Mrużka okazała się być naprawdę wierną i
pracowitą pomocnicą. Traktowała mnie jak swoją panią i wykonywała każde moje
polecenie. Najbardziej obawiałam sie, że będzie buntować się przeciwko mnie,
ponieważ oficjalnie nie należałam jeszcze do rodziny Crouchów. Byłam tylko
matką dziedzica całej fortuny rodu, nosiłam nazwisko Savour, nazwisko mojego
ojca. Dopuściłam skrzatkę do mego syna, ale mimo wszystko wolałam opiekować się
nim sama. Nie byłam próżna i leniwa, dlatego nie czułam się komfortowo, nic nie
robiąc. Na szczęście miałam zajęcie. Mianowicie planowanie ślubu. Ciotka
Rosalie przesiadywała u mnie prawie codziennie i pomagała mi w załatwieniu
wszystkiego. Znała doskonałe, czarodziejskie sklepy z szatami przeznaczonymi
tylko do ślubu, firmy, które wypożyczały namioty dla wykwintnych podróżników,
zwyczajnych wycieczkowiczów, a także namioty wykorzystywane podczas
odpowiednich świąt i uroczystości. Nie chciałam pomocy nikogo spoza kręgu
zaufanych osób, tym bardziej od kogoś, kogo w ogóle nie znam, więc odprawiłam
osoby, które miały ów namiot rozkładać oraz biegać z jadłem i napojami.
Mieliśmy przecież Mrużkę, która obiecała nam pomóc tak, jak tylko sama potrafi.
W przeddzień ślubu dostałam od ciotki Rosalie list z informacją, że cała ich rodzina wstąpi jedynie do kościoła, na wesele zaś nie przyjadą, ponieważ obawiają się śmierciożerców. Rozumiałam ją, na jej miejscu także czułabym się niekomfortowo, gdybym musiała narażać swoich bliskich na spotkanie z... ludźmi naszego pokroju, delikatnie mówiąc.
- Mojej ciotki nie będzie na przyjęciu - mruknęłam, kiedy Barty wszedł do kuchni zdyszany i zaczerwieniony lekko na policzkach. - Ale Lynn będzie, całe szczęście. Z trudem dostała przepustkę, obawiałam się, że pozostanę bez świadkowej.
- Nie przejmuj się. Teraz jesteś moją rodziną. Ty i Dorian - rzekł łagodnie, całując mnie w czoło. - Jeśli nie są w stanie zdobyć się na takie "poświęcenie" i przyjechać na twój ślub, to nie ma się czym przejmować. Żadna strata.
Napił się wody z czystej, stojącej w zlewie szklanki i pobiegł do ogrodu, gdzie Rabastan Lestrange, z którym Barty się blisko przyjaźnił właśnie rozkładał wielki, biały namiot. Wiedziałam, że zwyczajni czarodzieje w takich miejscach łączą się Świętym Węzłem Małżeńskim, ale ja jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Ślub powinien odbywać się w kościele, gdzie moc boska jest największa.
Poza ciotką Rosalie dużą pomocą była mi Narcyza Malfoy. Poznałam ją już dawno, ale dopiero teraz zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać i bardzo zaprzyjaźniłyśmy się, co mnie niezwykle cieszyło, ponieważ Daphne nie mogła mi tak wiele pomóc, przecież była nocnym stworzeniem. Obiecała mi, że odwiedzi nas jutro, zaraz po zmierzchu. Narcyza natomiast spędzała ze mną mnóstwo czasu. Była bardzo elegancką i kulturalną kobietą, z charakteru jednak wydawałą się być spokojna i nieco nieśmiała.
- Twoja siostra mnie zdziebko przeraża - mruknęłam następnego ranka, kiedy Narcyza przybyła do mnie, aby pomóc mi przygotować się do najważniejszego dnia w moim życiu. Siedziałam właśnie spokojnie w łazience, a ona upinała mi włosy. Trochę się denerwowałam, ponieważ mojej sukni wciąż nie było, a powinnam była ją dostać pół godziny temu.
- To fakt, jest denerwująca. Ale ona nie ma dystansu do tego, co robi. Żyje tylko dla Czarnego Pana.
- Nie uważasz, że ona traktuje go trochę... - urwałam, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.
- Wiem, co masz na myśli - przez twarz Narcyzy przebiegł wyraźny cień uśmiechu, a kąciki jej warg zadrgały lekko. - Bellatriks ma naprawdę niepojęty charakter. Czasami gra taką szaloną, ale z jej głową jest wszystko w porządku. Po prostu chce być jak najbliżej sweho umiłowanego pana.
- Czy to jest uczciwe wobec Rudolfa? - zapytałam nieco zlękniona tą informacją. - Dlaczego za niego wyszła, skoro go nie kocha?
Ku mojemu zdumieniu Narcyza zaśmiała się cicho, jakby pouczała dziecko nieposiadające żadnego życiowego doświadczenia.
- Nie wszyscy mają takie szczęście jak ja czy ty. Twoi rodzice nie żyją, wychowały cię osoby, które nie zwracają uwagi na czystość krwi przy wyborze współmałżonka. Udało ci się znaleźć kogoś, kto ma wszystko, co ucieszyłoby twoich rodziców, gdyby żyli. Pieniądze, nazwisko, odpowiedni status w społeczeństwie, pochodzenie... ale gdyby nie spotkał ich taki los, z pewnością sami znaleźliby dla ciebie męża. Ja i Lucjusz mieliśmy ten komfort, że od razu się w sobie zakochaliśmy. Bellatriks natomiast nie kocha Rudolfa, jestem tego pewna. Co nie znaczy, że wciąż się kłócą. Mają takie same poglądy i dobrze się dogadują.
- W takim razie są ze sobą tylko dlatego, że tego chcieli wasi rodzice? - zapytałam, coraz bardziej zadziwiona.
- Dokładnie - odparła jasnowłosa, rada, że rozumiałam to, co mi powiedziała. - Ona kocha kogoś innego, ja to wizę - spojrzała na mnie znacząco; też wiedziałam, kogo ma na myśli. - Widzisz, gdyby Bella znalazła sobie męża szlamę bądź takiego, który nie odpowiadał oczekiwaniom rodziców, zostałaby wyklęta, jak nasza siostra Andromeda. Jej mąż to mugolak, nie mamy dla nich ani odrobiny poszanowania. Dlatego będziesz musiałą zadbać o przyszłość Doriana, to twój pierworodny syn i musisz wychować go tak, aby nie skrzywdził cię potem tak, jak Andromeda moją matkę. Możesz cieszyć się z jednego. Spełniłaś już to, czego oczekuje mężczyzna w małżeństwie. Od dzisiaj wszystko się dla ciebie zmieni, będziesz musiała bardzo uważać.
Poczułam się strasznie na myśl, iż być może złamię w przyszłości serce mojego ukochanego syna. Wiedziałam jednak, że najważniejsze jest to, aby spłodził potomka z odpowiednią kobietą i przedłużył stary ród, do którego należał.
Narcyza zakończyła czesać moje włosy jakieś pięć minut później. Teraz miałam na głowie uroczy kok z całym mnóstwem pereł, na plecy zaś opadało mi kilka pokręconych pasemek kasztanowych włosów. Byłam już praktycznie gotowa do ceremonii, brakowało tylko szaty. Nie musiałam jednak zbyt długo czekać, zaledwie kwadrans później przybyła grupka sów, niosąc ciężką paczkę zawiniętą w brązowy papier zaadresowany do mnie. Narcyza pomogła mi rozpakować pakunek i wyciągnąc z niego szatę. Nie była niezwykle ozdobna, lecz bez wątpienia bardzo ciężka. Kiedy tylko przyjęłam paczkę, sowy natychmiast odleciały.
- Ciotka pomagała mi w wyborze - mruknęłam, rozkładając suknię na kanapie w salonie.
- U nas w rodzinie panna młoda ubiera suknię matki przyszłego męża - odparła Narcyza i pomogła mi rozebrać się do bielizny.
Szata ślubna była śnieżnobiała, klasyczna, z prostą, długą do ziemi spódnicą uszytą z lśniącej, miękkiej satyny, gorset zaś, suto marszczony na piersiach, wiązany z tyłu aksamitną, cieniutką wstążką, wyszywany był srebrną nicią oraz drobnymi niczym kropelki porannej rosy diamencikamiukłądającymi się w pełne, dorodne pąki róż. Nie bez trudu przyodziałam się w ten strój, uważając przy tym, aby nie pozadziewać długimi paznokciami delikatnych, długich, koronkowych rękawów, ciasno przylegających do ramion. Suknia szyta była na miarę, lecz nie czułam dyskomfortu, kiedy się w niej poruszałam. Narcyza umieściła ostrożnie długi, alabastrowo biały welon na moich pieczołowicie ułożonych włosach i pomogła założyć mi wysokie, srebrne pantofle. Byłam gotowa do drogi, obawiałam się tylko, że do ołtarza będę musiała udać się sama. Nie miałąm stu procentowej pewności, że wuj przybędzie na ślub. Pani Malfoy chyba zauważyła mój niepokój, ponieważ uśmiechnęła się w sposób dodający otuchy i powiedziała cicho:
- Macy, wszystko pójdzie tak, jak sobie to zaplanowaliście.
- Mam nadzieję - westchnęłam.
Niecały
kwadrans później postanowiłyśmy się tereportować. Ze względu na środki
bezpieczeństwa oraz całą masę zaklęć ochraniających dom, nie wynajęliśmy
żadnego środka transportu, a lot czymkolwiek był raczej niemożliwy w moim
wypadku. Mrużka udała się do kościoła, ściskając w ramionach odświętnie
ubranego Doriana, który tego dnia nie zapłakał ani razu, tylko obserwował całe
zamieszanie szeroko otwartymi, lazurowymi oczami pełnymi zdumienia. Sama
przyodziana była w czystą, kremową hustę udrapowaną jak togę. Słyszałam, że
Mrużka bardzo dużo piła, w ogóle nie pracowała, tylko rozpaczałą. Od kiedy
przyjęliśmy ją do nas na służbę, zmieniła się. Była o wiele bardziej radosna,
kremowego pisa do ust nie brała i zachowywała się jak na dobrą skrzatkę
przystało. Otrzymywała od nas należyty szacunek i chyba... była szczęśliwa.
Wiedziałam, że śmierciożercy nie traktowali w ten sposób swoich służących, ale
sumienie nie pozwalało mi być tak okrutną dla kogoś, kto tak bardzo mi pomagał.
Kiedy tylko wraz z Narcyzą pojawiłyśmy się pod murami kościoła, moim oczom ukazał się spory tłum ubranych w odświętne, eleganckie szaty ludzi. Większość z nich znałam, lecz byli też tacy, których nawet nigdy nie widziałam na oczy. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to tylko to, że byli znajomymi Barty'ego. A co do mojego przyszłego męża, to nie widziałam go na dziedzińcu. Zapewne znajdował się już w kościele. Goście powoli wchodzili do środka, niektórzy witali się ze mną i gratulowali szczęścia, ja jednak szukałam wśród wielobarwnego, pełnego chłodnej wyniosłości, sztywno trzymającego się tłumu tej dwójki zupełnie niepasującej do reszty. Serce szalało we mnie z niepokoju, moje oczy biegały po twarzach śmierciożerców, lecz wujostwa nigdzie nie mogłam znaleźć. Narcyza odeszła do swego męża, Lucjusza, pozostawiając mnie przed kościołem ze smutkiem malującym się na twarzy. Najbardziej bałam się tego, że będę musiała wejść tam sama. Nie miałam ojca, który poprowadziłby mnie do ołtarza. Jedyną osobą, która mogła to zrobić, był właśnie wuj Irwing. Surowy i wymagający, ale mimo wszyscy podjął się zadania, aby być mi ojcem.
- Macy, jesteś! - usłyszałam za sobą przenikliwy głos ciotki. Odwróciłam się z szerokim uśmiechem na ustach. Poczułam, jakby coś wielkiego i męczącego spadło mi z serca, a w piersi zrobiło mi się lżej.
- Już się bałam, że nie przyjdziecie - wyznałam, oddychając swobodniej.
Ciotka ubrana była w koronkową, jedwabną, wrzosową szatę na ramiączkach, z głęboko wyciętym dekoltem, jej długie, rudobrązowe, lekko kręcone włosy upięte były w elegancki, przedziwnie wysoki kok ozdobiony prawdziwymi niezapominajkami, dłonie i nadgarstki obwieszone miała srebrnymi i złotymi bransoletkami i łańcuszkami, na środkowym palcu lewej rękipołyskiwał pierścień z ogromnym, błękitnym szafirem. Wuj Irwing wyglądał dużo skromniej od swojej żony. Nie chciał tu być, widziałam to. Rozglądał się dookoła z roztargnieniem, na jego czole widniały głębokie zmarszczki. Jego szata miała zwyczajny krój i była koloru granatowego. Irwing trzymał ręce ukryte w kieszeniach, byłam jednak pewna, że chowa tam różdżkę, na której zaciska palce, gotów do ewentualnej obrony.
Wszystko było już gotowe. Goście siedzieli w ławkach, oczekując na początek ceremonii. Delikatna, elegancka muzyka nagle rozbrzmiała, a wujek Irwing dał mi znak, żeby już iść. W żołądku poczułam skurcz niepokoju, prawie zdenerwowanie, aczkolwiek wypełniało mnie niewypowiedziane szczęście. Za kilka minut miało odmienić się całe moje życie. Miałam stać się żoną i panią domu, choć byłam jeszcze taka młoda...
Trzymając się kurczowo przedramienia wuja, wkroczyłam do środka, a serce drżało mi uroczyście w piersi. Nie widziałam ludzi zgromadzonych w kościele. Był tylko ten piękny, stary ołtarz przesiąknięty Boskim czarem i pełen świętego, złotego blasku krzyż. Tylko Jezus Chrystus będzie świadkiem i gwarantem podczas tego ślubu. Nawet nie zorientowałam się, że Irwing, kiedy tylko doprowadził mnie do ołtarza, odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ostatnich ławek, gdzie już siedziała jego żona. oboje byli zaniepokojeni i przerażeni, czego nie można było powiedzieć o Lynn. Została moją świadkową i stała teraz obok jednego z najgroźniejszych śmierciożerców - Rabastana Lestrange'a, ubrana w jasnozieloną, prostą szatę, uśmiechając się promiennie. Teraz wszyscy stawali się równi, nie było podziałów na dobrych ludzi i popleczników Czarnego Pana. To Bóg i miłość byli sprawcami takiego stanu rzeczy.
- Panie i panowie - przemówił donośnym głosem niski, grubawy czarodziej, otwierając małą, skózaną książeczkę, aby odczytać nam gotową formułkę. - Zebraliśmy się tu, aby świętować zjednoczenie dwóch wiernych dusz...
Zerknęłam na Barty'ego, którego dłoń ściskała pewnie moją. Był piękny, jak zwykle, ubrany w czarną, prostą, aczkolwiek elegancką szatę. Promieniał ze szczęścia; on również na mnie spojrzał, a jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. Przed ceremonią był taki moment, że poczułam poważniejszy skurcz niepokoju. Bałam się, iż Barty zawaga się, zrezygnuje... ale on wcale nie wyglądał tak, jakby miał jakieś wątpliwości. Był pewien swojej decyzji.
- Bartemiuszu Sykstusie, czy chcesz poślubić Macy Alexandrę, być jej wierny w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Tak.
Nawet się nie zawagał, jego ręka nie zadrżała. W ogóle nie bał się utraty wolności, ale może właśnie dlatego, że nigdy mu jej nie ograniczałam. Mimo to trwał przy mnie, a ja nie potrzebowałam być despotyczna wobec niego. Być może nie poznałam jeszcze życia i byłam naiwna, ale czy nie na pełnym zaufaniu powinien opierać się związek?
- Macy Alexandro, czy chcesz poślubić Bartemiusza Sykstusa, być mu wierna w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Chcę.
Głos mi zadrżał, lecz nie z wahania czy niepewności, tylko ze wzruszenia. Byłam szczęśliwa, po prostu szczęśliwa. Należeliśmy już tylko do siebie aż do samej śmierci. Bóg już nie musiał tępić naszej miłości On ją pobłogosławił.
- Ogłaszam więc, że jesteście ze sobą złączeni na całe życie.
Kiedy tylko wraz z Narcyzą pojawiłyśmy się pod murami kościoła, moim oczom ukazał się spory tłum ubranych w odświętne, eleganckie szaty ludzi. Większość z nich znałam, lecz byli też tacy, których nawet nigdy nie widziałam na oczy. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to tylko to, że byli znajomymi Barty'ego. A co do mojego przyszłego męża, to nie widziałam go na dziedzińcu. Zapewne znajdował się już w kościele. Goście powoli wchodzili do środka, niektórzy witali się ze mną i gratulowali szczęścia, ja jednak szukałam wśród wielobarwnego, pełnego chłodnej wyniosłości, sztywno trzymającego się tłumu tej dwójki zupełnie niepasującej do reszty. Serce szalało we mnie z niepokoju, moje oczy biegały po twarzach śmierciożerców, lecz wujostwa nigdzie nie mogłam znaleźć. Narcyza odeszła do swego męża, Lucjusza, pozostawiając mnie przed kościołem ze smutkiem malującym się na twarzy. Najbardziej bałam się tego, że będę musiała wejść tam sama. Nie miałam ojca, który poprowadziłby mnie do ołtarza. Jedyną osobą, która mogła to zrobić, był właśnie wuj Irwing. Surowy i wymagający, ale mimo wszyscy podjął się zadania, aby być mi ojcem.
- Macy, jesteś! - usłyszałam za sobą przenikliwy głos ciotki. Odwróciłam się z szerokim uśmiechem na ustach. Poczułam, jakby coś wielkiego i męczącego spadło mi z serca, a w piersi zrobiło mi się lżej.
- Już się bałam, że nie przyjdziecie - wyznałam, oddychając swobodniej.
Ciotka ubrana była w koronkową, jedwabną, wrzosową szatę na ramiączkach, z głęboko wyciętym dekoltem, jej długie, rudobrązowe, lekko kręcone włosy upięte były w elegancki, przedziwnie wysoki kok ozdobiony prawdziwymi niezapominajkami, dłonie i nadgarstki obwieszone miała srebrnymi i złotymi bransoletkami i łańcuszkami, na środkowym palcu lewej rękipołyskiwał pierścień z ogromnym, błękitnym szafirem. Wuj Irwing wyglądał dużo skromniej od swojej żony. Nie chciał tu być, widziałam to. Rozglądał się dookoła z roztargnieniem, na jego czole widniały głębokie zmarszczki. Jego szata miała zwyczajny krój i była koloru granatowego. Irwing trzymał ręce ukryte w kieszeniach, byłam jednak pewna, że chowa tam różdżkę, na której zaciska palce, gotów do ewentualnej obrony.
Wszystko było już gotowe. Goście siedzieli w ławkach, oczekując na początek ceremonii. Delikatna, elegancka muzyka nagle rozbrzmiała, a wujek Irwing dał mi znak, żeby już iść. W żołądku poczułam skurcz niepokoju, prawie zdenerwowanie, aczkolwiek wypełniało mnie niewypowiedziane szczęście. Za kilka minut miało odmienić się całe moje życie. Miałam stać się żoną i panią domu, choć byłam jeszcze taka młoda...
Trzymając się kurczowo przedramienia wuja, wkroczyłam do środka, a serce drżało mi uroczyście w piersi. Nie widziałam ludzi zgromadzonych w kościele. Był tylko ten piękny, stary ołtarz przesiąknięty Boskim czarem i pełen świętego, złotego blasku krzyż. Tylko Jezus Chrystus będzie świadkiem i gwarantem podczas tego ślubu. Nawet nie zorientowałam się, że Irwing, kiedy tylko doprowadził mnie do ołtarza, odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ostatnich ławek, gdzie już siedziała jego żona. oboje byli zaniepokojeni i przerażeni, czego nie można było powiedzieć o Lynn. Została moją świadkową i stała teraz obok jednego z najgroźniejszych śmierciożerców - Rabastana Lestrange'a, ubrana w jasnozieloną, prostą szatę, uśmiechając się promiennie. Teraz wszyscy stawali się równi, nie było podziałów na dobrych ludzi i popleczników Czarnego Pana. To Bóg i miłość byli sprawcami takiego stanu rzeczy.
- Panie i panowie - przemówił donośnym głosem niski, grubawy czarodziej, otwierając małą, skózaną książeczkę, aby odczytać nam gotową formułkę. - Zebraliśmy się tu, aby świętować zjednoczenie dwóch wiernych dusz...
Zerknęłam na Barty'ego, którego dłoń ściskała pewnie moją. Był piękny, jak zwykle, ubrany w czarną, prostą, aczkolwiek elegancką szatę. Promieniał ze szczęścia; on również na mnie spojrzał, a jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. Przed ceremonią był taki moment, że poczułam poważniejszy skurcz niepokoju. Bałam się, iż Barty zawaga się, zrezygnuje... ale on wcale nie wyglądał tak, jakby miał jakieś wątpliwości. Był pewien swojej decyzji.
- Bartemiuszu Sykstusie, czy chcesz poślubić Macy Alexandrę, być jej wierny w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Tak.
Nawet się nie zawagał, jego ręka nie zadrżała. W ogóle nie bał się utraty wolności, ale może właśnie dlatego, że nigdy mu jej nie ograniczałam. Mimo to trwał przy mnie, a ja nie potrzebowałam być despotyczna wobec niego. Być może nie poznałam jeszcze życia i byłam naiwna, ale czy nie na pełnym zaufaniu powinien opierać się związek?
- Macy Alexandro, czy chcesz poślubić Bartemiusza Sykstusa, być mu wierna w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Chcę.
Głos mi zadrżał, lecz nie z wahania czy niepewności, tylko ze wzruszenia. Byłam szczęśliwa, po prostu szczęśliwa. Należeliśmy już tylko do siebie aż do samej śmierci. Bóg już nie musiał tępić naszej miłości On ją pobłogosławił.
- Ogłaszam więc, że jesteście ze sobą złączeni na całe życie.
___________
Ten rozdział krótki, ponieważ chciałam oddzielić te dwie części ślubu. No i mam jeszcze przed północą kilka odcinków do dodania. Mam andzieję, że w roku 2013 pozostaniecie ze mną, bez względu na zmiany techniczne.
PS: Usunięto mojego bloga z linkami, dlatego mam serdeczną prośbę - podajcie mi adresy Waszych blogów.
Ten rozdział krótki, ponieważ chciałam oddzielić te dwie części ślubu. No i mam jeszcze przed północą kilka odcinków do dodania. Mam andzieję, że w roku 2013 pozostaniecie ze mną, bez względu na zmiany techniczne.
PS: Usunięto mojego bloga z linkami, dlatego mam serdeczną prośbę - podajcie mi adresy Waszych blogów.