Z ulgą wyjrzałam przez okno następnego
ranka. Niebo pokrywały chmury, owszem, ale słońce dzielnie z nimi walczyło i,
co jakiś czas, oświetlało mokrą, przesiąkniętą deszczem ziemię. Barty obudził
się niedługo po mnie. Przez jakiś czas leżał w rozgrzebanej pościeli i
przyglądał mi się w milczeniu. W końcu, kiedy nie zareagowałam na jego
natarczywe spojrzenie, zapytał:
- Dlaczego tak siedzisz? Źle się
czujesz?
- Nie. Myślę. Doszłam do wniosku, że
nie mogę tak się wszystkim przejmować. Zwłaszcza teraz. Skoro Nelly chce się na
mnie obrażać, to trodno, Ja mam swoją rodzinę, jeśli ona chce to zniszczyć,
niech próbuje - odparłam i odeszłam od okna. Crouch uśmiechnął się szeroko i
wstał, przeciągając się.
- I bardzo dobrze. Pamiętasz, co ci
obiecałem? Spakujemy się, a ja zabiorę cię w jakieś cudowne miejsce - rzekł.
Jak to uzgodniliśmy, tak zrobiliśmy. Po
obiedzie, kiedy wiatr rozgonił tymczasowo chmury, ustępując miejsce słońcu,
które grzało mocno, czyli około godziny trzeciej po południu, zaczęłliśmy
pakować walizki. Nie wiedziałam, w jakie miejsce się wybieramy, Crouch
powiedział mi tylko, że nareszcie będzie nam ciepło. No ale cóż., trudno by
było, gdyby z tej paskudnej, angielskiej ulewy zabrał nas w jeszcze gorsze,
zimniejsze i bardziej mokre miejsce, o ile to jest w ogóle możliwe, aby takie
istniało.
- Spodoba ci się. Przyda się nam
prawdziwy odpoczynek po Nelly i moim kontakcie z olbrzymami - rzekł, kiedy
wyszliśmy na zewnątrz i opatrzyliśmy dom wszystkimi zaklęciami ochronnymi,
jakie znaliśmy. - Uprzedziłem też Czarnego Pana, że będziemy przez jakiś czas
niedostępni.
Uścisnął
mocniej moją dłoń i teleportował się. Ciśnienie przez moment usiłowało nas
zgnieść, aż w końcu gwałtownie ustąpiło, a w nozdrza uderzył mnie mocny zapach
słonej wody, w oczy zaś - jasne, mocne promienie słońca. Rozejrzałam się
dookoła. Z pewnością znajdowaliśmy się bardzo daleko od Anglii. Ja sama nigdy
nie byłam w takim miejscu, czemu nie trudno było się dziwić. Za to Barty, jako
osoba pochodząca z bogater i powszechnie szanowanej rodziny, musiał bywać za
granicą dosyć często. Mimo że moi rodzice żyli na podobnym poziomie, co rodzice
Croucha, czułam, że jeszcze nie przywykłam do eleganckiego trybu życia
śmierciożerców. A moja nieśmiałość wszystko pogarszała i utrudniała naukę.
Znaleźliśmy
się na drewnianym molo. Dookoła znajdowało się mnóstwo ludzi, co mnie bardzo
przeraziło. Sądzę, że musieli być to albo czarodzieje, albo po prostu w tak
wielkim tłumie nikt nie zwrócił uwagi na pojawiającą się znikąd parę.
Bartemiusz nie okazał jednak najmniejszego niepokoju, wręcz przeciwnie. Chyba
się ucieszył, że znalazł się w miejscu tak dawno nieodwiedzanym.
- Nie bój się, to część dla
czarodziejów. Jesteśmy oczywiście na południu Hiszpanii, to otwarty i przyjazny
kraj, ale za mugolami, wiaodmo, nie przepada. Chodź, pokażę ci nasz domek -
wykaśnił pokrótce. Przez całą drogę byłam nieco oszołomiona. Moim szczytem
marzeń nie była podróż do Hiszpanii, ale i tak czułam się szczęśliwa, że Barty
robi to wszystko dla mnie i naszego dziecka. Bardzo zależało mi na jego
zdrowiu, dlatego starałam się nie stresować, w ogóle nie piłam alkoholu, a
Croucha wyrzucałam na zewnątrz, kiedy palił. Coraz bardziej nie podobał mi się
ten jego nowy zwyczaj. Nie był to jeszcze nałóg, tak sądzę, ale szybko mógł się
w niego przerodzić.
Opuściliśmy
zatłoczoną plarzę i przeszliśmy do części mieszkalnej, oddalonej od brzegu o
jakieś dwieście metrów. Urocze, drewniane domki stały w równych, całkiem
sporych odległościach, a każdy z nich posiadał mały ogród. Bartemiusz otworzył
różdżką drzwi do jednego z nich i zaprowadził mnie do środka.
- Kiedy bywaliśmy tu na wakacjach, we
czwórkę było nam trochę ciasno, bo są tylko dwa pokoje, ale teraz chyba nie
będzie to stanowiło problemu - odezwał się. Domek posiadał jedną sypialnię z
wejściem do małej łazienki oraz salonik połączony z kuchnią. Wszytko jednak
było tak uroczo umeblowane, że wielkość mieszkania nie stanowiła tu problemu.
Wszystko wykonane było z lakierowanego, jasnego drewna, okna przysłonięte
delikatnymi, białymi firankami, na podłodze leżał niewielki, okrągły, beżowy
dywanik. Kanapa wykonana była z kremowej skóry, podobnie jak i dwa fotele.
Usiadłam na wysokim krześle przy lśniącym, jasnym, drewnianym kontuarze, za
któym znajdowała się kuchnia, podczas gdy Barty zabrał się za wypakowywanie
naszych toreb.
- To będą cudowne wakacje -
powiedziałam cicho i westchnęłam. - Gdybym poszła do Hogwartu normalnie, teraz
byłabym w ostatniej klasie. Dostałam list, wiesz o tym?
- To fakt. Ale nie moglibyśmy się
widywać jeszcze przez rok. Może to nawet i lepiej, że nie ma cię teraz w
szkole. Kiedy Czarny Pan opanuje Hogwart, będziesz mogła ukończyć ostatnią
klasę. Słyszałem, że Dumbledore nie mógł znaleźć nauczyciela obrony przed
czarną magią, więc Knot wyznaczył go z ministerstwa. Lucjusz powiedział mi, że
nazywa się Dolores Umbridge. Wstrętna baba, nawet mój ojciec jej nie lubił -
odparł. - Sama się zorientujesz w tych nazwiskach i zasadach ministerstwa, to
kwestia czasu. Teraz jednak musisz się skupić jedynie na odpoczynku, bo oboje
musicie być w dobrej formie.
Podszedł do
mnie i pocałował mój - tymczasowo - płaski brzuch. Zdawał się naprawdę cieszyć
z mojej ciąży, choć ojcostwo musiało przerażać go podobnie jak mnie
macierzyństwo. Nie mogłam się tego wyprzeć czy nawet obwiniać to dziecko za to,
że zabrało mi resztę młodości. Bo - owszem - jesdzcze trochę czułam się
niedojrzała. Nie miałam nawet dwudziestu lat, ale to nie był powód, żeby się na
starcie poddawać.
- Na razie nigdzie nie będziemy
wychodzić, bo słońce za mocno grzeje. Ale w nocy pokażę ci piękne miejsce, zobaczysz
- dodał. Nie bardzo lubiłam taki skwar, ale nie narzekałam. Wolałam to, niż
lejący bez przerwy deszcz i błoto.
*
Kiedy już się ściemniło, udaliśmy się
do miasta na kolację. Było tu mnóstwo knajp przeznaczonych jedynie dla
czarodziejów, ale my woleliśmy wmieszać się w mugoli, by nie kusić losu.
Mogliśmy przecież spotkać tu jakiegoś Anglika na wakacjach. Poza tym
czarodzieje z Hiszpanii byli nieco agresywni, kiedy sobie popiją, a my
chcieliśmy mieć spokój. Mugole zachowywali się tu o wiele lepiej. Po kolacji
Barty zaprowadził mnie na brzeg morza. Ludzi było tu o wiele mniej, niż za
dnia, gwiazdy odbijały się w pomarszczonej tafli wody.
- To piękna plaża - odparłam, kiedy
zapytał mnie, co o tym sądzę.
- To dobrze, bo idziemy do miejsca, o
którym chyba nikt jeszcze nie wie - rzekł i gwałtownie teleportował się razem
ze mną. Pojawiliśmy się na szczycie łagodnego z pozoru, wysokiego wzgórza.
Rosła tam cudowne, miękka trawa o lekko granatowym odcieniu dzięki światłu
księżyca. Kiedy podeszliśmy nieco dalej, okazało się, że stoimy na szczycie
skarpy, a pod nami rozciąga się nieskończone, lśniące morze. Ten widok był jak
wyjęty z pięknej bajki. Gwiazdy i ogromny księżyc odbijały się od wody,
migotliwe fale były niczym granatowo-srebrna satyna. To sprawiało, że miałam
ochotę wskoczyć do tego morza, choć w ogóle nie potrafiłam pływać.
- I co, jak ci się podoba? - zapytał
Crouch.
- Jest jak w bajce... naprawdę.
Uśmiechnął się
z zadowoleniem i poprowadził mnie do wąskiego przejścia. Była to kamienna drużka
w postaci wyślizganych stopni prowadzących na brzeg. Pod ziemistą ścianą rosła
trawa i kolorowe kwiaty, których w Annglii nie widywałam. Nie miałam lęky
wysokości, ale odległość od szczytu klifu do tafli wody robiła wrażenie.
Okazało się, że w kamiennej ścianie wzgórza wydłuabno dawno temu niewielką
jaskinię. Brzeg nie opadał spokojnie coraz bardziej w głąb morza. Gdybym
zrobiła jeden krok w wodę, zapadłabym się aż po samą pierś. Dno pokrywał biały
piasek, kolorowe kamyki i muszelki, podobnie jak i brzeg. Crouch położył torby
w kącie jaskini i zdjął koszulę.
- Popływamy? To magiczne miejsce,
pokażę ci coś, ale to głęboko - rzekł.
- Nie otworzę oczu w takiej słonej
wodzie - odparłam z zaniepokojoną miną, ale Barty wyciągnął różdżkę i rzucił na
siebie jakieś zaklęcie. Powstało coś, co wyglądało jak szklane, okrągłe
akwarium na jego głowie.
- To zbyt głęboko, byśmy mogli tam
dotrzeć bez oddychania - dodał. Jego głos był nieco stłumiony, jakby znajdował
się po drugiej stronie szyby. Zdjęłam pomarańczową sukeinkę, związałam włosy,
aby ich nie zmoczyć, a Crouch wyczarował mi podobną bańkę. Kiedy weszliśmy do
ciepłej po całodziennym grzaniu wody, poczułam się trochę głupio, kąpiąc się
późnym wieczorem w morzu, mając na sobie tylko bieliznę, ale z drugiej strony
było to całkiem miłe. Bartemiusz chwycił mnie mocno za rękę i zanurzył się w
czystej, przejrzystej wodzie, ciągnąc mnie za sobą. Dno było bardzo
nieregularne, stworzone z dużych, płaskich, gładkich kamieni, białego,
iskrzącego się w blasku księżyca piasku. Gdzieniegdzie leżały kolorowe kamyki o
różnych kształtach i muszle, od maleńkich, wielkości paznokcia do ogromnych,
jak ludzka głowa. Popłynęliśmy dalej od brzegu, poziom wody szybko rósł. Byłam
zachwycona właściwościami magicznej kuli. Można było w niej oddychać, a nawet
mówić, choć głos brzmiał bardzo niewyraźnie. Jakieś dwie minuty później
dotarliśmy do jakiegoś dziwnego, ale pięknego podwodnego świata. Wielki, biały
kamieć wydrążony był w wielu miejscach, jak kawał sera szwajcarskiego.
Zatopione były tu też trzy białe, marmurowe kolumny rzeźbione w stylu
korynckim, w tym jedna rozwalona. Musiał tu kiedyś rozbić się chyba jakiś
statek, bo na dnie leżało też kilka posągów kobiet z rybimi, połyskującymi,
różnokolorowymi klejnotami ogonami, a także szczątki masztu i kupka drewna.
- Tu mieszkają syreny. Są inne niż
trytony w Anglii, u nas jest dla nich za chłodno. Widzisz? Tam mają swoje
mieszkania - wskazał na duże płaskie kamienie leżące na podłoży z wydrążonymi w
nich otworami, które wypelniały różowe i zielone szybki. To musiały być drzwi
wejściowe, a ich kwatery znajdowały się wydrążone w dnie.
Nagle gdzieś z
głębi morza wypłynęła piękna, barwna syrena. Cudowne kreacje Nelly miały się
nijak do czarującego wyglądu kobiety-ryby. Jej ogon mienił się tysiącem kolorw,
musiał też być bardzo mocny. Rude włosy tańczyły dookoła jej głowy; wpleciono w
nie sznury maleńkich, oszlifowanych szkiełek. Dwie duże, białe muszle osłaniały
jej piersi, ciało zaś lśniło tak, jakby ktoś obsypał ją suto brokatem. Złote i diamentowe
bransolety wiły się dookoła jej ramion i nadgarstków, mięszy długimi palcami
zaś - migocącą błonę. Na szyi miała sznur białych pereł i muszelek.
Zaintrygowana naszą obecnością, podpłynęła bliżej, przyglądając się to
Bartemiuszowi, to mnie. Jej twarz nie wyrażałam nic więcej, dlatego nie mogłam
się domyśleć, czy ma jakieś złe intencje w stosunku do nas czy po prostu jest
ciekawa. Crouch objął mnie ramieniem, bym nie opadła całkiem na dno. Syrena
dotknęła nagiej piersi śmierciożercy, później zwróciła swój wzrok na mnie. Jej
oczy były wielkie, niebieskie, okolone długimi rzęsami, z pionowymi szparkami
zamiast źrenic, zupełnie jak u Czarnego Pana. Zbliżyła twarz do mojej, ale na
drodze stanęła jej elastyczna bańka, dzięki której mogłam oddychać. Dziewczynę
przeraził ów magiczny wynalazek, bo spłoszyła się. Zanim zdążyliśmy zrobić
cokolwiek, śmignęła do jednego z prymitywnych domów. Barty dał mi znać, że
wracamy, po czym zawrócił w stronę brzegu, ciągnąc mnie za sobą. Podwodny świat
wydał mi się piękny, ale chyba nie mogłabym tu żyć, nawet gdybym była syreną.
Zbyt dużo ograniczeń. My mogliśmy zanurzyć się w morzu na dłuższy czas, syrena
zaś wyjść na ląd - nie.
Wynurzyliśmy
się na powierzchnię tuż przy brzegu kilka minut później. Owinęłam się
ręcznikiem i usiadłam w kącie jaskini. Bańka zninęła natychmiast, kiedy tylko
zetknęła się z powietrzem. Było mi zimno, mimo że temperatura nie była wcale
taka niska. W wodzie było mi o wiele cieplej. Crouch zapalił za pomocą różdżki
ognisko i usiadł obok mnie. Jednym zaklęciem wysuszył sobie spodnie.
- Myślałem nad tym cały dzień.
Chciałbym się z tobą ożenić jak najszybciej, ale teraz jest brzydka pogoda...
Maj to najpiękniejszy miesiąc, więc może wtedy? - zapytał.
- Naprawdę chcesz się ze mną ożenić?
Myślałam, że robisz to, żeby nasze dziecko miało pełną rodzinę.
- Chcę, ale bardzo mi zależy, żebyśmy
byli razem, no wiesz, legalnie - odparł. - W lesie są ruiny starej posiadłości
mojej rodziny. Jak wrócimy, to ci je pokażę. Dawniej były tam też altany z
pnącą winoroślą i duża fontanna... Teraz nie ma tam już warunków mieszkalnych,
ale ruiny w lesie brzmią tak... patetycznie.
Do domku na plaży wróciliśmy pół
godziny później. Mogłabym opisywać, jak cudownie wypoczęłam podczas naszego
miesięcznego pobytu w Hiszpanii, ale to po prostu nie ma sensu. Nie
wykonywaliśmy żadnej cięższej pracy, codziennie chodziliśmy na plażę lub do
miasta. Stosowaliśmy specjalny, magiczny krem, aby się nie opalić. Ja dodatkowo
musiałam pić kupiony na Pokątnej eliksir, bo objawy ciąży coraz bardziej się
nasilały. Nie nażekałam jednak, jakże mogłam obwiniać swoje dziecko o moje
kiepskie samopoczucie? W połowie października dostałam list od Nelly.
Wystarczyło jej krótkie "przepraszam za moje zachowanie", bym na
natychmiast jej wybaczyła i zapomniała. Na tym przecież polega prawdziwa
miłość, prawda? Nie miało to dla mnie znaczenia, że Bartemiusz uważał, że daję
sobą manipulować. Jego fałszywa sympatia do Nelly, komplementy pod jej adresem
nie zamydliły mi oczu. Czuł do niej niechęć, kiedy o niej mówiliśmy. Widziałam
to na jego twarzy. Przez to było mi trochę przykro, ale starałam się tego nie
okazywać. Barty znów przeraziłby się i zaczął mnie przepraszać. Bardzo mu
zależało na tym dziecku, sądząc po jego zachowaniu. Postanowiłam nie kochać się
z nim aż do ślubu, poza tym wcale nie miałam ochoty na seks. Crouch oczywiście
potulnie to zaakceptował, choć raczej nie uśmiechało mu się żyć, aż w takim
celibacie. Na początku czułam tylko swego rodzaju słabość i bóle głowy, ale na
początku listopada pojawiły się też mdłości. Tak fatalne samopoczucie w
Hiszpanii było wręcz tragiczne do zniesienia; kiedy wróciliśmy do Anglii,
trochę mi się poprawiło. Pogoda również się zmieniła. Zrobiło się na tyle
zimno, że trzeba było chodzić w płaszczu, liście spadały z drzew jak oszalałe,
a dookoła unosił się ich charakterystyczny zapach. Nareszcie doczekałam się na
swoją wymarzoną, złotą jesień, choć podobno bnigdzie nie jest ona tak piękna,
jak w Polsce. Nie wiem, nigdy tam nie byłam. Crouich miał zaledwie kilka dni na
przygotowanie swoich drogocennych roślin przed niskimi temperaturami. Mimo
słońca, w nocy bywały już przymrozki.
Piętnastego listopada z samego rana
obudził mnie ból głowy i lekkie mdłości. Bywało gorzej, ale wolałam czuć się
dobrze. Barty leżał odwrócony do mnie plecami, pogrążony w głębokim śnie.
Przysunęłam się do niego i musnęłam ustami jego nagie plecy. Ostatnio zajmował
się tylko swoim ogrodem. Nie miałam
mu tego za złe, ale brakowało mi czułości z jego strony. Crouch odwrócił się i
przytulił się do mnie, choć nie był jeszcze do końca przytomny.
- Zaraz wstaję, muszę jeszcze dzisiaj
zabezpieczyć wszystkie róże przed mrozem - mruknął i wtulił głowę w moje
piersi.
- Nic nie musisz. Zaniedbujesz mnie,
wiesz? Brakuje mi towarzystwa, pójdę na śniadanie do Nelly - powiedziałam,
ciekawa jego reakcji na tę propozycję. Co by nie postanowił, i tak
odwiedziłabym dziś przyjciółkę. Tęskniłam za nią, wbrew wszystkim okropnym
słowom, które mi powiedziałam. Przecież to były tylko słowa. Nie uczyniły mi
fizycznej ani psychicznej krzywdy.
- Dobrze, to idź do niej, a ja ci po
obiedzie pokażę ruiny w lesie - odparł i otworzył oczy. Wczoraj późno wrócił,
był na grobie rodzinnym. Zdziwiło mnie to, że spędził tam tak dużo czasu, ale
przecież ufałam mu i nie musiałam na siłę się niepokoić i wyszukiwać problemy,
czy jest może u jakiejś innej kobiety, czy też nie. Takie zachowanie było
zupełnie nie w jego stylu.
Jak
powiedziałam, po śniadaniu wstąpiłam do Nelly. Przyznam się, miałam niewielkie
obawy co do tego spotkania, ale stawiłam mu czoła. Postanowiłam udawać, że nic
się w ogóle nie stało, po raz kolejny zresztą. Blondynka również sprawiała
wrażenie, że naszą ostatnią rozmowę całkowicie wyrzuciła z pamięcy. Podała kawę
i ciasteczka, po czym zaczęła opowiadać o tym, że dała sobie spokój z Bartym i
postanowiła się bawić. Dla mnie było trochę niepojęte, jak można spotykać się z
kilkoma mężczyznami na raz, ale nie skomentowałam tego. Nelly chciała, żebym
została na obiedzie, lecz wolałam spędzić ten czas z Crouchem. Gdy wróciłam do
domu, a w nozdrza uderzył mnie zapach otującej się zupy pomidorowej, poczułam
lekki niepokój. Bartemiusz w kuchni to dwie różne sprawy, które raczej nie
gwarantują sukcesu.
- Ty
to ugotowałeś? Sam? - zapytałam podejrzliwie.
- Nie, kupiłem w barze i odgrzałem.
Siadaj i jedz, zanim wystygnie - odparł.
Usiadłam przy
stole i przełknąłem pierwszą łyżkę zupy. Nie było to złe, ale od razu można
było poznać, że zakupione w środnio ekskluzywnym bardze. Nie, Crouch i
gotowanie to kiepskie połączenie. Niech on już sobie pielęgnuje te swoje
rośliny, a sprawy w kuchni pozostawi mi. Zupę zjadłam tylko poprzez grzeczność,
no i ze względu na dziecko, chciałam, żeby się dobrze rozwijało.
Następnego dnia pogoda cudownie się
poprawiła. Moja wymarzona złota jesień nareszcie nastała, choć ziemia wciąż
była wilgotna od deszczu, który padał wcześniej przez jakiś czas. Słońce grzało
całkiem mocno jak na tę porę roku, dając nam ostatnią przyjemność przed zimową
surowością. Po południu, kiedy wszystko jako tako wyschło, wybraliśmy się z
Bartym na spacer. Udaliśmy się do lasu, ale w tę jego rzadziej zarośniętą
część. Od czasu, kiedy przestałam myśleć o tajemniczej chatce i dziewczynie,
nie zapuszczałam się w tamte okolice i nie rozmawiałam z Crouchem na ten temat,
wszystko ustało.
Idąc lasem,
zachwycałam się bogactwem zapachów jesieni. Suche liście, więdnąca trawa,
jarzębina, grzyby i wiatr... Uwielbiałam to. Bartemiusz nadzwyczajnie dbał o
moje zdrowie. Mimo że nie było tak zimno, musiałam owinąć szyję szalikiem i ubrać
gruby sweter. Nie protestowałam, bo wiedziałam, że robił to z troski.
- Myślałem, że może lepiej będzie,
kiedy trochę wcześniej pójdziemy do Świętego Munga na badanie. Robi się coraz
zimniej, może potrzebujesz nowych eliksirów - odezwał się po chwili.
- Nie, czuję się dobrze, nic mi nie
będzie, zima to tylko pora roku. Nie zamartwiam się ani Nelly, ani dziewczyną z
lustra... Jestem szczęśliwa, chcę, żeby to trwało jak najdłużej - odparłam i
uścisnęłam mocniej jego dłoń.
Wróciliśmy dopiero, kiedy się
ściemniło. Przepięknym zjawiskiem okazały się płonące w środku kapliczki
świece. Dzięki kolorowym witrarzom efekt był naprawdę niesamowity, mogłabym się
przyglądać temu migotliwemu czarowi w nieskończoność. Mieszkaliśmy w takim
miejscu, gdzie wszystko było magią. I nie mówię tu o dosłownym tego słowa
znaczeniu, choć wracając, natknęliśmy się na kilka kolorowych, lśniących,
maleńkich elfów. Byłam zachwycona i wdzięczna, że Bóg w końcu tak mnie
odbarował.
*
Mogłabym opowiadać przez długi, bardzo
długi czas, jak żyliśmy przez całą przepiękną, choć czasem deszczową jesień.
Ale po co? Przecież to już wiesz. Nasze dziecko rozwijało się prawidłowo, było
po prostu jak w bajce. Pewnego listopadowego poranka Barty wyremontował swój
stary pokój, by po urodzeniu nasz syn lub córka miała gdzie mieszkać. Mogliśmy
poznać płeć dziecka w sekundę, ale uznaliśmy, że lepiej będzie poczekać.
Dlatego Crouch pokrył ściany srebrno-fioletową tapetą z gładkiego aksamitu, na
podłodze położył puchar, ciemny dywan, a w kącie postawił małe, drewniane
łóżeczko. Był to uroczy gest z jego strony.
No, ale jesień się skończyła, zaczął
padać śnieg, dni robiły się coraz krótsze i mroźniejsze. Tutaj, na odludziu,
błyskawicznie zasypało drogi. W mieście to wyglądało inaczej, ale ta drobna
niewygoda wcale nie była takim problemem. Byliśmy w końcu czarodziejami, czyż
nie?
Na początku
grudnia, kiedy już się ściemniło, musiałam udać się do Londynu na spotkanie z
Nelly. O tej porze nie uśmiechało mi się już wychodzić z domu, ale w końcu była
moją przyjaciółką. Jej problem nie okazał się tak poważny, jak się jej wydawał,
dlatego, pół godziny później szukałam już odludnego zakątka, by móc się
teleportować.
Weszłam w
ciemną, z pozoru bezpieczną uliczkę, już miałam się deportować, kiedy usłyszałam
zduszony, ochrypły wrzask. Kobiecy wrzask.
Zrobiłam to instynktownie. Moja różdżka błyskawicznie pojawiła się w ręce, po
czym wystrzeliłam zaklęcie oszałamiające w kierunku poruszających się
kształtów. Mimo że wszędzie leżał iskrzący się od mrozu śnieg, a niebo było
czyste, rozświetlone gwiazdami, prawie nic nie widziałam. Byłam jednak pewna,
że napastnicy uciekli. Przyświecając sobie różdżką, podeszłam do podnoszącej
się postaci. Na początku widziałam tylko zgarbiony kształt postaci ubranej w
czarną, długą pelerynę i burzę rozczochranych, czarnych włosów, ale gdy mój
wzrok przyzwyczaił się do panującego mroku, dojrzałam wychudzoną, bladą twarz
kobiety z dużymi, czerwonymi ustami, delikatnym nosem i jarzącymi się zielonymi
oczami, okolonymi długimi, czarnymi rzęsami. Kobieta wyglądała na lekko
wystraszoną, ale i zaciekawioną. Musiała mieć nie więcej, jak dwadzieścia pięć
lat, skóra na jej twarzy była jednak idealnie równa, bez jednej, choćby
najmniejszej zmarszczki. Co dziwniejsze, w oczach widniało doświadczenie co
najmniej sześćdziesięcioletniej osoby. Zupełnie nie wiedziałam, co to oznacza.
- Dobrze się czujesz? - zapytałam z
niepokojem, kiedy dziewczyna podniosła się na nogi. Była bardzo wysoka, nie
bałabym się sugerować, że mogła mieć nawet ponad sześć stóp.
- Nie, to byli członkowie Zakonu
Feniksa, chcieli mnie złapać. Dziękuję za ratunek - odpowiedziała niskim,
bardzo kobiecym głosem.
- A więc jesteś czarownicą - mruknęłam,
rada, że nie musiałam kasować jej z umysłu tego wspomnienia.
- Można tak powiedzieć. Nazywam się
Daphne Shrill*.
- Macy Savour - uścisnęłam jej dłoń.
Była sztywna i lodowata, o długich, kościstych palcach, z pomalowanymi na
czerwono ponad dwucalowymi paznokciami. - To dziwne, ludzie od Dumbledore'a cię zaatakowali? Znam go,
on by nie zrobił czegoś takiego człowiekowi.
Daphne
uśmiechnęła się ponuro.
- No właśnie. Bo ja nie jestem
człowiekiem. Jestem wampirzycą. On nie chciał, żeby zwerbował mnie Czarny Pan.
To inteligentny czarodziej, ale brak mu perspektyw. Wampiry nigdy nie mieszały
się między wojny śmiertelników. Nie jesteśmy wilkołakami, któe dążą ku
przywódcy. Ale ty jesteś chyba po stronie Voldemorta, mam rację? To łatwo
wyczuć - odparła. Jej zaufanie do mnie było zaskakujące, ale i miłe. Okazała
się, mimo pozornie groźnego wyglądu, bardzo sympatyczną osobą.
- Tak, od zawsze chciałam mu służyć.
Byłam Ślizgonką, ale wychowałą mnie ciotka, która przyjaźniła się z
Dumbledore'em.
- Ja tam byłam szlamą, dawno temu,
kiedy uczyłam się w Hogwarcie, trafiłam do Ravenclawu... To długa historia.
Teraz muszę już iść, ale mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy -
odpowiedziała, odwróciła się i odbiegła z nienaturalną szybkością, której moje
śmiertelne oczy nie mogły dojrzeć.
I w ten oto
sposób zaczęła się moja znajomość z Daphne Shrill. Ta dziewczyna była dla mnie
istną zagadką. Fascynowała mnie jej osoba, jej czarujące oczy, szczere zamiary
i wdzięczność, którą mnie obdarzyła po uratowaniu jej przed członkami Zakonu.
Nie miałam pojęcia, dlaczego wampirzyca nie mogła poradzić sobie z dwoma
śmiertelnikami, ale postanowiłam nie drążyć tego tematu. Daphne skontaktowała
się ze mną zaraz następnego wieczora. Postanowiłam poznać ją z Bartemiuszem.
Stwierdził, że jest naprawdę przemiła, a jej piepszyk nad wargą uroczy. Ja
zgadzałam się z nim w stu procentach, lecz przemiilczałam komentarz, cytuję:
"Nelly ze swoją złośliwością może się przy niej schować". W głębi
serca chciałam przyznać mu rację, ale nie mogłam aż tak pogrążyć przyjaciółki.
Z Daphne
spotykałam się prawie każdego wieczora. Święta Bożego Narodzenia zbliżały się
wielkimi krokami, a ja robiłam się coraz grubsza. Nie przeszkadzało mi to, po
urodzeniu dziecka wrócę do dawnej wagi. Starałam się myśleć racjonalnie. Bardzo
chciałam spędzić te święta z narzeczonym, ale nie mogłam pozwolić, aby wujostwo
się na mnie obraziło, więc obmyśliłam świetny plan. Dwa pierwsze dni zostanę w
domu, a potem odwiedzę ciotkę.
- Przepraszam, że cię tu zostawiam.
Samego - powiedziałam tuż przed wyjściem, ubierając czapkę. - To nasze pierwsze
święta...
- Nie przejmuj się, jakoś wytrzymam ten
tydzień - mruknął i pocałował mnie w policzek.
- No, idź już.
Uśmiechnęłam
się, chwyciłam rączkę kufra i wyszłam na zewnątrz, gdzie teleportowałam się.
___________
Dziś krótko,
bo chciałam następny rozdział napisać jako nowe zdarzenie. No, przeczytacie -
zobaczycie. Znielubicie mnie, ale jest zbyt pięknie, muszę tę bajkę w końcu
przerważ. No i chciałam nareszcie opublikować rozdział w całości, a nie dzielić
na części. Dedykacja dla pianistki :*
~_Wika_
OdpowiedzUsuń10 września 2012 o 20:16
Pierwsza! Zabieram się do czytania ;)
10 września 2012 o 20:18
UsuńGratuluję, jeszcze nawet nikogo nie poinformowałam xD
~olka
OdpowiedzUsuń11 września 2012 o 17:42
Macy poznała Daphne.
11 września 2012 o 22:10
UsuńBędzie dla niej lepszą przyjaciółką, niż Nelly xD
~Patrycja
OdpowiedzUsuń14 września 2012 o 16:59
Hmm…Czyżby DF miało coś wspólnego z SCP?
14 września 2012 o 20:23
UsuńNie, to dwa osobne opowiadanie, z SCP powiązane jest KM xD
~Patrycja
Usuń15 września 2012 o 17:11
Ale chociaż z wampirami które występują na SCP?
15 września 2012 o 17:34
UsuńWszystkie moje opowiadania mają jakąś postać, która łączy wszystkie blogi. Albo imię i nazwisko (co nie znaczy, że jest to ta sama osoba).