16 sierpnia 2011

15. Dziewczyna z lustra

         Wpadłam do gabinetu, dysząc z przerażenia i wysiłku. To, co tam zastałam sprawiło, że przez chwilę poczułam się słabo. Albus Dumbledore, Harry Potter gdzieś w kącie, otwarty kufer Moody’ego, Severus Snape pod oknem, łkający skrzat domowy na podłodze, Minerwa McGonagall z grymasem obrzydzenia na twarzy i Bartemiusz Crouch już w swoim ciele, pod magicznym lustrem, z zamkniętymi oczami i nieruchomą piersią.
         - Boże, zabiliście go! – musiałam chwycić się brzegu biurka, by nie osunąć się na kolana. Sens tych słów w ogóle do mnie nie dotarł.
         - Nie, Macy, jest tylko nieprzytomny – odpowiedział spokojnie Dumbledore. – Co tutaj robisz? Musimy go przesłuchać, Lord Voldemort powrócił.
         - Musimy porozmawiać, natychmiast
         - Później, chyba że wiesz coś, co dotyczy tej sprawy – przerwał mi. Łzy ciurkiem płynęły po mojej twarzy, ale umysł miałam jasny i czysty. Zupełny kontrast. Szybko przełknęłam ślinę.
         - Wiem tylko, że nie możecie tu dopuścić Knota. Profesorze, proszę, on tu przyjdzie z de mentorami, widziałam go, słyszałam, jak mówił, że mają tu wezwać dwóch – powiedziałam szybko. Drżałam na całym ciele. Musiałam go przekonać.
         - Nie bój się, dementorzy nie mają prawa wstępu do szkoły. Severusie, odprowadź Macy do skrzydła szpitalnego, niech pani Pomfrey poda jej coś na uspokojenie.
Snape skinął głową, objął mnie ramieniem i wyprowadził mnie z gabinetu. Już nie wiedziałam, co mam robić. Prawie straciłam głowę. Niemalże słyszałam, jak serce szaleje mi w piersi. Nie mogłam tak tego zostawić. Dyskretnie sięgnęłam do kieszeni po różdżkę.
         - Przykro mi, panie profesorze, ale muszę to zrobić – odezwałam się przepraszającym tonem i zatrzymałam się. Wiedziałam, że Snape sprawnie władał legilimencją, ale ja stosowałam oklumencję i nie mógł przewidzieć, co zrobię. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, rzuciłam na niego zaklęcie Drętwoty. Nauczyciel upadł na podłogę, pozbawiony zmysłów. Zabrałam mu różdżkę, odrzuciłam ją na bok, a Mistrza Eliksirów zaciągnęłam do komórki na miotły i zamknęłam ją zaklęciem. Przez moment stałam w bezruchu, przerażona tym, co zrobiłam, ale przecież musiałam jakoś zareagować. Gdybym była stuprocentową Ślizgonką, uciekłabym bez wahania. Ale może miałam w sobie jakąś cząstkę z Gryfona? Jakąś cząstkę szlachetności, która kazała mi tam wrócić…
Nie mogłam jednak wparować do gabinetu i tak po prostu odbić Croucha. Byłam realistką, z Dumbledore’em nie miałam najmniejszych szans. Musiałam obmyślić jakiś plan. Dlatego ukryłam się w jednej z nieużywanych klas i zaczęłam nasłuchiwać. Dopóki był tam dyrektor, Bartemiuszowi nic nie groziło. Owszem, musiał wyciągnąć od niego wszystkie informacje o Czarnym Panu, ale dla mnie liczyło się już tylko jego bezpieczeństwo. Pieprzyć jakieś głupie plany, skoro mogłam stracić jedyną osobę, która mnie rozumiała.
Jeśli Dumbledore chociaż przez chwilę mnie wysłucha, nie wpuści tam dementorów. I ministra. W tym wypadku muszę zdać się jedynie na szczęście. Czy los po tym, co nam dał, nie obróci się teraz przeciwko nam? Z pewnością będą chcieli zabrać Barty’ego w inne miejsce. W Hogwarcie nie można się teleportować, więc będą musieli wyprowadzić go z zamku. To jest moja szansa. Jakim cudem uda mi się pokonać dementorów, Knota i McGonagall? Ukryłam twarz w dłoniach, łzy wyciekały mi spomiędzy palców i skapywały na podołek.
Nie miałam jednak czasu na zbytnie rozczulanie się nad sobą, bo kilka minut później usłyszałam głosy.
         - Minerwo, proszę, byś została tu przez chwilę na warcie. Za chwilę odnajdę Severusa, musi pójść po Korneliusza, pewnie będzie chciał przesłuchać Croucha – to był chyba głos Dumbledore’a.
Odczekałam, aż kroki ucichną, po czym wymknęłam się z klasy. Wyglądało na to, że w gabinecie była tylko McGonagall i, jak się później okazało, związany Bartemiusz. Drzwi były uchylone, nauczycielka zaś siedziała odwrócona plecami do wejścia. Starając się zachowywać bezszelestnie, otworzyłam drzwi tak, by wejść do środka. Spojrzałam na Croucha. Wyglądał na słabego, ale podniósł wzrok, kiedy mnie zauważył. Bez wahania chwyciłam żelazny fałszoskop i, zanim McGonagall zdążyła się odwrócić, uderzyłam ją w tył głowy tak mocno, jak tylko potrafiłam. Sama nie wiedziałam, jakim cudem mogłam to zrobić, ale to nie był czas na zastanawianie się nad tym. Pewnym pocieszeniem było wyczucie pod palcem bijącego pulsu na szyi nauczycielki. Różdżką rozcięłam grube liny oplatające ciasno ciało Croucha. Musiałam go podciągnąć, by mógł stanąć na nogach. Był jak pijany. Chwyciłam go za rękę, ominęłam nieprzytomną McGonagall, po czym oboje wybiegliśmy z gabinetu. Teraz już liczyło się tylko dotarcie do tajnego przejścia. Piekło mnie w płucach i było mi niedobrze przez ten szalony bieg, ale zlekceważyłam to. Dopadłam do obrazu, otworzyłam ramę i pomogłam wspiąć się do dziury za nim Crouchowi. Kiedy zatrzasnęłam za nami portret, poczułam się bezpiecznie. Ale jeśli ktoś wziąłby teraz do ręki magiczną mapę Hogwartu, mógłby nas na niej zobaczyć. Dlatego chwyciłam wolną ręką rączkę swojego uprzednio pozostawionego tu kufra, zapaliłam różdżkę i zaczęliśmy się przeciskać w stronę wyjścia. Jeszcze nigdy nie pokonaliśmy tej drogi w tak krótkim czasie.
Po kwadransie znaleźliśmy się pod klapą. Tu mogliśmy się już teleportować. Udało nam się. Udało. Uwierzyłam w to dopiero, kiedy obróciłam się na pięcie i poczułam, że magiczny wir wciągnął nas, próbując zmiażdżyć. Uścisnęłam lekko dłoń Barty’ego, by dać mu do zrozumienia, że zadbam o wszystko. Skupiłam się najmocniej jak tylko mogłam na domu Crouchów. Tam też się aportowaliśmy. Poznałam znajomy zapach kwiatów, zboża i lasu. Pociągnęłam Bartemiusza przez polną drogę; trochę nas zniosło. Ale tylko trochę, wylądowaliśmy kilkanaście metrów od domu. Wepchnęłam towarzysza do środka, sama zamknęłam drzwi na tyle zaklęć, ile tylko znałam. Porzuciłam ciężki kufer gdzieś w holu, sama zaprowadziłam Barty’ego ostatkiem sił na górę, do sypialni jego rodziców, popchnęłam go na łóżko, sama zaś opadłam na podłogę tuż przy jego brzegu, dysząc ciężko. Po kilku sekundach udało mi się wspiąć na materac. Pierwsze, co zrobiłam, to przytuliłam się do Croucha i wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam uwierzyć w to wszystko. Wyczerpaliśmy chyba nasz limit szczęścia do końca życia. Płakałam tak przez dobre kilka minut. Bartemiusz nawet nie próbował mnie uspokoić. Gładził tylko moje włosy, nie mówiąc ani słowa. W końcu odetchnęłam kilkakrotnie i wytarłam nos rękawem.
         - Dumbledore podał ci jakiś eliksir? – zapytałam, patrząc w jego niesamowicie niebieskie i nieprzytomne oczy. – Muszę rzucić kilka zaklęć ochronnych…
         - Nie musisz. Teraz ja jestem Strażnikiem. Nikt tu nie wejdzie – przerwał mi bardzo cichym głosem. Ujął moją twarz w dłonie, ale byłam tak zmęczona, że poddałam mu się całkowicie. Nie chciał zrobić mi krzywdy, przez chwilę całował mnie tak namiętnie i z takim uczuciem, jak jeszcze nigdy dotąd. W końcu pozwolił mi się odsunąć.
         - Zrobię ci herbatę, poczekaj chwilę – odezwałam się.
         - Nie rób sobie kłopotu…
         - Nie dyskutuj ze mną – przerwałam mu ostro. Musiałam zmusić się do wstania. Dźwignęłam omdlałe członki i ruszyłam na miękkich nogach na dół, do kuchni. Wirowało mi w głowie, jedyne, czego teraz pragnęłam, to sen. Wiedziałam jednak, że nie mogę zasnąć aż do rana. Za pomocą magii zrobiłam gorącą herbatę z mlekiem i zaniosłam ją Crouchowi.
         - Jesteś za dobra dla mnie. To, co zrobiłaś… mogłaś uciec, a wróciłaś po mnie…
         - Na komplementy będzie czas jutro. Opowiedz mi wszystko. Co się stało? – przerwałam mu.
         - To nie komplementy. Podano mi veritaserum – odpowiedział spokojnie Barty, pijąc herbatę. – Wypytał nie o wszystko. O moją przeszłość, Czarnego Pana, ojca… Nie pytał o ciebie. Nic mu też nie wspominałem, że mi pomagałeś. Wydaje mi się, że Dumbledore o tym wie, ale chce udawać, żeby cię chronić.
         - Mnie też się tak wydaje – westchnęłam. – Śpij już. Do jutra działanie eliksiru powinno minąć. Poza tym, potrzebujesz odpoczynku.
         - Ty też. Połóż się obok mnie albo w sąsiednim pokoju, jeśli wolisz.
         - Nie, nie jestem zmęczona – skłamałam, ale moja twarz mówiła zupełnie co innego. Barty też to zauważył, ale chyba nie chciał się ze mną wykłócać, bo odłożył pustą filiżankę na szafkę nocną, ułożył się na boku i zamknął oczy. Pozwoliłam sobie na pochylenie się nad nim i krótki pocałunek w policzek. Usiadłam na podłodze, podparłam głowę na łokciu i utkwiłam wzrok gdzieś w ścianie, próbując zwalczyć z wszechogarniającą mnie sennością.

*

Obudziłam się w bardzo ciepły, słoneczny poranek na czymś miękkim, przykryta ciepłą tkaniną. Czyjaś delikatna ręka gładziła ostrożnie moje włosy. Zupełnie nie pamiętałam niczego, dopóki nie obudziłam się całkowicie. Przerażona, podniosłam gwałtownie głowę, przytłoczona wczorajszymi zdarzeniami. Okazało się, że Barty leżał tuż przy mnie, a ja wcześniej musiałam opierać głowę na jego ramieniu.
         - Położyłem cię tu, kiedy zasnęłaś, a nastąpiło to szybko – powiedział uspokajającym tonem. – Nie denerwuj się, naprawdę, nic nam nie grozi.
Moja głowa opadła z powrotem na jego pierś. Westchnęłam cicho, kiedy jego czułe ramiona otoczyły moje ciało. Podniosłam lekko głowę i napotkałam jego błyszczące oczy i zachęcający uśmiech. Uniósł mój podbródek i pocałował mnie. Takie zachowanie zawsze wprowadzało mnie w błąd. Nie wiedziałam dokładnie, co właściwie nas łączyło, a oboje byliśmy zbyt onieśmieleni, bo o tym porozmawiać.
Wysunęłam się z jego ramion ze skromnym rumieńcem na policzkach.
         - Zrobię jakieś śniadanie – mruknęłam, starając się na niego nie patrzeć. Chciałam wstać z łóżka, ale on chwycił mnie za nadgarstek.
         - Zaczekaj chwilę. Od dawna chciałem cię o to zapytać – powiedział nieśmiało. – Tak sobie pomyślałem… Skoro i tak wyprowadzasz się od wujostwa, mogłabyś zamieszkać ze mną. Mam tu mnóstwo pokoi.
         - Ja… sama nie wiem, nie chcę ci sprawiać kłopotu.
         - To żaden kłopot, byłbym zaszczycony, gdybyś się zgodziła – przerwał mi szybko Crouch. – Dużo dla mnie zrobiłaś, uratowałaś mi życie… chciałbym ci się jakoś odwdzięczyć. No i chciałbym, żebyś tu była.
Cóż, jego nagła otwartość trochę mnie zadziwiła, ale ucieszyłam się, że to powiedział. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że mogłabym teraz widywać go tylko od czasu do czasu, kiedy wezwałby nas Czarny Pan. Nie mogłam się nie zgodzić, a był to przecież dobry pomysł.
         - Dobrze, ale sam nie wiesz, na co się porywasz – odparłam z uśmiechem. – Puść, muszę iść zrobić to śniadanie.
Ręka bez problemu wyśliznęła się z jego uścisku, a ja zbiegłam na dół po schodach. Czułam się świetnie, byłam wypoczęta, ale gdzieś w sercu niepokoiłam się. Nie miałam pojęcia, co stało się na cmentarzu. Usłyszałam jedynie, że Voldemort powrócił. Ale nic więcej nie było mi wiadome. Na srebrnej tacy przyniosłam Bartemiuszowi talerz grzanek z miodem i konfiturą śliwkową, jajecznicę i kakao.
         - Świetnie gotujesz – przyznał. Posłałam mu prowokacyjne spojrzenie i uśmiechnęłam się.
         - Veritaserum na pewno już przestało działać, ale dziękuję.
Wzięłam jednego z tuzina tostów i ugryzłam kawałek. Bardzo chciałam dowiedzieć się, co konkretniej stało się poprzedniej nocy, ale nie miałam śmiałości zapytać. Być może nie chciał o tym rozmawiać, a ja nie zamierzałam naciskać.
         - Posmutniałaś – zauważył Crouch. Wzdrygnęłam się lekko, wyrwana z myśli.
         - Nie, po prosu się zastanawiam. Co się dzieje z Czarnym Panem i w ogóle… - mruknęłam.
         - Z tego, co mówił Potter, zabił Diggory’ego, bo przypadkowo razem chwycili za puchar. Czarny Pan odzyskał ciało, ale pozwolił mu walczyć i Potter jakimś cudem uciekł – odpowiedział spokojnie. – Jeśli będzie czegoś od nas chciał, to sam się z nami skontaktuje. Nie możemy go szukać, żeby nie zwrócić uwagi na jego plany. Nie wszystko poszło po naszej myśli, ale łatwo można to naprawić. Czarny Pan musi jednak pozostać w ukryciu. Dzięki za śniadanie.
Oddał mi tacę i odrzucił kołdrę na bok. Nie mogłam trzymać go w łóżku cały dzień, ale byłam trochę niezadowolona, kiedy wstał i przeciągnął się. Chciałam trochę posprzątać, był tu całkiem spory bałagan, wszędzie zalegał kurz, a Barty tylko by mi przeszkadzał.
         - Co teraz będziesz robił? Chciałabym tu posprzątać – odezwałam się.
         - Muszę przebrać się w normalną szatę. Mam dosyć zbyt dużych ubrań. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc…
         - Nie, po prostu mi nie przeszkadzaj – przerwałam mu. – Skoro mam tu mieszkać, chciałabym się sama zająć obowiązkami domowymi, dobrze? Tak będzie najlepiej.
         - Jak sobie życzysz. Jeśli chcesz, możesz zająć ten pokój, ja będę spał na dole. Nie dyskutuj ze mną, ja też potrafię być stanowczy. Zaraz przyniosę twój kufer, rozpakujesz się.
Zamknęłam usta, trochę zawiedziona. Nie chciałam być traktowana tak, jakbym była niewiadomo kim. To mnie bardzo peszyło. Położyłam w kącie klatkę swojej sowy. Została w Hogwarcie, jeśli Nelly będzie mieć na tyle rozsądku, to każe jej mnie odnaleźć. A jeśli nie… cóż, nie sądzę, by Lynn była na tyle inteligentna, by zabrać ją ze sobą. Barty otworzył szafki i wyrzucił na podłogę wszystkie męskie ubrania. Zauważyłam, że wszystkie są idealnie wyprasowane. Były też dwa mugolskie garnitury, jeden ciemnoszary, drugi kremowy. Różdżką zapakował je do wyczarowanego uprzednio worka i zarzucił go sobie na plecy.
         - Co z tym zrobisz? – spytałam zaskoczona tym, co zobaczyłam.
         - Spalę. Nie chcę widzieć niczego, co się wiąże z ojcem – odpowiedziałam stanowczo. – Możesz się rozpakować, później przeniosę rzeczy mojej matki.
Zszedł na dół, pozostawiając mnie samą w pokoju. Usiadłam na brzegu łóżka i westchnęłam ciężko. Uchyliłam wieko kufra i wyciągnęłam z niego poszarzałą kość ze złotym pierścieniem i przyjrzałam się jej dokładnie. Nie mogłam tego tutaj trzymać. Musiało to być obdarzone jakimś zaklęciem albo coś w tym stylu. Gdyby zresztą dowiedział się, że byłam w tamtym domu… obraziłby się na mnie bez dwóch zdań. Kiedyś mu o tym powiem. Będę musiała. A teraz powinnam odnieść kość na jej miejsce. Wrzuciłam ją z powrotem do kufra i wstałam, żeby się rozpakować. Przez balkonowe drzwi zauważyłam Croucha przy wysokim ognisku, z różdżką w ręku. Wrzucał w płomienie ubrania, które pochłaniały je żarłocznie. Ognisko znajdowało się na drodze przed domem, domyśliłam się, że nigdy nie spaliłby czegokolwiek w pobliżu swoich drogocennych kwiatów.
Zeszłam na dół, ściskając w ręku kościsty palec. Barty był tu cały czas, nie mogłam się wymknąć niezauważona. Faktycznie, miał rację. Gdybym dała temu wszystkiemu spokój, nie musiałabym teraz dwoić się i troić, by wszystko odkręcić. Doskonały pretekst nadał mi się kilka minut później, kiedy postanowiłam zająć się obiadem. Weszłam akurat do spiżarki, gdzie znajdowały się albo raczej powinny znajdować się zapasy. Zastałam jednak pustkę. Podobnie było z szafkami w kuchni.
         - Nie ma zupełnie nic w spiżarce, muszę iść do jakiegoś sklepu i dokupić – powiedziałam mu.
         - Teraz? Może lepiej pójdę z tobą? Poczekaj chwilę, została mi ostatnia szata…
         - Nie, nie musisz. Tu niedaleko jest jakaś mugolska wioska, prawda? Powiedz mi, jak mogę tam się dostać, za jakąś godzinę będę z powrotem – przerwałam. Posłałam mu uspokajający uśmiech, a kiedy wskazał mi ręką na drogę prowadzącą lekko w dół i powiedział, że po dwudziestu minutach dojdę do wioski, odwróciłam się i przyspieszonym krokiem ruszyłam do celu.
Mimo że było jeszcze dość wcześnie, bo około dziewiątej trzydzieści, słońce grzało mocno. Nie znosiłam, kiedy jego gorące promienie paliły mi kark. A najgorsze w tym było to, że inteligentnie ubrane miałam czarne dżinsy i bluzkę, więc słońce ciągnęło do mnie zupełnie jak na złość.

Szłam tak i szłam już kilkanaście dobrych minut. Po mojej lewej stronie złociły się pola pszenicy, po prawej zaś wiecznie ciągnął się las. W końcu, ku mojej uldze, drzewa zaczęły się przerzedzać, a moim oczom szybko ukazały się łąki. Tu i ówdzie lśniły w jasnym świetle słońca bielone ściany domów mugoli, a przede mną na horyzoncie pojawiły się zarysy wioski.
Było tu zupełnie inaczej niż w ciągle huczącym, dymiącym i pełnym konfliktów Londynie. Czas jakby się zatrzymał, nie było oszklonych budynków, różnych nieprawdopodobnych wieży z prądem elektrycznym czy głośnych, wypucowanych samochodów z klimatyzacją, w których chętnie ukrywano się, zwłaszcza w upalne dni, takie jak ten. Z zaciekawieniem kręciłam głową na wszystkie strony. Wioska ta była stłoczona, przypominała swoją konstrukcją miniaturowy Londyn. Niektórzy mugole mieszkali w mieszkaniach nad sklepami i zakładami, reszta posiadała domy z niewielkim obszarem dookoła nich. Do poszczególnych grupek takich schludnych domków prowadziły uliczki. Poczułam ciepło w sercu, wcale niespowodowane pogodą. Ta wioska była jak Hogsmeade. Posiadała placyk główny, dookoła mnóstwo budynków, tyle że mugolskich. Po lewej stronie, w lekkim oddaleniu od hałaśliwego na swój sposób centrum, usytuowany był mały kościół z gotycką wieżyczką, w budynku najwcześniej odnowionym mieścił się supermarket. Hmm, a właściwie, to mały sklep samoobsługowy z jedną tylko panią sprzedającą. Na lewo mieściła się, dla kontrastu, zniszczona kamieniczka. Na parterze sprzedawano ubrania, na piętrze zaś musieli mieszkać właściciele. Naprzeciwko owych sklepów znajdowała się apteka. Tak przynajmniej głosił tandetny, neonowy szyld nad wejściem. Dowiedziałam się kiedyś, że apteka to miejsce, gdzie sprzedaje się różne leki. To zupełnie jak eliksiry do uzdrawiania w Świętym Mungu.
Podziwianie budynków po kilku minutach zniszczyli miejscowi, przyglądający mi się podejrzliwie. Dlatego musiałam przenieść oglądanie urzekającej wioski na inny termin i zrobić zakupy w niewielkim sklepie. Miałam problem z zapłatą za kupioną żywność, bo za cholerę nie znałam się na mugolskich pieniądzach. Liczenie drobnych zajęło spoconej sprzedawczyni sporo czasu, ale po jakimś kwadransie opuściłam sklep, obładowana torbami. Wciąż ciążył na mnie Namiar, więc nie mogłam sobie pomóc magią, dopóki nie znajdę się na terenie domu Croucha, co było dla mnie sporym problemem. Powrót zajął mi prawie dwukrotnie więcej czasu, a ja byłam już bardzo zmęczona i zgrzana. A musiałam iść do leśnej chaty. I to jeszcze w taki sposób, by nikt mnie nie zauważył. Dlatego weszłam między gęsto rosnące drzewa jeszcze przed zakrętem. Stąd było mi o wiele trudniej trafić. Strumyk płynął o wiele szerszym korytem i wił się w zupełnie inny sposób, drzewa rosły w innych miejscach… Szłam prawie na oślep, starając się, żeby osty nie wplątały mi się we włosy, a ubranie się nie podarło. Musiałam taszczyć za sobą toboły w mugolskich, plastikowych torbach, które musiałam chronić przed rozdarciem.

W końcu, po chyba czterdziestu minutach udało mi się dotrzeć do chaty. Worki porzuciłam nad strumieniem, po czym wbiegłam po drewnianych stopniach do domu, wyciągając z kieszeni kość. Wszystko było zupełnie tak jak zapamiętałam. Była tylko jedna zmiana – lustro nie było nakryte płachtą. Nie było to czymś dziwnym, przynajmniej na razie. Ostrożnie wspięłam się po schodach na piętro i podczołgał się w stronę kufra. Zardzewiały zamek puścił bez trudu; w końcu za pierwszym razem go przełamałam. Wrzuciłam do środka kość z pierścieniem i zatrzasnęłam wielko. Serce waliło mi w piersi, sama nie wiem, dlaczego, oddech miałam przyspieszony. Zeszłam na dół najszybciej jak mogłam. Poczułam się tu nieswojo. Jakbym nagle wdarła się do czyjegoś domu pod jego obecność. Dawniej był to dla mnie po prostu zwyczajny, opuszczony dom, a teraz… Aura niebezpieczeństwa była prawie namacalna. Już miałam wyjść, ale kątem oka zauważyłam jakiś ruch. Nie wiem, czy było to przywidzenie, czy coś naprawdę się poruszyło, ale wolałam to sprawdzić. W miejscu, w którym coś drgnęło, znajdowało się tylko lustro na ścianie i płachta na podłodze, okropnie pozwijana. Trąciłam ją czubkiem buta myśląc, że siedzi tam jakiś szczur, ale nic się nie stało, więc zwróciłam swoją uwagę na lustro. Wciąż było pokryte pajęczyną, ale zmieniło się w jakiś dziwny sposób. Przyjrzałam się odbiciu czekając, co się stanie.
I faktycznie, stało się.
W oczach mi pociemniało, ale wciąż widziałam, jakbym opuściła swoje ciało i stanęła obok. W lustrze pojawiła się jakaś zmasakrowana zaschniętą krwią, ziemią i jakąś czarną substancją twarz. Włosy były brudne, sama nie wiedziałam, jakiego były koloru. Białe oczy pozbawione źrenic i tęczówek przewalały się to w prawo, to w lewo. Trwało to zaledwie sekundę, po czym znów zakręciło mi się w głowie, a ja wróciłam do ciała. To było dziwne, ale widok jakiejś zmasakrowanej dziewczyny w lustrze zrodził w moim sercu nienaturalny wręcz lęk. Wypadłam z domu, chwyciłam zakupy i jak najszybciej opuściłam las, nie dbając o to, że idę skrótem. Jeśli będę musiała wszystko Crouchowi powiedzieć, to trudno.

Idąc polna drogą w stronę domu, próbowałam sobie wytłumaczyć to dziwne zdarzenie. Od tego kurzu mogłam mieć jakieś przywidzenia. Może nawet mieszkał tu jakiś czarownik lub czarownica, która rzuciła klątwę na skrzynię, która po jej otwarciu wydzielała jakieś halucynogenne gazy. To możliwe.
W o wiele lepszym humorze wróciłam do domu. Bartemiusz spalił już szaty ojca, na środku drogi pozostały gorejące jeszcze popioły. Za kilka dni wiatr je rozdmucha, a po ognisku nie będzie nawet śladu. Pchnęłam biodrem skrzypiącą bramkę i weszłam na podwórko. Tutaj mogłam już pomóc sobie magią, co też bez wahania uczyniłam. Do domu wkroczyłam z różdżką wyciągniętą przed siebie i dwoma worami unoszącymi się jakiś metr nad ziemią. Poprowadziłam je do kuchni i umieściłam na stole. Dopiero teraz zdążyłam przyjrzeć się dokładnie całemu pomieszczeniu. Wszędzie było mnóstwo kurzu, na podłodze walały się papiery, zlew był pełen brudnych naczyń, niektóre nie myte były od tygodni. Obrzydliwe. Jednym machnięciem różdżki usunęłam resztki spleśniałego jedzenia i otworzyłam na oścież wszystkie okna, by wywietrzyć kuchnię i pozbyć się uporczywego smrodu stęchlizny. Umycie takiej sterty naczyń zajęłoby mi normalnie co najmniej godzinę, ale przy użyciu różdżki były to sekundy. Umieściłam wszystko w szafkach przytwierdzonych do ścian pokrytych jasną, kremową tapetą. Wypakowałam zakupy i przerwałam pracę. Kuchnia lśniła, ale ja byłam kiepską kucharką. Były to dwie magiczne książki kucharskie, ale co z tego, że miałam przepis, skoro nigdy czegoś takiego nie gotowałam? W końcu musiałam to zrobić. Otworzyłam grubą, zakurzoną księgę i zaczęłam przerzucać pożółkłe strony. Nie mogłam zabrać się za coś trudnego, żeby tego na starcie nie zepsuć. Na wszelki wypadek jednak zwiększyłam ilość produktów.
Pół godziny później nalałam bulgoczącą zupę pomidorową do czystych, porcelanowych miseczek i położyłam je na stole. Widziałam Barty’ego przez okno, jak pracuje w ogrodzie; nawet ja w ogóle nieznająca się na roślinach zauważyłam, że był trochę za bardzo zapuszczony. Wystawiłam głowę przesz okno i zwróciłam się do niego:
- Możesz przyjść do kuchni? Ugotowałam obiad.
Kiedy przyjrzałam mu się bliżej stwierdziłam, że musiał naprawdę kochać te kwiaty i poświęcanie się dla nich. Na twarzy, dłoniach i ubraniu miał smugi ziemi, plamy z trawy na kolanach i drobne liście we włosach. Zaśmiałam się na ten widok. Podeszłam do niego i wspięłam się na palce, żeby wyciągnąć mu je z włosów.
- Masz dużo pracy, prawda? – zapytałam, kiedy oczyścił się już z ziemi, a oboje usiedliśmy przy stole.
- Trochę. Ogród jest bardzo zapuszczony, nie chcę, żeby był tak idealnie wymuskany, ale muszę go trochę oczyścić, bo wszystko zwiędnie – odpowiedział i przełknął pierwszą łyżkę parującej zupy. – Nie rozumiem, dlaczego cały czas powtarzasz, że kiepsko gotujesz.
         - Dlatego, że do poziomu mojej ciotki i skrzatów z Hogwartu jeszcze sporo mi brakuje – odparłam. Od zawsze chciałam nauczyć się dobrze gotować, ale tak się złożyło, że akurat nie miałam do tego talentu, mimo że czasami ćwiczyłam.
Kiedy skończyliśmy zupę, podałam stek. Miałam tylko nadzieję, że był dopieczony. Gdy spróbowałam drugiego dania okazało się, że był trochę zbyt suchy i przyprawiony. Tłuczone ziemniaki o sałatka zaś w porządku. Przez krótką chwilę przyglądałam się Barty’emu, ale na jego twarzy nie zauważyłam żadnego grymasu. Cóż, albo nie chciał sprawić mi przykrości, albo naprawdę mu smakowało, w końcu spędził rok w Azkabanie… Nie mogę go winić za kiepski gust w sferze posiłkowej.

         Przez resztę dnia było bardzo spokojnie. Barty spędził cały ten czas w ogrodzie, ja zaś, nie chcąc mu przeszkadzać, posprzątałam resztę domu. Postanowiłam nie wchodzić do pokoju Elenai, gdyż jej oficjalna śmierć była dla mnie wciąż niejasna.
Podczas kolacji Crouch nie odezwał się do mnie ani słowem. Na początku pomyślałam sobie, że jest na mnie obrażony, ale w sumie z jakiego powodu? Wrócił do domu dopiero, kiedy się ściemniło. Ja nawet nie zareagowałam; pogrążona byłam w pasjonującej powieści o czarownicy Thelmie. Dla mugoli byłaby to zwykła bajka, w końcu w ilu zwyczajnych romansach występują smoki, elfy i olbrzymy, a główną bohaterką jest dziewczyna ukąszona przez wilkołaka? Dotarłam właśnie do fascynującego momentu przemiany podczas pełni, kiedy w korytarzu usłyszałam kroki, a w progu stanął Barty.
         - To była ulubiona książka mojej matki. Dostała ją od Elenai na urodziny. Na pierwszej stronie jest dedykacja – odezwał się.
Miał mokre włosy, twarz i ręce jeszcze wilgotne od wody. Przerzuciłam szybko kartki i odnalazłam stronę tytułową. Pod drukowanym tytułem Wilczyca Thelma i nazwiskiem pisarza Griffith’a Dwight’a znajdowała się ręcznie napisana dedykacja: Dla kochanej mamy z okazji urodzin! Twoja Elenai. W rogu zaś innym charakterem pisma widniało wypisane imię i nazwisko Roxanne Crouch*. Domyśliłam się, że musiała to być ich matka.
Bartemiusz usiadł obok Mie, nieśmiałym ruchem ręki pogładził mój odkryty kark. Po plecach przebiegł mnie dreszcz. Czekałam na jego następny ruch, choć po raz drugi poczułam chęć dowiedzenia się, co właściwie nas łączy. Bez żadnego wręcz oporu pozwoliłam mu ująć mój policzek i pocałować się w usta, rada, że w końcu trochę się ośmielił. Stwierdziłam, że mi też nie zaszkodzi, jeśli się bardziej otworzę. Dlatego odpowiedziałam z dużym entuzjazmem, palce zacisnęłam na jego szacie na piersiach i przechyliłam nieco głowę. Poczułam jego język wsuwający się pomiędzy moje wargi. Zanurzył rękę w moich włosach, druga zaś powoli przesunęła się powoli wzdłuż moich pleców.
Tę romantyczną chwilę przerwało brutalnie pukanie do drzwi. Na początku wystraszyłam się tak, że zabrakło mi powietrza, po czym zrobiło mi się gorąco. Oboje poderwaliśmy się na nogi. Dla mnie oznaczało to tylko jedno: jakoś przełamali zaklęcia i nas odnaleźli.
         - Ja otworzę – szepnęłam. – Nie mogą cię zobaczyć, bo z miejsca pocałuje cię de mentor, jeśli to ludzie z ministerstwa.
         - Nie ma takiej opcji, nie pozwolę ci się za mnie narażać – zaprzeczył natychmiast Crouch, a w jego oczach zobaczyłam stanowczość. Nie zbił mnie jednak z tropu.
         - Ja i tak jestem niepełnoletnia, mnie nie ruszą. Nie dyskutuj ze mną.
Zanim zdążył coś odpowiedzieć, ja byłam już przy drzwiach. Nacisnęłam klamkę z walącym w piersiach sercem i otworzyłam je. Przestraszenie, ale i ulga zarazem wypełniły mi serce. Za progiem stał wysoki mężczyzna w czarnej szacie, z płaską twarzą węża, szkarłatnymi oczami z pionowymi szparkami zamiast źrenic i dłońmi jak szpony. Lekki uśmiech wykrzywił jego wąskie wargi, kiedy zobaczył moją upiornie bladą, wystraszoną twarz.
         - Nie wpuścisz mnie do środka, Macy? – zapytał spokojnie Lord Voldemort. Z trzepoczącym w piersiach sercem cofnęłam się, nie mogąc oderwać oczu od jego zadziwiającej twarzy. Za nim wkroczył bez słowa przywitania Glizdogon. Poszłam za nimi do salonu. Barty wyglądał na równie zaskoczonego, ale nie był tak roztrzęsiony jak ja.
         - Napijesz się czegoś, panie mój? – zapytał cicho, kiedy Voldemort usiadł na kanapie.
         - Chętnie.
Cała trójka obserwowała, jak wyciągam z barka kryształowe puchary i butelkę czerwonego wina. Z trudem udało mi się ją odkorkować, ale okazało się, że napełnienie pucharków okazało się praktycznie niewykonalne.
         - Przepraszam, strasznie mi się trzęsą ręce – powiedziałam zrezygnowana, kiedy ulałam trochę trunku na podłogę.
         - Nie szkodzi, ja to zrobię – mruknął Bartemiusz i wyją mi z dłoni butelkę. Bez problemu nalał czerwonego napoju do czterech kieliszków. Wszyscy oprócz mnie wzięli puchary. Stwierdziłam, że nie będę nic dzisiaj piła. Nie lubiłam alkoholu i źle znosiłam jego działanie. Moje życie bez niego było o wiele ciekawsze.
         - Nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale to nic – przemówił w końcu nienaturalnie spokojnym głosem Voldemort. – Bardzo jestem rad, że udało się wam opuścić Hogwart w takiej sytuacji, która się zdarzyła…
         - To wcale nie było takie proste, przez chwilę myślałem, ze naprawdę do koniec… Dorwał mnie sam Dumbledore, podano mi veritaserum. Jestem pewien, że będzie z Potterem rozpowiadał to, co się wydarzyło. Gdyby nie Macy, nie wiem, czy bym dożył dzisiejszego dnia – powiedział Crouch przepraszającym tonem.
         - To nic. Nikt im nie uwierzy, mamy to szczęście, że ministrem jest Korneliusz Knot. Ma on tendencję do zamiatania ważnych spraw pod dywan. Musimy jednak zająć się teraz czymś zupełnie innym – rzekł Czarny Pan. – Sądzę, że Macy już wywalczyła sobie prawo do uczestniczenia w naszych rozmowach. Chciałbym, abyście przybyli do mojej siedziby. Uważam, że zasłużyłaś sobie na otrzymanie Mrocznego Znaku. Za trzy dni oczekuję was w głównej sali, teleportujcie się dopiero, kiedy zostaniecie wezwani. Ale przejdźmy do moich planów. Jesteście bardzo młodzi, więc możecie nie wiedzieć, od czego zaczęło się to wszystko. Muszę zamordować Harry’ego Pottera nie dlatego, że taka była moja ostatnia zachcianka, ale dlatego, że dawno temu została wygłoszona pewna przepowiednia. Niestety, poznałem jedynie jej część, a muszę usłyszeć całość. Dlatego planuję zabranie jej z Sali Przepowiedni. Jest to jednak pewien problem, gdyż znajduje się to w Departamencie Tajemnic, w Ministerstwie Magii.
Kiedy usłyszałam nazwę „Departament Tajemnic”, ogarnęło mnie poczucie fatalnej bezsilności. Był to najbardziej strzeżony departament w całym ministerstwie. Już sama chęć dostania się tam przez zwyczajnego czarodzieja było niemożliwe. A co dopiero śmierciożercy i Lord Voldemort… to się po prostu nie mogło udać.
         - Ale panie mój… to niemożliwe. Mój kuzyn pracuje w ministerstwie. Każdy, kto próbował przekroczyć próg Sali Przepowiedni popadał w obłęd – odezwałam się.
         - Nie musisz zaprzątać sobie tym głowy – przerwał mi Czarny Pan i odstawił swój pusty puchar na niską ławę. - Wszystko dokładnie omówimy, kiedy przybędziecie na ceremonię.
Wstał, skinął na Glizdogona i opuścił dom. Sam fakt, że Lord Voldemort przybył tutaj, by nam objaśnić swoje nowe plany był zaskakujący. Chwyciłam swój nietknięty drink i wypiłam do dna. Sekundę później zaczęłam kaszleć i prychać. Barty uderzył mnie kilka razy w plecy.
         - Dzięki. Chyba idę spać, muszę się z tym oswoić – wychrypiałam i wstałam. Alkohol zadziałał błyskawicznie, ledwo zrobiłam pierwszy krok, zachwiałam się lekko. Nigdy nie byłam pijana, teraz chyba też nie, ale w oczach mi się dwoiło. Pozwoliłam Crouchowi zaprowadzić się na górę; czułam, że samodzielnie nie dałabym rady wejść po schodach. Kiedy pomógł mi położyć się na łóżku w sypialni jego rodziców, zaśmiał się cicho.
         - Masz słabą głowę, bardzo słabą – rzekł.
         - Jedno jest pewne, alkoholiczką nie będę – mruknęłam i odwróciłam się na lewy bok. Wypiłam naprawdę niewiele, ale trunek był mocny. Gdybym była Słowianką, pewnie bym nawet nie poczuła. Anglicy byli raczej delikatni, jeśli chodziło o picie. A czarodzieje już szczególnie. Zamknęłam ciężkie powieki, a sen nadszedł prawie natychmiast.

___________
I kolejny rozdział przepisany w Dębkach. Dość długi, nareszcie mogę się rozwinąć i odstąpić od fabuły „Harry’ego Pottera”. Dziwne, że to wszystko tak szybko idzie. Dopiero rozdział piętnasty, a tutaj minął już jeden rok w opowiadaniu. Kolejny odcinek już niebawem, ale może troszkę więcej czasu minie, bo skończyły mi się rozdziały w Wordzie, teraz znów muszę coś przepisać z zeszytu. Dedykacja dla Nieśmiertelnej :*
PS: Zapraszam na moją stronę na facebooku: klik. Tam pojawiają się informacje na temat tego, co piszę xD

* pod gwiazdką link do bohaterów. 

19 komentarzy:

  1. ~olka
    16 sierpnia 2011 o 23:50

    To co Macy zobaczyła w lustrze było dość przerażające……….Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2011 o 13:41
      To ją będzie dłuuugo prześladować xD

      Usuń
  2. ~fear
    17 sierpnia 2011 o 09:27

    Jej! Jak się cieszę, że Macy udało się uratować Cruch’a! A tak się o niego bałam. Ufff. To co Macy zobaczyła w tym lustrze mną wstrząsnęło brr! Co raz bardziej jestem ciekawa, jaki to ponury sekret skrywa ten „opuszczony” dom. No cóż rozdział jak zwykle cudowny xD Nie mogę się doczekać rozdziału, w którym będą opisane wydarzenia z Departamentu Tajemnic. Pozdrawiam:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~fear
      17 sierpnia 2011 o 09:28

      Zapomniałabym wspominałaś coś o możliwości zrobienia szablonu, chętnie skorzystam i wdzięczna będę ;]

      Usuń
    2. 17 sierpnia 2011 o 14:00
      Ok, to ja kończę rozdział na czwórkę, robię nowego bloga, a potem szablon. Czyli tak – Harry, Hermiona, Draco? xD

      Usuń
    3. ~fear
      17 sierpnia 2011 o 23:26

      Tak, wielkie dzięki. Widząc twoje szblony jestem pewna, że będzie cudowny. Dziękuje

      Usuń
    4. 18 sierpnia 2011 o 16:57
      Będę się starać, jak tylko mogę, w końcu twarz Hermiony trudno jest mi znieść xD

      Usuń
    5. ~fear
      18 sierpnia 2011 o 19:38

      Rozumiem, ja tez średnio ją lubię, ale miałam ochotę na coś tego typu no i potrzebowałam Hermiony:D Dlatego piszę w 3 osobie:D Jeszcze raz dziękuje:D

      Usuń
    6. 19 sierpnia 2011 o 08:40
      Haha, taak, w pierwszej osobie pisać za Hermionę to naprawdę trzeba być hardcorem xD

      Usuń
    7. 17 sierpnia 2011 o 13:58
      Hahaha, nareszcie wolna! Nareszcie mogę opisywać wszystko tak, jak chce, łiiii xD I części Pottera mnie nie ograniczają xD

      Usuń
    8. ~fear
      17 sierpnia 2011 o 23:28

      I bardzo dobrze. Może będziesz tak litościwa i ocalisz jeszcze raz Syriusza co? ;]

      Usuń
    9. 18 sierpnia 2011 o 17:15
      A może do bitwy w Ministerstwie wcale nie dojdzie? xD

      Usuń
    10. ~fear
      18 sierpnia 2011 o 19:39

      Oo! To jeszcze lepszy pomysł;] No to mnie zaciekawiłaś! Czekam z niecierpliwością;]

      Usuń
  3. Julia_S
    18 sierpnia 2011 o 18:59

    Hej :) Chcę ci powiedzieć, że bardzo mi się podoba twój styl pisania. Piszesz tak… swobodnie, lekko. Zostałaś dodana do linków na http://marauders-world.blog.onet.pl/Ach, i mogłabyś informować mnie o nowych postach ?

    OdpowiedzUsuń
  4. unnamed20@onet.pl
    22 sierpnia 2011 o 23:26

    Dzięki Bogu! udało jej się go uratować, ja już myślałam, że zabijesz kochanego Bartego :( ale cóż pozory mylą :D bardzo mi się podoba, czekam na kolejną NN :) everything-scares

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 sierpnia 2011 o 20:34
      Hahaha, nie zabiłabym go, bo by już nudno było xD

      Usuń
  5. ~Nieśmiertelna
    27 sierpnia 2011 o 20:42

    Przerażasz mnie trochę swoimi pomysłami xD ale i tak Cię uwielbiam <3oo, dedykacja dla mnie xD miło

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 sierpnia 2011 o 16:36
      Hahahaha, mam straszne pomysły, ave m/

      Usuń