31 grudnia 2012

30. Początek nowej drogi życia

Mrużka okazała się być naprawdę wierną i pracowitą pomocnicą. Traktowała mnie jak swoją panią i wykonywała każde moje polecenie. Najbardziej obawiałam sie, że będzie buntować się przeciwko mnie, ponieważ oficjalnie nie należałam jeszcze do rodziny Crouchów. Byłam tylko matką dziedzica całej fortuny rodu, nosiłam nazwisko Savour, nazwisko mojego ojca. Dopuściłam skrzatkę do mego syna, ale mimo wszystko wolałam opiekować się nim sama. Nie byłam próżna i leniwa, dlatego nie czułam się komfortowo, nic nie robiąc. Na szczęście miałam zajęcie. Mianowicie planowanie ślubu. Ciotka Rosalie przesiadywała u mnie prawie codziennie i pomagała mi w załatwieniu wszystkiego. Znała doskonałe, czarodziejskie sklepy z szatami przeznaczonymi tylko do ślubu, firmy, które wypożyczały namioty dla wykwintnych podróżników, zwyczajnych wycieczkowiczów, a także namioty wykorzystywane podczas odpowiednich świąt i uroczystości. Nie chciałam pomocy nikogo spoza kręgu zaufanych osób, tym bardziej od kogoś, kogo w ogóle nie znam, więc odprawiłam osoby, które miały ów namiot rozkładać oraz biegać z jadłem i napojami. Mieliśmy przecież Mrużkę, która obiecała nam pomóc tak, jak tylko sama potrafi.

W przeddzień ślubu dostałam od ciotki Rosalie list z informacją, że cała ich rodzina wstąpi jedynie do kościoła, na wesele zaś nie przyjadą, ponieważ obawiają się śmierciożerców. Rozumiałam ją, na jej miejscu także czułabym się niekomfortowo, gdybym musiała narażać swoich bliskich na spotkanie z... ludźmi naszego pokroju, delikatnie mówiąc.
- Mojej ciotki nie będzie na przyjęciu - mruknęłam, kiedy Barty wszedł do kuchni zdyszany i zaczerwieniony lekko na policzkach. - Ale Lynn będzie, całe szczęście. Z trudem dostała przepustkę, obawiałam się, że pozostanę bez świadkowej.
- Nie przejmuj się. Teraz jesteś moją rodziną. Ty i Dorian - rzekł łagodnie, całując mnie w czoło. - Jeśli nie są w stanie zdobyć się na takie "poświęcenie" i przyjechać na twój ślub, to nie ma się czym przejmować. Żadna strata.

Napił się wody z czystej, stojącej w zlewie szklanki i pobiegł do ogrodu, gdzie Rabastan Lestrange, z którym Barty się blisko przyjaźnił właśnie rozkładał wielki, biały namiot. Wiedziałam, że zwyczajni czarodzieje w takich miejscach łączą się Świętym Węzłem Małżeńskim, ale ja jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Ślub powinien odbywać się w kościele, gdzie moc boska jest największa.

Poza ciotką Rosalie dużą pomocą była mi Narcyza Malfoy. Poznałam ją już dawno, ale dopiero teraz zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać i bardzo zaprzyjaźniłyśmy się, co mnie niezwykle cieszyło, ponieważ Daphne nie mogła mi tak wiele pomóc, przecież była nocnym stworzeniem. Obiecała mi, że odwiedzi nas jutro, zaraz po zmierzchu. Narcyza natomiast spędzała ze mną mnóstwo czasu. Była bardzo elegancką i kulturalną kobietą, z charakteru jednak wydawałą się być spokojna i nieco nieśmiała.
- Twoja siostra mnie zdziebko przeraża - mruknęłam następnego ranka, kiedy Narcyza przybyła do mnie, aby pomóc mi przygotować się do najważniejszego dnia w moim życiu. Siedziałam właśnie spokojnie w łazience, a ona upinała mi włosy. Trochę się denerwowałam, ponieważ mojej sukni wciąż nie było, a powinnam była ją dostać pół godziny temu.
- To fakt, jest denerwująca. Ale ona nie ma dystansu do tego, co robi. Żyje tylko dla Czarnego Pana.
- Nie uważasz, że ona traktuje go trochę... - urwałam, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.
- Wiem, co masz na myśli - przez twarz Narcyzy przebiegł wyraźny cień uśmiechu, a kąciki jej warg zadrgały lekko. - Bellatriks ma naprawdę niepojęty charakter. Czasami gra taką szaloną, ale z jej głową jest wszystko w porządku. Po prostu chce być jak najbliżej sweho umiłowanego pana.
- Czy to jest uczciwe wobec Rudolfa? - zapytałam nieco zlękniona tą informacją. - Dlaczego za niego wyszła, skoro go nie kocha?
Ku mojemu zdumieniu Narcyza zaśmiała się cicho, jakby pouczała dziecko nieposiadające żadnego życiowego doświadczenia.
- Nie wszyscy mają takie szczęście jak ja czy ty. Twoi rodzice nie żyją, wychowały cię osoby, które nie zwracają uwagi na czystość krwi przy wyborze współmałżonka. Udało ci się znaleźć kogoś, kto ma wszystko, co ucieszyłoby twoich rodziców, gdyby żyli. Pieniądze, nazwisko, odpowiedni status w społeczeństwie, pochodzenie... ale gdyby nie spotkał ich taki los, z pewnością sami znaleźliby dla ciebie męża. Ja i Lucjusz mieliśmy ten komfort, że od razu się w sobie zakochaliśmy. Bellatriks natomiast nie kocha Rudolfa, jestem tego pewna. Co nie znaczy, że wciąż się kłócą. Mają takie same poglądy i dobrze się dogadują.
- W takim razie są ze sobą tylko dlatego, że tego chcieli wasi rodzice? - zapytałam, coraz bardziej zadziwiona.
- Dokładnie - odparła jasnowłosa, rada, że rozumiałam to, co mi powiedziała. - Ona kocha kogoś innego, ja to wizę - spojrzała na mnie znacząco; też wiedziałam, kogo ma na myśli. - Widzisz, gdyby Bella znalazła sobie męża szlamę bądź takiego, który nie odpowiadał oczekiwaniom rodziców, zostałaby wyklęta, jak nasza siostra Andromeda. Jej mąż to mugolak, nie mamy dla nich ani odrobiny poszanowania. Dlatego będziesz musiałą zadbać o przyszłość Doriana, to twój pierworodny syn i musisz wychować go tak, aby nie skrzywdził cię potem tak, jak Andromeda moją matkę. Możesz cieszyć się z jednego. Spełniłaś już to, czego oczekuje mężczyzna w małżeństwie. Od dzisiaj wszystko się dla ciebie zmieni, będziesz musiała bardzo uważać.
Poczułam się strasznie na myśl, iż być może złamię w przyszłości serce mojego ukochanego syna. Wiedziałam jednak, że najważniejsze jest to, aby spłodził potomka z odpowiednią kobietą i przedłużył stary ród, do którego należał.
Narcyza zakończyła czesać moje włosy jakieś pięć minut później. Teraz miałam na głowie uroczy kok z całym mnóstwem pereł, na plecy zaś opadało mi kilka pokręconych pasemek kasztanowych włosów. Byłam już praktycznie gotowa do ceremonii, brakowało tylko szaty. Nie musiałam jednak zbyt długo czekać, zaledwie kwadrans później przybyła grupka sów, niosąc ciężką paczkę zawiniętą w brązowy papier zaadresowany do mnie. Narcyza pomogła mi rozpakować pakunek i wyciągnąc z niego szatę. Nie była niezwykle ozdobna, lecz bez wątpienia bardzo ciężka. Kiedy tylko przyjęłam paczkę, sowy natychmiast odleciały.
- Ciotka pomagała mi w wyborze - mruknęłam, rozkładając suknię na kanapie w salonie.
- U nas w rodzinie panna młoda ubiera suknię matki przyszłego męża - odparła Narcyza i pomogła mi rozebrać się do bielizny.
Szata ślubna była śnieżnobiała, klasyczna, z prostą, długą do ziemi spódnicą uszytą z lśniącej, miękkiej satyny, gorset zaś, suto marszczony na piersiach, wiązany z tyłu aksamitną, cieniutką wstążką, wyszywany był srebrną nicią oraz drobnymi niczym kropelki porannej rosy diamencikamiukłądającymi się w pełne, dorodne pąki róż. Nie bez trudu przyodziałam się w ten strój, uważając przy tym, aby nie pozadziewać długimi paznokciami delikatnych, długich, koronkowych rękawów, ciasno przylegających do ramion. Suknia szyta była na miarę, lecz nie czułam dyskomfortu, kiedy się w niej poruszałam. Narcyza umieściła ostrożnie długi, alabastrowo biały welon na moich pieczołowicie ułożonych włosach i pomogła założyć mi wysokie, srebrne pantofle. Byłam gotowa do drogi, obawiałam się tylko, że do ołtarza będę musiała udać się sama. Nie miałąm stu procentowej pewności, że wuj przybędzie na ślub. Pani Malfoy chyba zauważyła mój niepokój, ponieważ uśmiechnęła się w sposób dodający otuchy i powiedziała cicho:
- Macy, wszystko pójdzie tak, jak sobie to zaplanowaliście.
- Mam nadzieję - westchnęłam.
Niecały kwadrans później postanowiłyśmy się tereportować. Ze względu na środki bezpieczeństwa oraz całą masę zaklęć ochraniających dom, nie wynajęliśmy żadnego środka transportu, a lot czymkolwiek był raczej niemożliwy w moim wypadku. Mrużka udała się do kościoła, ściskając w ramionach odświętnie ubranego Doriana, który tego dnia nie zapłakał ani razu, tylko obserwował całe zamieszanie szeroko otwartymi, lazurowymi oczami pełnymi zdumienia. Sama przyodziana była w czystą, kremową hustę udrapowaną jak togę. Słyszałam, że Mrużka bardzo dużo piła, w ogóle nie pracowała, tylko rozpaczałą. Od kiedy przyjęliśmy ją do nas na służbę, zmieniła się. Była o wiele bardziej radosna, kremowego pisa do ust nie brała i zachowywała się jak na dobrą skrzatkę przystało. Otrzymywała od nas należyty szacunek i chyba... była szczęśliwa. Wiedziałam, że śmierciożercy nie traktowali w ten sposób swoich służących, ale sumienie nie pozwalało mi być tak okrutną dla kogoś, kto tak bardzo mi pomagał.
Kiedy tylko wraz z Narcyzą pojawiłyśmy się pod murami kościoła, moim oczom ukazał się spory tłum ubranych w odświętne, eleganckie szaty ludzi. Większość z nich znałam, lecz byli też tacy, których nawet nigdy nie widziałam na oczy. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to tylko to, że byli znajomymi Barty'ego. A co do mojego przyszłego męża, to nie widziałam go na dziedzińcu. Zapewne znajdował się już w kościele. Goście powoli wchodzili do środka, niektórzy witali się ze mną i gratulowali szczęścia, ja jednak szukałam wśród wielobarwnego, pełnego chłodnej wyniosłości, sztywno trzymającego się tłumu tej dwójki zupełnie niepasującej do reszty. Serce szalało we mnie z niepokoju, moje oczy biegały po twarzach śmierciożerców, lecz wujostwa nigdzie nie mogłam znaleźć. Narcyza odeszła do swego męża, Lucjusza, pozostawiając mnie przed kościołem ze smutkiem malującym się na twarzy. Najbardziej bałam się tego, że będę musiała wejść tam sama. Nie miałam ojca, który poprowadziłby mnie do ołtarza. Jedyną osobą, która mogła to zrobić, był właśnie wuj Irwing. Surowy i wymagający, ale mimo wszyscy podjął się zadania, aby być mi ojcem.
- Macy, jesteś! - usłyszałam za sobą przenikliwy głos ciotki. Odwróciłam się z szerokim uśmiechem na ustach. Poczułam, jakby coś wielkiego i męczącego spadło mi z serca, a w piersi zrobiło mi się lżej.
- Już się bałam, że nie przyjdziecie - wyznałam, oddychając swobodniej.
Ciotka ubrana była w koronkową, jedwabną, wrzosową szatę na ramiączkach, z głęboko wyciętym dekoltem, jej długie, rudobrązowe, lekko kręcone włosy upięte były w elegancki, przedziwnie wysoki kok ozdobiony prawdziwymi niezapominajkami, dłonie i nadgarstki obwieszone miała srebrnymi i złotymi bransoletkami i łańcuszkami, na środkowym palcu lewej rękipołyskiwał pierścień z ogromnym, błękitnym szafirem. Wuj Irwing wyglądał dużo skromniej od swojej żony. Nie chciał tu być, widziałam to. Rozglądał się dookoła z roztargnieniem, na jego czole widniały głębokie zmarszczki. Jego szata miała zwyczajny krój i była koloru granatowego. Irwing trzymał ręce ukryte w kieszeniach, byłam jednak pewna, że chowa tam różdżkę, na której zaciska palce, gotów do ewentualnej obrony.
Wszystko było już gotowe. Goście siedzieli w ławkach, oczekując na początek ceremonii. Delikatna, elegancka muzyka nagle rozbrzmiała, a wujek Irwing dał mi znak, żeby już iść. W żołądku poczułam skurcz niepokoju, prawie zdenerwowanie, aczkolwiek wypełniało mnie niewypowiedziane szczęście. Za kilka minut miało odmienić się całe moje życie. Miałam stać się żoną i panią domu, choć byłam jeszcze taka młoda...
Trzymając się kurczowo przedramienia wuja, wkroczyłam do środka, a serce drżało mi uroczyście w piersi. Nie widziałam ludzi zgromadzonych w kościele. Był tylko ten piękny, stary ołtarz przesiąknięty Boskim czarem i pełen świętego, złotego blasku krzyż. Tylko Jezus Chrystus będzie świadkiem i gwarantem podczas tego ślubu. Nawet nie zorientowałam się, że Irwing, kiedy tylko doprowadził mnie do ołtarza, odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku ostatnich ławek, gdzie już siedziała jego żona. oboje byli zaniepokojeni i przerażeni, czego nie można było powiedzieć o Lynn. Została moją świadkową i stała teraz obok jednego z najgroźniejszych śmierciożerców - Rabastana Lestrange'a, ubrana w jasnozieloną, prostą szatę, uśmiechając się promiennie. Teraz wszyscy stawali się równi, nie było podziałów na dobrych ludzi i popleczników Czarnego Pana. To Bóg i miłość byli sprawcami takiego stanu rzeczy.
- Panie i panowie - przemówił donośnym głosem niski, grubawy czarodziej, otwierając małą, skózaną książeczkę, aby odczytać nam gotową formułkę. - Zebraliśmy się tu, aby świętować zjednoczenie dwóch wiernych dusz...
Zerknęłam na Barty'ego, którego dłoń ściskała pewnie moją. Był piękny, jak zwykle, ubrany w czarną, prostą, aczkolwiek elegancką szatę. Promieniał ze szczęścia; on również na mnie spojrzał, a jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. Przed ceremonią był taki moment, że poczułam poważniejszy skurcz niepokoju. Bałam się, iż Barty zawaga się, zrezygnuje... ale on wcale nie wyglądał tak, jakby miał jakieś wątpliwości. Był pewien swojej decyzji.
- Bartemiuszu Sykstusie, czy chcesz poślubić Macy Alexandrę, być jej wierny w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Tak.
Nawet się nie zawagał, jego ręka nie zadrżała. W ogóle nie bał się utraty wolności, ale może właśnie dlatego, że nigdy mu jej nie ograniczałam. Mimo to trwał przy mnie, a ja nie potrzebowałam być despotyczna wobec niego. Być może nie poznałam jeszcze życia i byłam naiwna, ale czy nie na pełnym zaufaniu powinien opierać się związek?
- Macy Alexandro, czy chcesz poślubić Bartemiusza Sykstusa, być mu wierna w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i smutku?
- Chcę.
Głos mi zadrżał, lecz nie z wahania czy niepewności, tylko ze wzruszenia. Byłam szczęśliwa, po prostu szczęśliwa. Należeliśmy już tylko do siebie aż do samej śmierci. Bóg już nie musiał tępić naszej miłości On ją pobłogosławił.
- Ogłaszam więc, że jesteście ze sobą złączeni na całe życie.

___________
Ten rozdział krótki, ponieważ chciałam oddzielić te dwie części ślubu. No i mam jeszcze przed północą kilka odcinków do dodania. Mam andzieję, że w roku 2013 pozostaniecie ze mną, bez względu na zmiany techniczne.
PS: Usunięto mojego bloga z linkami, dlatego mam serdeczną prośbę - podajcie mi adresy Waszych blogów.

23 grudnia 2012

29. Bez ciemności nie ma snów

Nadszedł maj. Róże dookoła domu rozkwitły, a powietrze było przesiąknięte ich zapachem. Kiedy zaś wiatr wiał od strony lasu, czuć było aromat sosen i wrzosów. Żyło się nam całkiem nieźle, pomijając te chwile, kiedy Bartemiusz musiał znikać na kilka dni. Już do tego przywykłam, ale wciąż się o niego martwiłam. Gdybym była sama, może byłoby mi to łatwiej znieść, ale teraz, kiedy mieliśmy syna, bałam się jeszcze bardziej. Nie chciałam, żeby Dorian wychowywał się bez ojca.
Pewnego dnia podczas śniadania Barty odezwał się do mnie:
- Pamiętasz, zapytałem cię kiedyś, czy zgodziłabyś się zostać moją żoną. Jest maj, myślałem, że pobierzemy się w tym miesiącu. Chciałbym to zrobić jak najszybciej, zanim Czarny Pan odsłucha przepowiednię. Co ty na to?
Oparłam się o drewniany podłokietnik krzesła.
- Myślę, że to dobrzy pomysł. Boję się tego, co się będzie działo, kiedy on pozna jej treść. Boję się, że będziesz zobowiązany do wyruszenia na jakąś niebezpieczną misję... A mnie przecież Czarny Pan nie dopuści do czegoś takiego tylko dlatego, że jestem dziewczyną - odparłam. - A wiesz, że jeśli chcesz się ze mną ożenić, będziesz musiał poznać moją ciotkę i wuja.
Mina Bartemiusza trochę zżedła, ale natychmiast uśmiechnął się krzywo. Wiedziałam, że nie bardzo za nimi przepadał, mimo że nawet ich nie znał, ale wcale mu się nie dziwiłam. W końcu popierali Zakon Feniksa i Dumbledore'a.

Dlatego więc, kiedy tylko mieliśmy trochę czasu, wysłałam do ciotki sowę z zaproszeniem na obiad. Oboje z Crouchem mieliśmy spore wątpliwości co do miejsca, ale to w końcu moja rodzina. Chcieli mojego szczęścia i nigdy nie zrobiliby czegoś, co miałoby mi zaszkodzić. Odpowiedź przyszła tuż przed kolacją.

Moja kochana Macy,
bardzo chętnie Was odwiedzimy, możemy wpaść na jutrzejszy obiad. Musiałabyś jednak po nas wyjść, bo sądzę, że Wasz dom otacza wiele zaklęć.
Do zobaczenia,
ciotka Rosalie

Pokazałam ów list Bartemiuszowi. Przeczytał go i przełknął automatycznie ślinę. Na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny cień niepokoju.
- No cóż, miałem cichą nadzieję, że odmówią - mruknął.
- Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Moja ciotka i wujek nas nie wydadzą. Wiesz, możemy mieć do nich większe zaufanie, niż oni do nas. W końcu jesteśmy śmierciożercami - odpowiedziałam z ciepłym uśmiechem. Usiadłam mu na kolanach i pocałowałam go w usta. Jego palce wplotły się w moje włosy. Trwało to długo, a ja poczułam pod sobą coś twardniejącego. Obiecałam sobie, że nie będę się z nim kochać aż do ślubu, więc szybko to przerwałam, mimo że mnie również tego brakowało.

Następnego ranka od razu zabrałam się za przygotowanie obiadu. Chciałam, żeby był wyjątkowy, ciotka zawsze uważała, że jako Ślizgonka nie będę dobrą panią domu, więc chciałam ją pozytywnie zaskoczyć i udowodnić, że się myliła. Bardzo mi na tym zależało. Dlatego ugotowałam zupę pomidorową na pierwsze i pieczoną rybę z tłuczonymi ziemniakami i sałatką warzywną na drugie danie.Barty'emu kazałam zająć się Dorianem, sama zaś nakryłam stół białym obrusem, rozstawiłam porcelanową zastawę i ustawiłam na środku wazon ze świeżo ściętymi, białymi różami.
Ciotka, wuj i trójka kuzynów zjawili się w Dziurawym Kotle o czternastej trzydzieści. Zabrałam ich za pomocą teleportacji łącznej do naszego domu. Kiedy zobaczyli z drogi ogród, ich oczy powiększyły się dwukrotnie ze zdziwienia.
- I jak się wam podoba? - zapytałam z uśmiechem, widząc ich miny. Poczułam, że serca mojej rodziny chyba trochę zmiękły.
- Macie czas zajmować się tymi wszystkimi roślinami? Przy takim małym dziecku trzeba poświęcić jemu cały wolny czas - oświadczyła Rosalie, a jej surowy ton powrócił tak gwałtownie, że przez chwilę stałam, nieco zaskoczona tą nagłą zmianą.
- To Barty. On opiekuje się ogrodem - odpowiedziałam, trochę urażona jej sceptycznym podejściem.
Weszliśmy do środka. Crouch wyczarował dodatkowe krzesła i teraz było trochę ciasno, ale i tak efekt bardzo mnie zadowolił. Zaprowadziłam ich do salonu, żeby przedstawić im ukochanego i pokazać syna.
- Mój narzeczony, Barty Crouch - powiedziałam cicho. Wuj uścisnął mu dłoń, ciotka tak samo. Lynn wyglądała na przerażoną. Zapewne ojciec musiał naopowiadać jej, jaki to ten śmierciożerca jest zły i nie warto mu ufać. Hope zaś trzymała się kurczowo ręki swojej matki. Atmosfera była raczej napięta, ale postanowiłam jakoś to naprawić.
- Pokażę wam Doriana, chodźcie.
Udaliśmy się do pokoju mojego syna. Lynn pochyliła się nad drewnianą kołyską. Okrągłe, niebieskie oczy chłopczyka utkwione były w jej twarzy, usteczka rozwarły się lekko. Rosalie westchnęła z zachwytem. Poznałam po tym, że osiągnęłam to, czego chciałam.
- Jaki słodki. Jest bardzo podobny do ciebie - zwróciła się do Bartemiusza i zerknęła na niego. Atmosfera trochę się rozluźniła. Udaliśmy się do kuchni, żeby zjeść obiad. Crouch prawie w ogóle się nie odzywał, a i wuj nie sprawiał wrażenia zainteresowanego prowadzeniem konwersacji z nim. Opowiadał za to dużo o ministerstwie, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że kiedy tylko wyjdą, natychmiast pobiegniemy do Czarnego Pana i wszystko mu przekażemy.
- Nie wiem, czy słyszeliście... w Hogwarcie uczy teraz obrony przed czarną magią urzędniczka, i to na wysokim stanowisku, nazywa się Dolores Umbridge...
- Tak, było w "Proroku"... - wtrąciłam, ale Irwing mówił dalej, jakby mnie nie usłyszał:
- Uczniowie bardzo są przez nią tępieni. Tak, nauczyciele także nie mają lekko. No i... Dumbledore musiał uciekać.
Nagle umilkł, zerkając z przerażeniem na żonę, która rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, po czym utkwiła wzrok w swoim kawałku pieczonej ryby. Przez jakiś czas nikt nie odezwał się ani słowem, zapadło niezręczne milczenie. Zakończyliśmy obiad i udaliśmy się do salonu, gdzie podałam kawę i szarlotkę.
- Na kiedy planujecie ślub? - zapytała ciotka, patrząc to na mnie, to na Bartemiusza.
- Myśleliśmy o ostatnim dniu maja, ale jeszcze zobaczymy, jak to będzie z pogodą i z... no.
Tym razem to ja wymieniłam z Crouchem szybkie spojrzenia. Pogoda tak naprawdę nie miała nic do daty ślubu. Chodziło raczej o to, kiedy Lord Voldemort będzie zamierzał zdobyć przepowiednię. Nie mogłam przecież podać im prawdziwych powodów. Poza tym... sama do końca ich nie znałam. Chciałabym, żeby to wszystko było łatwiejsze. Może już nie do końca do rozwiązania, ale chociaż zrozumienia.

Kiedy nadszedł wieczór, wujostwo podziękowało za obiad i skierowało się do wyjścia. Irwing pomógł Rosalie ubrać łososiowy, cienki, wyjściowy płaszczyk, po czym wyciągnął dłoń w kierunku Bartemiusza. Ten zerknął na nią, dopiero po chwili ją uścisnął, choć na jego twarzy pojawiło się wahanie pomieszane z nieufnością.
- Miło nam było pana poznać. Jeśli będziecie potrzebować pomocy w przygotowaniach do ślubu, piszcie - rzekł. Pożegnaliśmy się z nimi, a wujek i ciotka razem z dziećmi opuścili dom. Pomachałam im, ale oni natychmiast się teleportowali, jakby chcieli jak najszybciej opuścić to miejsce. Z wyrazem zrezygnowania na twarzy zamknęłam drzwi na klucz i oparłam się o nie plecami. Barty podszedł do mnie i uśmiechnął się.
- Nie przejmuj się, to był dla nich szok. Muszę się przyzwyczaić do tego, że twoim mężem zostanie śmierciożerca - powiedział cicho.

Wziął mnie na ręce i zaniósł na górę. Dobrze wiedziałam, jakie miał wobec mnie zamiary, ale ja nie chciałam mu ulec. Już tak długo wytrzymaliśmy, to mogliśmy poczekać te kilkanaście dni. Crouch położył mnie na łóżku, jedną ręką podtrzymując moją głowę, drugą zaś rozpinając mi spodnie. Jego usta powoli przesuwały się po mojej szyi, a ja nie chciałam tego przerwać, ale... musiałam. Delikatnie zaparłam się rękami i odwróciłam głowę.
- Poczekajmy jeszcze. Idź spać na dół, dobrze? Tak będzie najlepiej, idź.
Czułam się fatalnie, odsyłając go do innego pomieszczenia, ale wolałam spać sama, niż narazić nas na niepotrzebne pokusy. Obiecałam sobie, że nie pozwolę się mu dotknąć aż do ślubu i tak też zrobię. Barty zsunął się ze mnie i odetchnął głęboko.
- Dobrze, jak sobie życzysz. Ale musimy jak najszybciej wziąć ten ślub - uśmiechnął się, pochylił się nade mną, żeby pocałować mnie na dobranoc w policzek, po czym opuścił sypialnię i zamknął za sobą drzwi. Westchnęłam ciężko, czując palące wyrzuty sumienia. może faktycznie należałoby zająć się już przygotowaniami do ślubu? Najlepiej od następnego dnia.

Rano wstałam skoro świt. Słońce otulało bladymi promieniami różowawy horyzont, nocne gwiazdy bladły szybko, fiolet prędko zmieniał się w czysty błękit. Wrzaski dziecka zmusiły mnie do zejścia na dół. Musiałam się nim zająć, ale nie myślałam o tym. Coraz częściej głowiłam się nad kolejną, bardzo ważną misją, którą Lucjusz Malfoy otrzymał od Czarnego Pana. Na ostatnim spotkaniu zasugerował mi, że chce sprawdzić moją odwagę i magiczne umiejętności w prawdziwym boju. Ja byłam tym pomysłem zachwycona, choć trochę obawiałam się tego, gdyż Czarny Pan nie wyjawił nam, jak ów plan ma zostać zrealizowany.
Usłyszałam, jak Barty schodzi z góry, więc szybko otrząsnęłam się z myśli. Kiedy jednak Crouch wszedł do pokoju, wyglądał na nieco przygnębionego i zamyślonego. Bez słowa usiadł na parapecie tuż za uchylonym oknem, a ja pomyślałam, że jest zły na mnie, ponieważ wczoraj potraktowałam go tak podle, ale on w końcu odezwał się, a gdy to zrobił, głos miał opanowany i spokojny:
- Zastanawiałem się nad pomysłem Czarnego Pana. No wiesz, nad twoim uczestnictwem w misji.
- I co, chcesz pewnie zatrzymać mnie w domu, abym bezpiecznie przeczekała najgorsze? - zapytałam, a w moim głosie mimowolnie zabrzmiała pretensja. - Posłuchaj, ja nie chcę być tylko żoną śmierciożercy, jak Narcyza, chcę BYĆ śmierciożercą. może i nie pasują mi niektóre pomysły Czarnego Pana, ale tylko dzięki służbie u niego mogę się zemścić...
- Macy, nawet przez chwilę nie zamierzałem cię od niczego odwodzić, a już tym bardziej zakazywać - przerwał mi Barty, a kąciki jego ust zadrgały lekko. - Zastanawiałem się tylko nad tym, jak moglibyśmy spokojnie być śmierciożercami bez narażania Doriana. Mam pomysł i sądzę, że może być dobry. Tylko musisz mi trochę pomóc.
- Och. Przepraszam. oczywiście, że ci pomogę.
- Musisz napisać do Lynn i poprosić, aby udała się do kuchni i odnalazła Mróżkę, po czym dała jej to - wyciągnął z kieszeni szlafroka swoją świeżo upraną skarpetę. - Oraz list. Najlepiej, aby zrobiła to jak najszybciej.
Powoli zaczynałam rozumieć, o co chodzi Barty'emu, lecz nie miałam pojęcia, po co ten list. Czy skrzaty domowe w ogóle potrafią czytać? Crouch chciał, aby Lynn uwolniła Mrużkę, to fakt. Ale czy ona będzie chciała do nas wrócić po tym, co usłyszała? Przecież Barty zabił jej umiłowanego pana, więc posłuszeństwo mordercy pana Croucha było raczej czymś więcej niż tylko szokiem. Uwielbiała ojca Barty'ego, jego stanowczość i surowość, a nawet niegrzeczne zachowanie wobec niej samej. Ani ja, ani Bartemiusz nie traktowaliśmy innych magicznych stworzeń jak gorszy gatunek. Bardzo się bałam, czy Mrużka, o ile zgodzi się wrócić, uzna mnie za swoją nową panią.
Tak czy inaczej, jeszcze tego samego dnia napisałam do Lynn z prośbą o odnalezienie skrzatki, nie miałam jednak dużych nadziei na powodzenie tej misji. Każdy wiedział, że Barty był śmierciożercą, a Mrużka podzielała poglądy swego pana. Nienawidziła ich. Miała ludzkie uczucia, ale czy będzie miała w sobie na tyle człowieczeństwa, aby przebaczyć?

Coraz częściej zastanawialiśmy się z Bartemiuszem nad weselem. Chciałam wyjść za niego jak najszybciej, aby móc stworzyć z nim prawdziwą rodzinę. No i teraz, kiedy Dorian był już na świecie, można było zacząć wszystko planować. Nie chciałam wykwintnego, do przesady wystawnego przyjęcia, wolałam zaprosić najbliższych na mszę w kościele i kolację oraz tańce do białego rana, o ile będzie taka możliwość - w ogrodzie. Wyprawienie wesela w wynajętej restauracji  bądź sali nie wchodziło w grę. Nie wyobrażam sobie takiego ryzyka, Bartemiusz był jednym z najbardziej poszukiwanych śmierciożerców, codziennie dziwiłam się, że aurorzy nie załomotali jeszcze do naszych drzwi. Nikomu tego nie mówiłam, ale wielokrotnie byłam przerażona perspektywą bycia schwytaną przez pracowników ministerstwa, zwłaszcza, kiedy przebywałam w domu sama z Dorianem. Sama i całkiem bezbronna.
List od Lynn przeszedł następnego ranka. Był krótki i raczej treściwy, co było zadziwiające, bo dziewczyna zazwyczaj miała dużo do powiedzenia. Ach, dojrzewanie...

Droga Macy -
uczyniłam tak, jak tego chciałaś. Mrużka wciąż dużo pije, ale bardzo się ucieszyła, kiedy jej powiedziałam, że jej dawny pan napisał do niej list. Obiecała, że się z Wami skontaktuje. Mam nadzieję, że się niebawem zobaczymy. Już nie mogę się doczekać Waszego ślubu!
Lynn

Pokazałam tę wiadomość Barty'emu. Nie wyglądał na zachwyconego, ponieważ list nie brzmiał zbyt optymistycznie. Jedyne, co nam pozostało, to czekać na kontakt z Mrużką. A czas i miejsce spotkania był zależne tylko od niej. Trapiło mnie, jak można nakłonić Dumbledore'a do uwolnienia skrzatki, abyśmy mogli zatrudnić ją u siebie.
Nie musieliśmy jednak czekać na skrzatkę zbyt długo. Nadszedł wieczór, a ja byłam właśnie zajęta przygotowywaniem kolacji, kiedy ktoś zapukał cicho do drzwi wejściowych. Bartemiusz, który siedział w salonie i z nudów polerował swoją różdżkę, popijając ognistą whisky, natychmiast wstał i ruszył w stronę drzwi, aby wpuścić gościa. Usłyszałam ciche, stłumione skrzypnięcie już dawno nieoliwionych zawiasów i krótki, zduszony okrzyk Barty'ego. Na samym początku przyszedł mi do głowy absurdalny pomysł, że to może Nelly na nowo wróciła nas dręczyć, ale kiedy wyszłam na korytarz, ujrzałam stojącą w progu Mrużkę. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Widać było, że nie dbała o siebie - jej uszy zwisały żałośnie, wielkie, przekrwione oczy spoglądały ponuro to na mnie, to na Bartemiusza. Było w niej coś dziwacznego, ale ja dopiero po chwili zorientowałam się, co jest w jej postaci innego. Mianowicie, ubranie. Mrużka nie miała na sobie chusty, serwety czy czegoś podobnego, w czym chodziły skrzaty domowe, ale dziecięcą sukieneczkę w żółte i pomarańczowe kwiatki, na głowie nosiła słomkowy kapelusz z dziurami na uszy. To nie był normalny strój skrzata domowego pracującego w Hogwarcie.
- Mrużko, jednak postanowiłaś odpowiedzieć na nasz list - mruknęłam. - Wejdź do środka. Wielkie oczy skrzatki zalśniły od łez, które się w nich nagromadziły, kiedy Crouch zamykał za nią drzwi. Nie miałam pojęcia, jak się zachowa, więc wolałam na początku o nic nie pytać. Lepiej było poczekać, aż sama zacznie mówić. Mrużka rozejrzała się po korytarzu z jakąś ckliwą czułością, a oczy zaszły jej mgłą, jakby pogrążyła się we wspomnieniach.
- Mrużka dostała list, ale nie zrozumiała z niego ani słowa - wychrypiała niezwykle przenikliwym, ale drżącym głosem.
- Czego tu nie rozumieć? - zapytał bardzo łagodnie Barty. - Chcemy, żebyś wróciła do pracy. Mój ojciec popełnił duży błąd, wyrzucając cię. Nie mógł sobie poradzić bez twojej pomocy.
- Mogłabym... mogłabym wrócić do domu pana i p-pracować, j-jak moja matka i b-babka? - wyjąkała, a jej oczy znów szybko wypełniły się łzami.
- O ile twój stan na to pozwala, słyszałem, że pracujesz w Hogwarcie, a twoim panem jest Dumbledore - odparł Barty, siląc się na spokój. Widziałam po wyrazie jego twarzy, że był nieco zafrasowany obecnością i zachowaniem skrzatki.
- Ta głupia dziewczyna, Hermiona Granger, porozkładała w całej wieży Gryffindoru ubrania i teraz wszystkie skrzaty są wolne, ale pracują, bo nie mają się gdzie podziać.
Głos jej zadrżał, załamał się, a ona sama ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem tak żałosnym i rozpaczliwym, że serce zmiękło mi na ten widok, a ja chciałam powiedzieć jej jakieś słowo pocieszenia. Nie śmiałam się jednak odezwać, patrzyłam tylko na Bartemiusza, który wzruszył lekko ramionami. Najwyraźniej stwierdził, że najlepiej będzie nie robić nic. Odczekaliśmy, aż skrzatka się uspokoi (a trochę to trwało), po czym Crouch zapytał:
- Czyli oficjalnie jesteś wolna i możemy przyjąć cię do pracy?
- Gdybym nie była, to bym tutaj nie przyszła - odparła, wciąż roniąc wielkie, błyszczące niczym perły łzy. - Profesor Dumbledore zabronił skrzatom kontaktować się ze śmierciożercami.
Zamilkła, patrząc z nadzieją w stanowcze, zimne oczy Barty'ego. Według mnie był nieco zbyt zaborczy wobec Mrużki, przecież zależało nam na tym, aby zatrudniła się u nas do pracy. Wyglądało jednak na to, że skrzatka w ogóle nie przejęła się chłodnym tonem Bartemiusza.
- W takim razie chcielibyśmy, żebyś wróciła do swojej dawnej pracy - rzekł. Uśmiechnął się dopiero, kiedy Mrużka upadła na podłogę, płacząc ze szczęścia.
- Musisz wiedzieć, że obowiązują cię te same prawa i obowiązki, co za życia mojego ojca - dodał nieco głośniej, aby skrzatka, mimo szlochów, wszystko dokładnie usłyszała. Uniosła swoje wypełnione łzami i ogromnym szczęściem oczy i utkwiła wzrok w swoim nowym panu, wielbiąc go w milczeniu.
- Posłuchaj, od teraz będziesz też musiała słuchać Macy, bo jest twoją panią - dodał, zerkając na mnie. Podjęłam decyzję, że nie będę odzywała się ani wypowiadała na ten temat, ponieważ to Barty był głową rodziny i do niego należało decydowanie w tak ważnych sprawach. Być może nie miałam zdania na ten temat, ale przynajmniej byłam spokojniejsza.
Crouch powiedział Mrużce, czego od niej oczekuje i wydał jej kilka prostych poleceń, które wykonała z godnym podziwu zapałem. Obserwowałam ją dyskretnie jakiś czas, kołysząc usypiającego Doriana. Cieszyłam się, że będę miała pomoc w domu, ale obawiałam się zostawić syna pod jej opieką. Byłam z nim bardzo związana i spędzałam każdą wolną chwilę w jego towarzystwie.
- Powinnaś jej zaufać - poradził mi Barty, kiedy zwierzyłam jmu się ze swoich wątpliwości. Leżeliśmy już w łóżku, ale ja jakoś nie mogłam zasnąć. - Zajmowała się mną, kiedy byłem mały, później opiekowała się Elenai... to dobra skrzatka.
- Wiem, ale boję się, że Dorian bardziej przywiąże się do niej, niż do jego własnej matki - westchnęłam.

___________
Dawno niczego nie dodałam, ale powodem jest to, że przez długi czas nie było mnie w domu. Do tego przenieśli mnie na blog.pl i musiałam to jakoś opanować. Życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji świąt, kolejny rozdział postaram się dodać przed moim kolejnym wyjazdem, tym razem już na bardzo długo.

PS: Przepraszam za paskudny wygląd posta, ale nie mogę nic na ty zasranym blog.pl zrobić, kasuje mi wszystkie akapity, pochylenia i inne rzeczy, wydaje mi się, że tak już będzie musiało zostać. Jeszcze raz przepraszam.

22 listopada 2012

28. Koszmar zakończony

         Daphne wyglądała na uradowaną. Zerkała to na mnie, to na Barty'ego, ale oboje mieliśmy nietęgie miny, więc dodała:
         - Nelly wcale nie jest w ciąży!
Zamrugałam szybko. To był dla mnie prawdziwy szok, ale kiedy minął, poczułam się, jakby potężny kamień spadł mi z serca. Ufałam Daphne.
         - Zaraz, ale to może były kłamliwe myśli. No wiesz, może ona sobie to tylko wyobrażała - mruknęłam.
         - Potrafię rozpoznać prawdę. Nelly kłamała też w innej sprawie. Nigdy nie spała z Bartym. Nigdy z nikim nie spała - odpowiedziała, a oczy jej lśniły. Zupełnie nie mogłam uwierzyć w te słowa. Jak to? Nie było żadnego seksu? Przecież Nelly powiedziała coś innego! Co prawda, Crouch niczego nie pamiętał, ale...
         - Dlaczego kłamała? Przecież obudziłem się, a ona leżała naga w łóżku i wyglądała na szczęśliwą - zauważył.
         - Nie wiem. Ale kiedy wróci, musimy ją o to zapytać. Natychmiast wykryję, czy mówi prawdę. Żadne czary jej nie pomogą - odparła Daphne.
Moja radość była naprawdę nieopisana. Barty nigdy mnie nie zdradził, a wszystko mogło być tak, jak dawniej. Czułam na sercu dawną lekkość, która wydała mi się dwukrotnie większa przez cierpienie trwające przez tak długi czas. Pozwoliłam Crouchowi objąć się, w końcu o nic nie mogłam go oskarżyć. Dawne uczucie na nowo zapłonęło w moim sercu jeszcze silniejszym żarem.
         Na Nelly musieliśmy czekać nieco ponad godzinę. Kiedy weszła do salonu obładowana torbami, odezwałam się do niej tonem spokojnym, który nawet jej wydał się podejrzany:
         - Kobietom w ciąży nie wolno dźwigać, zapomniałaś?
Blondynka upuściła je na podłogę i spojrzała na Daphne.
         - Dlaczego wampirzyca opuszcza swoją trumnę w biały dzień? Czyżby udawała, że jest wampirzycą? - spytała, na co ta roześmiała się cicho.
         - Wydaje mi się, że to nieistotne. A może to ty masz nam coś do powiedzenia? Minęło już cztery miesiące, a czujesz się i wyglądasz znakomicie - odrzekła.
Nelly zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem, acz podejrzliwym wzrokiem. Przez chwilę nie mówiła nic, ja zaś zastanawiałam się, jakie kłamstwo tym razem wymyśli. Nigdy jakoś nie zwróciłam uwagi na jej brzuch, ale teraz, mimo że miała na sobie luźną bluzkę z długimi rękawami nie wyglądało, by przybył jej choć jeden kilogram więcej.
         - Po prostu dobrze się trzymam, to wszystko. Nie muszę ci się tłumaczyć - oświadczyła leciutko niepewnym tonem, ale spróbowała zatuszować wahanie wyniosłym wyrazem twarzy. W końcu Barty nie wytrzymał i zwrócił się do niej z bardzo zniecierpliwioną miną:
         - Dość tych żartów, wiemy, że nie spałaś ze mną i nie jesteś w ciąży.
To była przełomowa chwila. Nasze poważne miny spowodowały, że pewność siebie uciekła z Nelly jak powietrze z przekłutego balonika. Przez jakiś czas milczała, myśląc usilnie. Mnie zależało tylko na odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
         - Upiłam Barty'ego, bo wiedziałam, że na trzeźwo nigdy cię nie zdradzi. Ale on wciąż się opierał, więc na końcu był tak pijany, że nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie nadawał się do niczego, więc położyłam go do łóżka, rozebrałam, ze sobą zrobiłam to samo, a kiedy rano się obudził, powiedziałam mu, że ze sobą spaliśmy - wyznała w końcu, spuściwszy wzrok. - Zniknęłam na jakiś czas, ale Barty się nie odzywał. Miałam nadzieję, że to przemyśli i zaproponuje mi spotkanie. Stwierdziłam, że najlepiej będzie udać ciążę. Wiedziałam, że mnie nie wyrzucicie. Zrobiłam to, bo cię kocham, Barty.
         - To, co zrobiłaś było obrzydliwe. Zatrułaś nam cztery miesiące życia, nie rozumiem... Byłaś mi najbliższą osobą - powiedziałam, mrużąc oczy.
         - Wiem, przepraszam. Zabiorę swoje rzeczy i wrócę do siebie.
         - Słusznie - odparłam.
Po prostu nie mogłam się nie cieszyć tym nagłym zwrotem. Kiedy opuściła nasz dom, Daphne potwierdziła, że to, co tym razem wyznała, to prawda. Stwierdziła też, że dłużej nie będzie nas absorbować swoją obecnością.
         - Nie wiem, jak ci dziękować - powiedziałam jej, kiedy stałyśmy już przy drzwiach i przytuliłam ją. Czułam, że to ona była moją prawdziwą przyjaciółką, nie Nelly. Nie mogłam uwierzyć, że przez tak długi czas byłam ślepa.
         - Dobrze, że mogłam ci się odwdzięczyć. Zostawiam was, pewnie chcecie teraz pobyć sami - odrzekła, pomachała nam na odchodnym i wyszła. Czułam się tak szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Po prostu nie mogłam przestać się uśmiechać. Wiedziałam, że Barty czuł podobnie.
         - To było straszne, te cztery miesiące, wszystko przez moją głupotę - oświadczył, kiedy usiedliśmy na kanapie z filiżanką gorącej herbaty i biszkoptami w czekoladzie. - Mogłem ją od razu wyrzucić.
         - Przestań, dobrze, że tak się stało. Przejrzałam na oczy i dowiedziałam się, jaka Nelly jest naprawdę. Pół biedy, że mogła cię uwieść i zajść w ciążę. Ale tego kłamstwa jej nigdy nie wybaczę - odparłam i pocałowałam go w usta. Bardzo mi tego brakowało, jego języka wsuwającego się pomiędzy moje wargi, ramion zaciskających się dookoła mnie...
         - Po tym chyba już da sobie spokój - stwierdził Crouch, a na jego twarzy pojawiła się ulga. - W końcu ile można uprzykrzać nam życie?

*

         Od chwili poznania prawdy nasza egzystencja zmieniła się diametralnie. Ani przez moment nie czułam smutku, czego przyczyną był też po części zbliżający się termin porodu. Mogło się to teraz stać praktycznie każdego dnia, więc byłam gotowa. Bardzo byłam ciekawa, jakiej dziecko będzie płci, ale czy miało to jakieś znaczenie? Pewnego dnia Bartemiusz przekazał mi wiadomość od Czarnego Pana, która głosiła, że ten cieszy się z powodu nadchodzących narodzin z dwóch powodów: po pierwsze na świat przyjdzie jego nowy, przyszły poplecznik, a po drugie - wrócę do czynnej służby. Tam, mnie też to radowało, bo nie mogłam już znieść bezczynnego siedzenia w domu.
         Dokładnie dwudziestego drugiego kwietnia, kiedy już się ściemniło, odwiedziła mnie Daphne. Siedziałam sama, czekając na powrót Barty'ego od Czarnego Pana, więc bardzo się ucieszyłam, że po całym dniu będę mogła z kimś porozmawiać.
         - Jak się dziś czujesz? - zapytała.
         - Dziwnie. Od południa okropnie bolą mnie plecy, wiem, że już niedługo... chciałabym, żeby Barty był ze mną, ale rano wezwał go Czarny Pan - odparłam z niewyraźną miną.
         - Będę z tobą całą noc na wszelki wypadek - zaproponowała Daphne.
Nie musiała jednak spędzać tu tak dużo czasu. Około dwudziestej drugiej ból stał się po prostu nie do zniesienia. Trudno mi było wstać z fotela, a co dopiero gdziekolwiek podejść.
         - Polecimy teraz do szpitala, dobrze? Nie możemy już dłużej czekać - zachęcała mnie czarnowłosa. To rozwiązanie faktycznie wydało mi się najrozsądniejsze.
         - Dobrze, ale wolałabym się teleportować - wyrzuciłam z siebie na wydechu. Myśl o wejściu w takim stanie do kominka przerażała mnie. Przeszła przeze mnie kolejna fala nieznośnego bólu. Daphne pomogła mi ubrać płaszcz, po czym wyprowadziła mnie na drogę. Stamtąd teleportowała się ze mną. Ogarnęła mnie cisza i ciemność, ciśnienie naciskające na mnie zewsząd spotęgowało ból. Zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, tak byłam oszołomiona po aportacji. Usłyszałam tylko zapewnienie przyjaciółki, że za kilka minut wróci. Zajęło się mną dwóch uzdrowicieli, którzy podali mi jakiś eliksir i położyli na wysokim łóżku. Po spożyciu mikstury skurcze ustały, ale czułam, że długo ten stan nie potrwa.
         - Od kiedy odczuwa pani ból? - zapytał starszy i zapewne bardziej doświadczony uzdrowiciel.
         - Od południa, tak sądzę. Proszę mi powiedzieć... Długo będzie można to powstrzymać? Chciałabym, żeby mój narzeczony był ze mną...
         - I tak nie można tu wejść, więc wydaje mi się, że jest to bez znaczenia. Za kwadrans działanie eliksiru minie, w tym czasie pójdziemy się przygotować, a pani radzę się rozluźnić. To nie potrwa długo - odrzekł i oddalił się wraz ze swoim pomocnikiem za parawan. Byli w tym samym pomieszczeniu, ale nic nie widziałam. Chciałam dostosować się do rady uzdrowiciela, ale cały czas czułam niepokój. Minuty mijały szybko, a ja powoli odczuwałam, jak działanie eliksiru mija. Wkrótce potem nieskazitelną, sterylną komnatę wypełniły moje krzyki. Był to ból tak okropny, że już nigdy nie chciałam być w ciąży. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie czułam, teraz nie były to tylko przeszywające strumienie bólu. Nie miałam pojęcia, czy dziecko już się urodziło, czy jeszcze nie, myślałam, że zwariuję. Dla uzdrowiciela może to była chwilka, ale dla mnie trwało to całe wieki.
W końcu, jakieś pół godziny później ból powoli ustąpił. Czułam się dziwnie pusta w środku i bardzo zmęczona. Urywany, ochrypły płacz dziecka dobiegł do moich uszu jak zza mgły. Zamknęłam oczy. Było mi gorąco, mimo że miałam na sobie tylko cienką, papierową, szpitalną koszulę. Całe ciało miałam zlane potem, włosy przylepiały mi się do twarzy. Już było po wszystkim, a moje dziecko było, sądząc po komentarzu uzdrowiciela, zdrowe. Zawinął je w białą chustę i podał mi je. Pierś wciąż falowała mi ze zmęczenia, ale czułam się jak najszczęśliwsza osoba na świecie. Młodszy uzdrowiciel otworzył drzwi, a do komnaty natychmiast wszedł Barty, który musiał stresować się na korytarzu już jakiś czas. Na głowie miał kaptur.
         - I co? - zapytał, podchodząc do mnie.
         - To chłopiec, może być pan dumny - poinformował go starszy czarodziej. - Teraz przewieziemy panią Savour na jedną z sal, będzie tu musiała zostać przez jakiś czas.
Za pomocą różdżki sprawił, że łóżko samo ruszyło w stronę drzwi. Umieszczono mnie dwa pokoje dalej. Była tam tylko jedna ciemnowłosa czarownica z wielkim brzuchem; spała. Ustawiono moje łóżko w kącie, po czym dwójka uzdrowicieli opuściła salę. Przyjrzałam się dokładnie pogrążonemu we śnie dziecku. Było małe i delikatne, nie mogłam wprost uwierzyć, że naprawdę żyło.
         - Spodziewałeś się kiedyś, że twój los tak się potoczy? - spytałam cicho, kiedy Barty usiadł na brzegu łóżka i pochylił się, żeby pocałować mnie w policzek.
         - Kiedyś byłem więziony i całkowicie podporządkowany ojcu, o mały włos nie utraciłem duszy... a teraz mam syna i cudowną przyszłą żonę... Gdyby mi to przepowiedziano dwa lata temu, nie uwierzyłbym - odparł i zdjął kaptur z głowy. Nikt nie mógł go tu rozpoznać. Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził główkę dziecka, na których widniała kępka jasnych włosów. Od teraz, kiedy poznałam jego płeć, zaczęłam się zastanawiać, jak je nazwać.
         - Tak sobie pomyślałam, że można dać mu na imię Dorian - odezwałam się. Crouch przez chwilę analizował to w myślach, w końcu pokiwał głową.
         - Ładnie. To rzadkie imię, będzie dobrze wyglądało w krypcie w... - urwał, widząc moje karcące spojrzenie i uśmiechnął się.

         Następnego dnia odwiedziła mnie ciotka z wujem. Barty'ego akurat nie było, bo musiał udać się do Czarnego Pana. Może to i lepiej, chciałam, żeby poznali się w domu. Nie uśmiechało mi się, aby podnieśli alarm na cały budynek.
         - Kiedy poznamy twojego narzeczonego? - zapytała Rosalie.
         - Jak wrócę do domu, to was zaproszę. Ale wiecie, że nie możecie nawet pisnąć słowa na temat tego, gdzie mieszkamy. Nie chcę, żeby niepokoił nas Dumbledore, zwłaszcza teraz, kiedy mamy mnóstwo pracy przy Dorianie - odpowiedziałam szybko. Moje szczęście zamącił lekko niepokój wywołany zagrożeniem ze strony Zakonu Feniksa, ale wiedziałam, że szybko zniknie.
Synka kochałam bezwarunkowo i nie chciałam się z nim rozstawać. W nocy sypiał w wysokim, żelaznym łóżeczku tuż obok mnie. Jedynym problemem było dla mnie karmienie go. Musiałam to robić przy uzdrowicielce, a była to przecież bardzo intymna i osobista czynność.
Do domu wróciłam tydzień później. Czułam się dobrze, za pomocą codziennych dawek eliksiru moja figura wróciła do dawnej formy. Dorian był okazem zdrowia, dużo jadł, dużo spał, ale rzadko płakał. Było to niepokojące, ale uzdrowicielka powiedziała mi, że każde dziecko jest inne, więc nie było się czym przejmować. Bartemiusz był bardzo zadowolony, że urodził mu się akurat syn. Cieszyłam się, że miał dziedzica. Zapewniał mnie, że płeć nie ma dla niego żadnego znaczenia, ale i tak wiedzieliśmy, jak było naprawdę.
A co do Dumbledore'a...
         Pewnego dnia, a był to już maj, dostałam do niego list. Na początku pomyślałam, że ktoś sobie robi jakieś głupie żarty, ale nikt nie mógł podrobić jego charakterystycznego, wąskiego pisma. Rozerwałam zaadresowaną elegancko kopertę i wydobyłam z niej list. Z ulgą zobaczyłam, że nie było na niej żadnych informacji dotyczących mojego miejsca zamieszkania. List był raczej krótki, ale z pewnością napisał go dyrektor Hogwartu.

         Droga Macy -
         chciałbym bardzo się z Tobą zobaczyć, o ile nie jest to problem w obecnej sytuacji. Słyszałem, że urodziłaś dziecko, czego bardzo Ci gratuluję. Z mojej strony nic Ci nie grozi, możesz być tego pewna. Proponuję najbliższy piątek o godzinie osiemnastej w Dziurawym Kotle.
         A.P.W.B. Dumbledore

Zaskoczona, przeczytałam ów list jeszcze raz. Czego ode mnie chciał? Skoro oczekiwał, że przyjdę, to musiało chodzić o coś poważnego. Może miał nadzieję, że porzucę śmierciożerców i zapiszę się do Zakonu? Natychmiast pokazałam ten list Barty'emu. Nie był aż tak zaskoczony, jak bym się tego spodziewała.
         - Domyślałem się, że w końcu zechce się z tobą spotkać. Myślałem co prawda, że zrobi to wcześniej, ale... no. Uważam, że powinnaś pokazać ten list Czarnemu Panu - odrzekł, oddając mi złożony na pół kawałek pergaminu.
Jak mi Crouch poradził, tak zrobiłam. Poszłam do Voldemorta jeszcze tego samego dnia. Nie śmiałam zrobić czegokolwiek bez jego zgody, dlatego słowem nie zaprotestowałam. Znalazłam go w wielkiej komnacie, w której naznaczono mnie Mrocznym Znakiem. Jego twarz wyrażała głębokie zdziwienie.
         - Czemu zawdzięczam twoją wizytę? - zapytał zaskakująco uprzejmym tonem. Pogrzebałam w kieszeni szaty i wręczyłam mu nieco już pognieciony pergamin.
         - To list od Dumbledore'a, dziś rano go dostałam, stwierdziłam, że powinieneś to zobaczyć, panie - odparłam z nieznacznym ukłonem. Volemort rozożył kartkę i przeczytał w milczeniu jego treść. Na twarz wystąpił mu uśmiech wyrażający satysfakcję. Ja nie odzywałam się przez ten czas ani słowem czekając, aż on pierwszy przemówił. Schował list do wewnętrznej kieszeni czarnej peleryny, jego twarz była niezgłębiona. Nie miałam pojęcia, czy zamierzał na mnie nakrzyczeć, czy pochwalić.
         - Bardzo dobrze. Pójdziesz na to spotkanie najszybciej, jak się da. Nie wypytuj go, żeby to nie wyglądało zbyt podejrzanie. Wysłuchaj, co ma do powiedzenia, to wystarczy - machnął różdżką, a na stole pojawiła się butelka ze szkarłatnym atramentem, czarne, orle pióro i kartka pergaminu. Kazał mi usiąść i napisać pod jego dyktando odpowiedź dla Dumbledore'a: - Jeśli panu na tym zależy, mogę się z panem spotkać, ale bez świadków. Termin mi odpowiada. Do zobaczenia w piątek - Mary Savour. Wyślesz mu ten list jeszcze dziś i stawisz się w Dziurawym Kotle na wyznaczoną godzinę. Chcesz dostać jakąś anonimową ochronę?
         - Nie, bardzo dziękuję. Jeśli Dumbledore chce się spotkać, to chodzi mu tylko o rozmowę. Wbrew pozorom jest uczciwy i kulturalny - odparłam, uważnie przyglądając się Czarnemu Panu, ciekawa, jak zareaguje na pochlebne dyrektorowi Hogwartu słowa, ale on tylko uśmiechnął się.
         - To fakt - stwierdził. - Idź już. Po spotkaniu masz się u mnie stawić i zdać raport.
Ukłoniłam się lekko, po czym odwróciłam się i odeszłam. Teleportowałam się już w golu prosto na ulicę przed domem. Bartemiusz był Strażnikiem Tajemnicy, więc tylko on mógł deportować się do środka. Udałam się od razu do pokoju Doriana. Leżał w drewnianym łóżeczku, pogrążony w głębokim, spokojnym śnie. Zawsze bałam się o niego, kiedy tak spał. Może nie o to, że umrze, ale raczej o jego zupełnie niedziecięce zachowanie. Był całkowicie poważny, nie płakał... Usiadłam na ciemnym, drewnianym krześle przy łóżeczku i pogładziłam delikatnie jasne włosy synka. Był bardzo podobny do Barty'ego, nie miałam żadnych wątpliwości. Nie wiem, co by się z nim stało, gdyby mnie zabrakło. Crouch był dobrym ojcem, ale ciągła służba u Czarnego Pana i nagłe wezwania męczyły go. A ja czułam, że długo nie pożyję. Po prostu miałam takie przeczucie. I tak już miałam szczęście, że udało mi się wyjść cało z walki, która toczyła się w domu moich rodziców. Podczas rozmowy z Dumbledore'em będę musiała zapytać go szczerze, jak to było na prawdę. Potterowi nie kłamał. A przecież między nim i mną było dziwne podobieństwo. Oboje straciliśmy rodziców przez tą wojnę, wychowywało nas wujostwo... tyle, że moja rodzina mnie kochała. A jego...

*

         W piątek o umówionej godzinie zjawiłam się w Dziurawym Kotle, ubrana w czarną szatę z kapturem, aby nikt mnie nie rozpoznał. W barze było mnóstwo dziwnych, zakapturzonych lub przebranych ludzi, ale tylko jedna postać powstała na mój widok. Poznałam w niej Dumbledore'a, więc natychmiast do niego podeszłam. Usiedliśmy w półmroku, z dala od grupki podchmielonych, brodatych magów. Zapytał, czy chcę się czegoś napić, ale tylko pokręciłam głową.
         - Przejdźmy do rzeczy. Dlaczego chciał pan się ze mną widzieć?
Dyrektor zetknął ze sobą koniuszki palców, milcząc przez chwilę. Dobiegło mnie chce westchnienie spod jego błyszczącego kaptura.
         - W obecnej sytuacji nasze spotkanie nie jest chyba zbyt fortunne, ale mimo wszystko chciałem się z tobą zobaczyć - rzekł spokojnie, niewzruszonym tonem. - Wiem, że od dawna jesteś po stronie Voldemorta. Może nie czynami, raczej sercem... W Hogwarcie też pomagałaś Crouchowi przywrócić mu dawną postać?
         - Tak - odpowiedziałam butnie. - I zrobiłabym to znowu. Z radością służę Czarnemu Panu. Jeśli panu zależy, żebym się opamiętała i przeszła na stronę Zakonu Feniksa, to muszę odpowiedzieć nie. Ma pan krew moich rodziców na rękach.
Na głowie miałam kaptur, więc Dumbledore nie mógł zobaczyć gniewu malującego się na mojej twarzy, ale zapewne usłyszał potworne wyrzuty brzmiące w głosie, których nawet nie próbowałam ukryć.
         - To zupełnie nie tak, ale nie o tym chcę rozmawiać. Masz jednak rację, wolałbym, żebyś przeszła na właściwą stronę. No, ale patrzmy na wszystko realnie. Z mojej i Zakonu strony nic ci nie grozi, możesz być tego pewna. Ja wiem. Powinienem był zachować się inaczej, ale zbyt dobrze znam twoją ciotkę. Bardzo ją ranisz tym, co robisz - odparł. No tak. Mogłam się tego spodziewać. Zrozpaczona ciotka Rosalie, nie wiedząc już, co robić, zwróciła się do Dumbledore'a.
         - Trudno. To moje życie. Od dawna już wiedziała, po czyjej jestem w stronie. Ona kochała swoją siostrę, więc powinna zdawać sobie sprawę z tego, czego dopuścił się Zakon Feniksa. Mianowicie: morderstwa! - oświadczyłam, a coś ścisnęło mnie za gardło.
         - Twój mistrz robi to samo...
         - Ale to pan z tym walczy! Zło chce pan złem zwyciężyć? Nie ja mam Zakon Feniksa uczyć, jak powinien postępować - przerwałam mu, dotknięta do żywego. Dumbledore swoim brakiem zrozumienia zdenerwował mnie jeszcze bardziej niż wszystkim, co do tej pory powiedział. Nie myślałam, że w ten sposób się zachowa. Kto jak kto, ale dyrektor Hogwartu powinien rozumieć takie rzeczy. Powinien się wstydzić, że zdolna jest do tego nawet śmierciożerca, której złość przysłania cały świat.
         - Porozmawiamy, jak pan to zrozumie - dodałam już spokojniej, po czym wstałam od stołu i bez słowa opuściłam karczmę. Zaraz za jej drzwiami teleportowałam się.
W holu, gdzie się pojawiłam, było ciemno. Płonęły tylko wąskie, czarne świece niebieskim, gazowym płomieniem. Śmiało weszłam do komnaty, gdzie zastałam Czarnego Pana. Natychmiast wstał, z miną wyrażającą zaciekawienie.
         - Macy, wyglądasz na wzburzoną - rzekł, podchodząc do mnie z tajemniczym uśmiechem. Westchnęłam ciężko.
         - Spotkałam się z Dumbledore'em - wyznałam. - Albo ja go nie mogę pojąć, albo jestem za głupia na rozmowy z nim.
Po minie poznałam, że Czarny Pan jest zawiedziony. Czułam, że nie jest na mnie zły ani nie zamierza mnie karać, ale już samo to, że go rozczarowałam, było dla mnie straszne.
         - Co takiego mówił? Chciał cię przekabacić na swoją stronę? - zapytał.
         - Tak, ale ponoć tylko po to, abym więcej nie sprawiała przykrości ciotce. Nie wiem, czy tak naprawdę uważa, ale powiedział bardzo dziwną rzecz. Mówił, że to, co robisz, panie, jest złe, mordowanie i w ogóle... Ale jeśli on nasyła swoich ludzi, na przykład wtedy na moich rodziców, to jest dobre. On zawsze robi wszystko dla ogólnego dobra, a to, że krzywdzi pojedyncze osoby...
Voldemort zaśmiał się, najwyraźniej z ulgą. Zrozumiałam więc, że mój umysł po prostu nie pojmował skomplikowanego toku myślenia Dumbledore'a. Albo też śmiech Czarnego Pana mógł oświadczać, że tego się właśnie spodziewał. Zanim jednak zdążyłam dociec, o co mogło mu chodzić, powiedział:
         - No tak, tego można się było domyślić. Osobiście uważam, że lepiej robić coś dla większego zła, bo przynajmniej się z tym nie kryjesz. Ale Dumbledore chciał raczej pokazać ci, ile tracisz, służąc mi. Posłużył się jednak kiepskim przykładem, ja bym na jego miejscu powiedział, że los zawsze układa się bajkowo, a dobro zwycięża zło - uśmiechnął się z satysfakcją na widok mojej oniemiałej twarzy. Zupełnie nie przyszło mi do głowy, że dyrektor mógł wpaść na coś takiego. Zawsze wiedziałam, że Lord Voldemort był człowiekiem bardzo inteligentnym, to nie budziło żadnych wątpliwości. Ale nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego wszyscy uważają go za kogoś mniej znaczącego od Dumbledore'a.
         - Panie mój, bez obrazy, ale ludzie nie powinni mówić, że Dumbledore jest od ciebie potężniejszy - odparłam.
         - To mnie nie obraża, wręcz przeciwnie. Nie przejmuj się. Idź już - dodał. Dygnęłam lekko i opuściłam komnatę. Teleportowałam się.
Już zaczęło się ściemniać, ale słońce jeszcze nie zaszło. Niebo miało kolor ciemnoniebieski, nad horyzontem zaś jaśniała czerwono-pomarańczowa poświata. Gwiazdy były blade, ale powoli zaczęły jaśnieć od przeciwnej strony słońca. Udałam się prosto do domu. Dorianem opiekował się Barty i choć był bardzo dobrym ojcem, nie potrafił się nim zająć tak dobrze jak matka.
Crouch siedział przy stole i jadł samotnie kolację. Odwrócił głowę, kiedy tylko weszłam do kuchni. Wiedziałam, że teraz miał na głowie dużo innych spraw, Czarnego Pana, służbę u Niego... Ale bardzo chciałam już być jego żoną i należeć  tylko do niego. Bałam się, że nie będziemy już w stanie zawrzeć związku małżeńskiego. Wszędzie było tak niebezpiecznie... Dopóki Dumbledore żyje, moja rodzina nie będzie bezpieczna. Podeszłam do Barty'ego i objęłam go od tyłu za szyję.
         - I co, byłaś u Dumbledore'a? - zapytał, gładząc powoli moją dłoń.
         - Tak, spotkaliśmy się w Dziurawym Kotle. Mówił bardzo dziwne rzeczy. Że ciotka bardzo chciałaby, żebym przeszła na stronę Zakonu Feniksa... usprawiedliwiał morderstwa swoich ludzi... Nie chcę, żeby oni wszyscy mieszali się w moje życie - westchnęłam. Pocałował wierzch mojej dłoni, po czym wstał z krzesła i podszedł do szafki, żeby zrobić mi herbatę. Opadłam na jego miejsce. Czułam się naprawdę zmęczona tym wszystkim. Chciałam spokojnie służyć Lordowi Voldemortowi bez wysłuchiwania kazań ze strony Dumbledore'a czy ciotki. Wzięłam od Croucha kubek z gorącym, parującym napojem i wypiłam mały łyk.
         - Nie przejmuj się. To nie ich sprawa, co robisz, jesteś dorosła. Wypij herbatę, później pójdziemy na spacer, hmm? - zaproponował.

___________

         No i zaczęła się sielanka. Ale przecież to opowiadanie ma to do siebie, że wszystko jest piękne i mówi o szczęściu. Dedykacja dla Patrycji :*