i skrzatów z Hogwartu jeszcze sporo mi brakuje – odparłam. Od zawsze chciałam nauczyć się dobrze gotować, ale tak się złożyło, że akurat nie miałam do tego talentu, mimo że czasami ćwiczyłam.
Kiedy skończyliśmy zupę, podałam stek. Miałam tylko nadzieję, że był dopieczony. Gdy spróbowałam drugiego dania okazało się, że był trochę zbyt suchy i przyprawiony. Tłuczone ziemniaki o sałatka zaś w porządku. Przez krótką chwilę przyglądałam się Barty’emu, ale na jego twarzy nie zauważyłam żadnego grymasu. Cóż, albo nie chciał sprawić mi przykrości, albo naprawdę mu smakowało, w końcu spędził rok w Azkabanie… Nie mogę go winić za kiepski gust w sferze posiłkowej.

         Przez resztę dnia było bardzo spokojnie. Barty spędził cały ten czas w ogrodzie, ja zaś, nie chcąc mu przeszkadzać, posprzątałam resztę domu. Postanowiłam nie wchodzić do pokoju Elenai, gdyż jej oficjalna śmierć była dla mnie wciąż niejasna.
Podczas kolacji Crouch nie odezwał się do mnie ani słowem. Na początku pomyślałam sobie, że jest na mnie obrażony, ale w sumie z jakiego powodu? Wrócił do domu dopiero, kiedy się ściemniło. Ja nawet nie zareagowałam; pogrążona byłam w pasjonującej powieści o czarownicy Thelmie. Dla mugoli byłaby to zwykła bajka, w końcu w ilu zwyczajnych romansach występują smoki, elfy i olbrzymy, a główną bohaterką jest dziewczyna ukąszona przez wilkołaka? Dotarłam właśnie do fascynującego momentu przemiany podczas pełni, kiedy w korytarzu usłyszałam kroki, a w progu stanął Barty.
         - To była ulubiona książka mojej matki. Dostała ją od Elenai na urodziny. Na pierwszej stronie jest dedykacja – odezwał się.
Miał mokre włosy, twarz i ręce jeszcze wilgotne od wody. Przerzuciłam szybko kartki i odnalazłam stronę tytułową. Pod drukowanym tytułem Wilczyca Thelma i nazwiskiem pisarza Griffith’a Dwight’a znajdowała się ręcznie napisana dedykacja: Dla kochanej mamy z okazji urodzin! Twoja Elenai. W rogu zaś innym charakterem pisma widniało wypisane imię i nazwisko Roxanne Crouch*. Domyśliłam się, że musiała to być ich matka.
Bartemiusz usiadł obok Mie, nieśmiałym ruchem ręki pogładził mój odkryty kark. Po plecach przebiegł mnie dreszcz. Czekałam na jego następny ruch, choć po raz drugi poczułam chęć dowiedzenia się, co właściwie nas łączy. Bez żadnego wręcz oporu pozwoliłam mu ująć mój policzek i pocałować się w usta, rada, że w końcu trochę się ośmielił. Stwierdziłam, że mi też nie zaszkodzi, jeśli się bardziej otworzę. Dlatego odpowiedziałam z dużym entuzjazmem, palce zacisnęłam na jego szacie na piersiach i przechyliłam nieco głowę. Poczułam jego język wsuwający się pomiędzy moje wargi. Zanurzył rękę w moich włosach, druga zaś powoli przesunęła się powoli wzdłuż moich pleców.
Tę romantyczną chwilę przerwało brutalnie pukanie do drzwi. Na początku wystraszyłam się tak, że zabrakło mi powietrza, po czym zrobiło mi się gorąco. Oboje poderwaliśmy się na nogi. Dla mnie oznaczało to tylko jedno: jakoś przełamali zaklęcia i nas odnaleźli.
         - Ja otworzę – szepnęłam. – Nie mogą cię zobaczyć, bo z miejsca pocałuje cię de mentor, jeśli to ludzie z ministerstwa.
         - Nie ma takiej opcji, nie pozwolę ci się za mnie narażać – zaprzeczył natychmiast Crouch, a w jego oczach zobaczyłam stanowczość. Nie zbił mnie jednak z tropu.
         - Ja i tak jestem niepełnoletnia, mnie nie ruszą. Nie dyskutuj ze mną.
Zanim zdążył coś odpowiedzieć, ja byłam już przy drzwiach. Nacisnęłam klamkę z walącym w piersiach sercem i otworzyłam je. Przestraszenie, ale i ulga zarazem wypełniły mi serce. Za progiem stał wysoki mężczyzna w czarnej szacie, z płaską twarzą węża, szkarłatnymi oczami z pionowymi szparkami zamiast źrenic i dłońmi jak szpony. Lekki uśmiech wykrzywił jego wąskie wargi, kiedy zobaczył moją upiornie bladą, wystraszoną twarz.
         - Nie wpuścisz mnie do środka, Macy? – zapytał spokojnie Lord Voldemort. Z trzepoczącym w piersiach sercem cofnęłam się, nie mogąc oderwać oczu od jego zadziwiającej twarzy. Za nim wkroczył bez słowa przywitania Glizdogon. Poszłam za nimi do salonu. Barty wyglądał na równie zaskoczonego, ale nie był tak roztrzęsiony jak ja.
         - Napijesz się czegoś, panie mój? – zapytał cicho, kiedy Voldemort usiadł na kanapie.
         - Chętnie.
Cała trójka obserwowała, jak wyciągam z barka kryształowe puchary i butelkę czerwonego wina. Z trudem udało mi się ją odkorkować, ale okazało się, że napełnienie pucharków okazało się praktycznie niewykonalne.
         - Przepraszam, strasznie mi się trzęsą ręce – powiedziałam zrezygnowana, kiedy ulałam trochę trunku na podłogę.
         - Nie szkodzi, ja to zrobię – mruknął Bartemiusz i wyją mi z dłoni butelkę. Bez problemu nalał czerwonego napoju do czterech kieliszków. Wszyscy oprócz mnie wzięli puchary. Stwierdziłam, że nie będę nic dzisiaj piła. Nie lubiłam alkoholu i źle znosiłam jego działanie. Moje życie bez niego było o wiele ciekawsze.
         - Nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale to nic – przemówił w końcu nienaturalnie spokojnym głosem Voldemort. – Bardzo jestem rad, że udało się wam opuścić Hogwart w takiej sytuacji, która się zdarzyła…
         - To wcale nie było takie proste, przez chwilę myślałem, ze naprawdę do koniec… Dorwał mnie sam Dumbledore, podano mi veritaserum. Jestem pewien, że będzie z Potterem rozpowiadał to, co się wydarzyło. Gdyby nie Macy, nie wiem, czy bym dożył dzisiejszego dnia – powiedział Crouch przepraszającym tonem.
         - To nic. Nikt im nie uwierzy, mamy to szczęście, że ministrem jest Korneliusz Knot. Ma on tendencję do zamiatania ważnych spraw pod dywan. Musimy jednak zająć się teraz czymś zupełnie innym – rzekł Czarny Pan. – Sądzę, że Macy już wywalczyła sobie prawo do uczestniczenia w naszych rozmowach. Chciałbym, abyście przybyli do mojej siedziby. Uważam, że zasłużyłaś sobie na otrzymanie Mrocznego Znaku. Za trzy dni oczekuję was w głównej sali, teleportujcie się dopiero, kiedy zostaniecie wezwani. Ale przejdźmy do moich planów. Jesteście bardzo młodzi, więc możecie nie wiedzieć, od czego zaczęło się to wszystko. Muszę zamordować Harry’ego Pottera nie dlatego, że taka była moja ostatnia zachcianka, ale dlatego, że dawno temu została wygłoszona pewna przepowiednia. Niestety, poznałem jedynie jej część, a muszę usłyszeć całość. Dlatego planuję zabranie jej z Sali Przepowiedni. Jest to jednak pewien problem, gdyż znajduje się to w Departamencie Tajemnic, w Ministerstwie Magii.
Kiedy usłyszałam nazwę „Departament Tajemnic”, ogarnęło mnie poczucie fatalnej bezsilności. Był to najbardziej strzeżony departament w całym ministerstwie. Już sama chęć dostania się tam przez zwyczajnego czarodzieja było niemożliwe. A co dopiero śmierciożercy i Lord Voldemort… to się po prostu nie mogło udać.
         - Ale panie mój… to niemożliwe. Mój kuzyn pracuje w ministerstwie. Każdy, kto próbował przekroczyć próg Sali Przepowiedni popadał w obłęd – odezwałam się.
         - Nie musisz zaprzątać sobie tym głowy – przerwał mi Czarny Pan i odstawił swój pusty puchar na niską ławę. - Wszystko dokładnie omówimy, kiedy przybędziecie na ceremonię.
Wstał, skinął na Glizdogona i opuścił dom. Sam fakt, że Lord Voldemort przybył tutaj, by nam objaśnić swoje nowe plany był zaskakujący. Chwyciłam swój nietknięty drink i wypiłam do dna. Sekundę później zaczęłam kaszleć i prychać. Barty uderzył mnie kilka razy w plecy.
         - Dzięki. Chyba idę spać, muszę się z tym oswoić – wychrypiałam i wstałam. Alkohol zadziałał błyskawicznie, ledwo zrobiłam pierwszy krok, zachwiałam się lekko. Nigdy nie byłam pijana, teraz chyba też nie, ale w oczach mi się dwoiło. Pozwoliłam Crouchowi zaprowadzić się na górę; czułam, że samodzielnie nie dałabym rady wejść po schodach. Kiedy pomógł mi położyć się na łóżku w sypialni jego rodziców, zaśmiał się cicho.
         - Masz słabą głowę, bardzo słabą – rzekł.
         - Jedno jest pewne, alkoholiczką nie będę – mruknęłam i odwróciłam się na lewy bok. Wypiłam naprawdę niewiele, ale trunek był mocny. Gdybym była Słowianką, pewnie bym nawet nie poczuła. Anglicy byli raczej delikatni, jeśli chodziło o picie. A czarodzieje już szczególnie. Zamknęłam ciężkie powieki, a sen nadszedł prawie natychmiast.

___________
I kolejny rozdział przepisany w Dębkach. Dość długi, nareszcie mogę się rozwinąć i odstąpić od fabuły „Harry’ego Pottera”. Dziwne, że to wszystko tak szybko idzie. Dopiero rozdział piętnasty, a tutaj minął już jeden rok w opowiadaniu. Kolejny odcinek już niebawem, ale może troszkę więcej czasu minie, bo skończyły mi się rozdziały w Wordzie, teraz znów muszę coś przepisać z zeszytu. Dedykacja dla Nieśmiertelnej :*
PS: Zapraszam na moją stronę na facebooku: klik. Tam pojawiają się informacje na temat tego, co piszę xD

* pod gwiazdką link do bohaterów.