10 września 2012

25. Ocalona

         Z ulgą wyjrzałam przez okno następnego ranka. Niebo pokrywały chmury, owszem, ale słońce dzielnie z nimi walczyło i, co jakiś czas, oświetlało mokrą, przesiąkniętą deszczem ziemię. Barty obudził się niedługo po mnie. Przez jakiś czas leżał w rozgrzebanej pościeli i przyglądał mi się w milczeniu. W końcu, kiedy nie zareagowałam na jego natarczywe spojrzenie, zapytał:
         - Dlaczego tak siedzisz? Źle się czujesz?
         - Nie. Myślę. Doszłam do wniosku, że nie mogę tak się wszystkim przejmować. Zwłaszcza teraz. Skoro Nelly chce się na mnie obrażać, to trodno, Ja mam swoją rodzinę, jeśli ona chce to zniszczyć, niech próbuje - odparłam i odeszłam od okna. Crouch uśmiechnął się szeroko i wstał, przeciągając się.
         - I bardzo dobrze. Pamiętasz, co ci obiecałem? Spakujemy się, a ja zabiorę cię w jakieś cudowne miejsce - rzekł.

         Jak to uzgodniliśmy, tak zrobiliśmy. Po obiedzie, kiedy wiatr rozgonił tymczasowo chmury, ustępując miejsce słońcu, które grzało mocno, czyli około godziny trzeciej po południu, zaczęłliśmy pakować walizki. Nie wiedziałam, w jakie miejsce się wybieramy, Crouch powiedział mi tylko, że nareszcie będzie nam ciepło. No ale cóż., trudno by było, gdyby z tej paskudnej, angielskiej ulewy zabrał nas w jeszcze gorsze, zimniejsze i bardziej mokre miejsce, o ile to jest w ogóle możliwe, aby takie istniało.
         - Spodoba ci się. Przyda się nam prawdziwy odpoczynek po Nelly i moim kontakcie z olbrzymami - rzekł, kiedy wyszliśmy na zewnątrz i opatrzyliśmy dom wszystkimi zaklęciami ochronnymi, jakie znaliśmy. - Uprzedziłem też Czarnego Pana, że będziemy przez jakiś czas niedostępni.
Uścisnął mocniej moją dłoń i teleportował się. Ciśnienie przez moment usiłowało nas zgnieść, aż w końcu gwałtownie ustąpiło, a w nozdrza uderzył mnie mocny zapach słonej wody, w oczy zaś - jasne, mocne promienie słońca. Rozejrzałam się dookoła. Z pewnością znajdowaliśmy się bardzo daleko od Anglii. Ja sama nigdy nie byłam w takim miejscu, czemu nie trudno było się dziwić. Za to Barty, jako osoba pochodząca z bogater i powszechnie szanowanej rodziny, musiał bywać za granicą dosyć często. Mimo że moi rodzice żyli na podobnym poziomie, co rodzice Croucha, czułam, że jeszcze nie przywykłam do eleganckiego trybu życia śmierciożerców. A moja nieśmiałość wszystko pogarszała i utrudniała naukę.
Znaleźliśmy się na drewnianym molo. Dookoła znajdowało się mnóstwo ludzi, co mnie bardzo przeraziło. Sądzę, że musieli być to albo czarodzieje, albo po prostu w tak wielkim tłumie nikt nie zwrócił uwagi na pojawiającą się znikąd parę. Bartemiusz nie okazał jednak najmniejszego niepokoju, wręcz przeciwnie. Chyba się ucieszył, że znalazł się w miejscu tak dawno nieodwiedzanym.
         - Nie bój się, to część dla czarodziejów. Jesteśmy oczywiście na południu Hiszpanii, to otwarty i przyjazny kraj, ale za mugolami, wiaodmo, nie przepada. Chodź, pokażę ci nasz domek - wykaśnił pokrótce. Przez całą drogę byłam nieco oszołomiona. Moim szczytem marzeń nie była podróż do Hiszpanii, ale i tak czułam się szczęśliwa, że Barty robi to wszystko dla mnie i naszego dziecka. Bardzo zależało mi na jego zdrowiu, dlatego starałam się nie stresować, w ogóle nie piłam alkoholu, a Croucha wyrzucałam na zewnątrz, kiedy palił. Coraz bardziej nie podobał mi się ten jego nowy zwyczaj. Nie był to jeszcze nałóg, tak sądzę, ale szybko mógł się w niego przerodzić.
Opuściliśmy zatłoczoną plarzę i przeszliśmy do części mieszkalnej, oddalonej od brzegu o jakieś dwieście metrów. Urocze, drewniane domki stały w równych, całkiem sporych odległościach, a każdy z nich posiadał mały ogród. Bartemiusz otworzył różdżką drzwi do jednego z nich i zaprowadził mnie do środka.
         - Kiedy bywaliśmy tu na wakacjach, we czwórkę było nam trochę ciasno, bo są tylko dwa pokoje, ale teraz chyba nie będzie to stanowiło problemu - odezwał się. Domek posiadał jedną sypialnię z wejściem do małej łazienki oraz salonik połączony z kuchnią. Wszytko jednak było tak uroczo umeblowane, że wielkość mieszkania nie stanowiła tu problemu. Wszystko wykonane było z lakierowanego, jasnego drewna, okna przysłonięte delikatnymi, białymi firankami, na podłodze leżał niewielki, okrągły, beżowy dywanik. Kanapa wykonana była z kremowej skóry, podobnie jak i dwa fotele. Usiadłam na wysokim krześle przy lśniącym, jasnym, drewnianym kontuarze, za któym znajdowała się kuchnia, podczas gdy Barty zabrał się za wypakowywanie naszych toreb.
         - To będą cudowne wakacje - powiedziałam cicho i westchnęłam. - Gdybym poszła do Hogwartu normalnie, teraz byłabym w ostatniej klasie. Dostałam list, wiesz o tym?
         - To fakt. Ale nie moglibyśmy się widywać jeszcze przez rok. Może to nawet i lepiej, że nie ma cię teraz w szkole. Kiedy Czarny Pan opanuje Hogwart, będziesz mogła ukończyć ostatnią klasę. Słyszałem, że Dumbledore nie mógł znaleźć nauczyciela obrony przed czarną magią, więc Knot wyznaczył go z ministerstwa. Lucjusz powiedział mi, że nazywa się Dolores Umbridge. Wstrętna baba, nawet mój ojciec jej nie lubił - odparł. - Sama się zorientujesz w tych nazwiskach i zasadach ministerstwa, to kwestia czasu. Teraz jednak musisz się skupić jedynie na odpoczynku, bo oboje musicie być w dobrej formie.
Podszedł do mnie i pocałował mój - tymczasowo - płaski brzuch. Zdawał się naprawdę cieszyć z mojej ciąży, choć ojcostwo musiało przerażać go podobnie jak mnie macierzyństwo. Nie mogłam się tego wyprzeć czy nawet obwiniać to dziecko za to, że zabrało mi resztę młodości. Bo - owszem - jesdzcze trochę czułam się niedojrzała. Nie miałam nawet dwudziestu lat, ale to nie był powód, żeby się na starcie poddawać.
         - Na razie nigdzie nie będziemy wychodzić, bo słońce za mocno grzeje. Ale w nocy pokażę ci piękne miejsce, zobaczysz - dodał. Nie bardzo lubiłam taki skwar, ale nie narzekałam. Wolałam to, niż lejący bez przerwy deszcz i błoto.

*

         Kiedy już się ściemniło, udaliśmy się do miasta na kolację. Było tu mnóstwo knajp przeznaczonych jedynie dla czarodziejów, ale my woleliśmy wmieszać się w mugoli, by nie kusić losu. Mogliśmy przecież spotkać tu jakiegoś Anglika na wakacjach. Poza tym czarodzieje z Hiszpanii byli nieco agresywni, kiedy sobie popiją, a my chcieliśmy mieć spokój. Mugole zachowywali się tu o wiele lepiej. Po kolacji Barty zaprowadził mnie na brzeg morza. Ludzi było tu o wiele mniej, niż za dnia, gwiazdy odbijały się w pomarszczonej tafli wody.
         - To piękna plaża - odparłam, kiedy zapytał mnie, co o tym sądzę.
         - To dobrze, bo idziemy do miejsca, o którym chyba nikt jeszcze nie wie - rzekł i gwałtownie teleportował się razem ze mną. Pojawiliśmy się na szczycie łagodnego z pozoru, wysokiego wzgórza. Rosła tam cudowne, miękka trawa o lekko granatowym odcieniu dzięki światłu księżyca. Kiedy podeszliśmy nieco dalej, okazało się, że stoimy na szczycie skarpy, a pod nami rozciąga się nieskończone, lśniące morze. Ten widok był jak wyjęty z pięknej bajki. Gwiazdy i ogromny księżyc odbijały się od wody, migotliwe fale były niczym granatowo-srebrna satyna. To sprawiało, że miałam ochotę wskoczyć do tego morza, choć w ogóle nie potrafiłam pływać.
         - I co, jak ci się podoba? - zapytał Crouch.
         - Jest jak w bajce... naprawdę.
Uśmiechnął się z zadowoleniem i poprowadził mnie do wąskiego przejścia. Była to kamienna drużka w postaci wyślizganych stopni prowadzących na brzeg. Pod ziemistą ścianą rosła trawa i kolorowe kwiaty, których w Annglii nie widywałam. Nie miałam lęky wysokości, ale odległość od szczytu klifu do tafli wody robiła wrażenie. Okazało się, że w kamiennej ścianie wzgórza wydłuabno dawno temu niewielką jaskinię. Brzeg nie opadał spokojnie coraz bardziej w głąb morza. Gdybym zrobiła jeden krok w wodę, zapadłabym się aż po samą pierś. Dno pokrywał biały piasek, kolorowe kamyki i muszelki, podobnie jak i brzeg. Crouch położył torby w kącie jaskini i zdjął koszulę.
         - Popływamy? To magiczne miejsce, pokażę ci coś, ale to głęboko - rzekł.
         - Nie otworzę oczu w takiej słonej wodzie - odparłam z zaniepokojoną miną, ale Barty wyciągnął różdżkę i rzucił na siebie jakieś zaklęcie. Powstało coś, co wyglądało jak szklane, okrągłe akwarium na jego głowie.
         - To zbyt głęboko, byśmy mogli tam dotrzeć bez oddychania - dodał. Jego głos był nieco stłumiony, jakby znajdował się po drugiej stronie szyby. Zdjęłam pomarańczową sukeinkę, związałam włosy, aby ich nie zmoczyć, a Crouch wyczarował mi podobną bańkę. Kiedy weszliśmy do ciepłej po całodziennym grzaniu wody, poczułam się trochę głupio, kąpiąc się późnym wieczorem w morzu, mając na sobie tylko bieliznę, ale z drugiej strony było to całkiem miłe. Bartemiusz chwycił mnie mocno za rękę i zanurzył się w czystej, przejrzystej wodzie, ciągnąc mnie za sobą. Dno było bardzo nieregularne, stworzone z dużych, płaskich, gładkich kamieni, białego, iskrzącego się w blasku księżyca piasku. Gdzieniegdzie leżały kolorowe kamyki o różnych kształtach i muszle, od maleńkich, wielkości paznokcia do ogromnych, jak ludzka głowa. Popłynęliśmy dalej od brzegu, poziom wody szybko rósł. Byłam zachwycona właściwościami magicznej kuli. Można było w niej oddychać, a nawet mówić, choć głos brzmiał bardzo niewyraźnie. Jakieś dwie minuty później dotarliśmy do jakiegoś dziwnego, ale pięknego podwodnego świata. Wielki, biały kamieć wydrążony był w wielu miejscach, jak kawał sera szwajcarskiego. Zatopione były tu też trzy białe, marmurowe kolumny rzeźbione w stylu korynckim, w tym jedna rozwalona. Musiał tu kiedyś rozbić się chyba jakiś statek, bo na dnie leżało też kilka posągów kobiet z rybimi, połyskującymi, różnokolorowymi klejnotami ogonami, a także szczątki masztu i kupka drewna.
         - Tu mieszkają syreny. Są inne niż trytony w Anglii, u nas jest dla nich za chłodno. Widzisz? Tam mają swoje mieszkania - wskazał na duże płaskie kamienie leżące na podłoży z wydrążonymi w nich otworami, które wypelniały różowe i zielone szybki. To musiały być drzwi wejściowe, a ich kwatery znajdowały się wydrążone w dnie.
Nagle gdzieś z głębi morza wypłynęła piękna, barwna syrena. Cudowne kreacje Nelly miały się nijak do czarującego wyglądu kobiety-ryby. Jej ogon mienił się tysiącem kolorw, musiał też być bardzo mocny. Rude włosy tańczyły dookoła jej głowy; wpleciono w nie sznury maleńkich, oszlifowanych szkiełek. Dwie duże, białe muszle osłaniały jej piersi, ciało zaś lśniło tak, jakby ktoś obsypał ją suto brokatem. Złote i diamentowe bransolety wiły się dookoła jej ramion i nadgarstków, mięszy długimi palcami zaś - migocącą błonę. Na szyi miała sznur białych pereł i muszelek. Zaintrygowana naszą obecnością, podpłynęła bliżej, przyglądając się to Bartemiuszowi, to mnie. Jej twarz nie wyrażałam nic więcej, dlatego nie mogłam się domyśleć, czy ma jakieś złe intencje w stosunku do nas czy po prostu jest ciekawa. Crouch objął mnie ramieniem, bym nie opadła całkiem na dno. Syrena dotknęła nagiej piersi śmierciożercy, później zwróciła swój wzrok na mnie. Jej oczy były wielkie, niebieskie, okolone długimi rzęsami, z pionowymi szparkami zamiast źrenic, zupełnie jak u Czarnego Pana. Zbliżyła twarz do mojej, ale na drodze stanęła jej elastyczna bańka, dzięki której mogłam oddychać. Dziewczynę przeraził ów magiczny wynalazek, bo spłoszyła się. Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek, śmignęła do jednego z prymitywnych domów. Barty dał mi znać, że wracamy, po czym zawrócił w stronę brzegu, ciągnąc mnie za sobą. Podwodny świat wydał mi się piękny, ale chyba nie mogłabym tu żyć, nawet gdybym była syreną. Zbyt dużo ograniczeń. My mogliśmy zanurzyć się w morzu na dłuższy czas, syrena zaś wyjść na ląd - nie.
Wynurzyliśmy się na powierzchnię tuż przy brzegu kilka minut później. Owinęłam się ręcznikiem i usiadłam w kącie jaskini. Bańka zninęła natychmiast, kiedy tylko zetknęła się z powietrzem. Było mi zimno, mimo że temperatura nie była wcale taka niska. W wodzie było mi o wiele cieplej. Crouch zapalił za pomocą różdżki ognisko i usiadł obok mnie. Jednym zaklęciem wysuszył sobie spodnie.
         - Myślałem nad tym cały dzień. Chciałbym się z tobą ożenić jak najszybciej, ale teraz jest brzydka pogoda... Maj to najpiękniejszy miesiąc, więc może wtedy? - zapytał.
         - Naprawdę chcesz się ze mną ożenić? Myślałam, że robisz to, żeby nasze dziecko miało pełną rodzinę.
         - Chcę, ale bardzo mi zależy, żebyśmy byli razem, no wiesz, legalnie - odparł. - W lesie są ruiny starej posiadłości mojej rodziny. Jak wrócimy, to ci je pokażę. Dawniej były tam też altany z pnącą winoroślą i duża fontanna... Teraz nie ma tam już warunków mieszkalnych, ale ruiny w lesie brzmią tak... patetycznie.

         Do domku na plaży wróciliśmy pół godziny później. Mogłabym opisywać, jak cudownie wypoczęłam podczas naszego miesięcznego pobytu w Hiszpanii, ale to po prostu nie ma sensu. Nie wykonywaliśmy żadnej cięższej pracy, codziennie chodziliśmy na plażę lub do miasta. Stosowaliśmy specjalny, magiczny krem, aby się nie opalić. Ja dodatkowo musiałam pić kupiony na Pokątnej eliksir, bo objawy ciąży coraz bardziej się nasilały. Nie nażekałam jednak, jakże mogłam obwiniać swoje dziecko o moje kiepskie samopoczucie? W połowie października dostałam list od Nelly. Wystarczyło jej krótkie "przepraszam za moje zachowanie", bym na natychmiast jej wybaczyła i zapomniała. Na tym przecież polega prawdziwa miłość, prawda? Nie miało to dla mnie znaczenia, że Bartemiusz uważał, że daję sobą manipulować. Jego fałszywa sympatia do Nelly, komplementy pod jej adresem nie zamydliły mi oczu. Czuł do niej niechęć, kiedy o niej mówiliśmy. Widziałam to na jego twarzy. Przez to było mi trochę przykro, ale starałam się tego nie okazywać. Barty znów przeraziłby się i zaczął mnie przepraszać. Bardzo mu zależało na tym dziecku, sądząc po jego zachowaniu. Postanowiłam nie kochać się z nim aż do ślubu, poza tym wcale nie miałam ochoty na seks. Crouch oczywiście potulnie to zaakceptował, choć raczej nie uśmiechało mu się żyć, aż w takim celibacie. Na początku czułam tylko swego rodzaju słabość i bóle głowy, ale na początku listopada pojawiły się też mdłości. Tak fatalne samopoczucie w Hiszpanii było wręcz tragiczne do zniesienia; kiedy wróciliśmy do Anglii, trochę mi się poprawiło. Pogoda również się zmieniła. Zrobiło się na tyle zimno, że trzeba było chodzić w płaszczu, liście spadały z drzew jak oszalałe, a dookoła unosił się ich charakterystyczny zapach. Nareszcie doczekałam się na swoją wymarzoną, złotą jesień, choć podobno bnigdzie nie jest ona tak piękna, jak w Polsce. Nie wiem, nigdy tam nie byłam. Crouich miał zaledwie kilka dni na przygotowanie swoich drogocennych roślin przed niskimi temperaturami. Mimo słońca, w nocy bywały już przymrozki.

         Piętnastego listopada z samego rana obudził mnie ból głowy i lekkie mdłości. Bywało gorzej, ale wolałam czuć się dobrze. Barty leżał odwrócony do mnie plecami, pogrążony w głębokim śnie. Przysunęłam się do niego i musnęłam ustami jego nagie plecy. Ostatnio zajmował się tylko swoim ogrodem. Nie miałam mu tego za złe, ale brakowało mi czułości z jego strony. Crouch odwrócił się i przytulił się do mnie, choć nie był jeszcze do końca przytomny.
         - Zaraz wstaję, muszę jeszcze dzisiaj zabezpieczyć wszystkie róże przed mrozem - mruknął i wtulił głowę w moje piersi.
         - Nic nie musisz. Zaniedbujesz mnie, wiesz? Brakuje mi towarzystwa, pójdę na śniadanie do Nelly - powiedziałam, ciekawa jego reakcji na tę propozycję. Co by nie postanowił, i tak odwiedziłabym dziś przyjciółkę. Tęskniłam za nią, wbrew wszystkim okropnym słowom, które mi powiedziałam. Przecież to były tylko słowa. Nie uczyniły mi fizycznej ani psychicznej krzywdy.
         - Dobrze, to idź do niej, a ja ci po obiedzie pokażę ruiny w lesie - odparł i otworzył oczy. Wczoraj późno wrócił, był na grobie rodzinnym. Zdziwiło mnie to, że spędził tam tak dużo czasu, ale przecież ufałam mu i nie musiałam na siłę się niepokoić i wyszukiwać problemy, czy jest może u jakiejś innej kobiety, czy też nie. Takie zachowanie było zupełnie nie w jego stylu.
Jak powiedziałam, po śniadaniu wstąpiłam do Nelly. Przyznam się, miałam niewielkie obawy co do tego spotkania, ale stawiłam mu czoła. Postanowiłam udawać, że nic się w ogóle nie stało, po raz kolejny zresztą. Blondynka również sprawiała wrażenie, że naszą ostatnią rozmowę całkowicie wyrzuciła z pamięcy. Podała kawę i ciasteczka, po czym zaczęła opowiadać o tym, że dała sobie spokój z Bartym i postanowiła się bawić. Dla mnie było trochę niepojęte, jak można spotykać się z kilkoma mężczyznami na raz, ale nie skomentowałam tego. Nelly chciała, żebym została na obiedzie, lecz wolałam spędzić ten czas z Crouchem. Gdy wróciłam do domu, a w nozdrza uderzył mnie zapach otującej się zupy pomidorowej, poczułam lekki niepokój. Bartemiusz w kuchni to dwie różne sprawy, które raczej nie gwarantują sukcesu.
         - Ty to ugotowałeś? Sam? - zapytałam podejrzliwie.
         - Nie, kupiłem w barze i odgrzałem. Siadaj i jedz, zanim wystygnie - odparł.
Usiadłam przy stole i przełknąłem pierwszą łyżkę zupy. Nie było to złe, ale od razu można było poznać, że zakupione w środnio ekskluzywnym bardze. Nie, Crouch i gotowanie to kiepskie połączenie. Niech on już sobie pielęgnuje te swoje rośliny, a sprawy w kuchni pozostawi mi. Zupę zjadłam tylko poprzez grzeczność, no i ze względu na dziecko, chciałam, żeby się dobrze rozwijało.

         Następnego dnia pogoda cudownie się poprawiła. Moja wymarzona złota jesień nareszcie nastała, choć ziemia wciąż była wilgotna od deszczu, który padał wcześniej przez jakiś czas. Słońce grzało całkiem mocno jak na tę porę roku, dając nam ostatnią przyjemność przed zimową surowością. Po południu, kiedy wszystko jako tako wyschło, wybraliśmy się z Bartym na spacer. Udaliśmy się do lasu, ale w tę jego rzadziej zarośniętą część. Od czasu, kiedy przestałam myśleć o tajemniczej chatce i dziewczynie, nie zapuszczałam się w tamte okolice i nie rozmawiałam z Crouchem na ten temat, wszystko ustało.
Idąc lasem, zachwycałam się bogactwem zapachów jesieni. Suche liście, więdnąca trawa, jarzębina, grzyby i wiatr... Uwielbiałam to. Bartemiusz nadzwyczajnie dbał o moje zdrowie. Mimo że nie było tak zimno, musiałam owinąć szyję szalikiem i ubrać gruby sweter. Nie protestowałam, bo wiedziałam, że robił to z troski.
         - Myślałem, że może lepiej będzie, kiedy trochę wcześniej pójdziemy do Świętego Munga na badanie. Robi się coraz zimniej, może potrzebujesz nowych eliksirów - odezwał się po chwili.
         - Nie, czuję się dobrze, nic mi nie będzie, zima to tylko pora roku. Nie zamartwiam się ani Nelly, ani dziewczyną z lustra... Jestem szczęśliwa, chcę, żeby to trwało jak najdłużej - odparłam i uścisnęłam mocniej jego dłoń.
         Wróciliśmy dopiero, kiedy się ściemniło. Przepięknym zjawiskiem okazały się płonące w środku kapliczki świece. Dzięki kolorowym witrarzom efekt był naprawdę niesamowity, mogłabym się przyglądać temu migotliwemu czarowi w nieskończoność. Mieszkaliśmy w takim miejscu, gdzie wszystko było magią. I nie mówię tu o dosłownym tego słowa znaczeniu, choć wracając, natknęliśmy się na kilka kolorowych, lśniących, maleńkich elfów. Byłam zachwycona i wdzięczna, że Bóg w końcu tak mnie odbarował.

*

         Mogłabym opowiadać przez długi, bardzo długi czas, jak żyliśmy przez całą przepiękną, choć czasem deszczową jesień. Ale po co? Przecież to już wiesz. Nasze dziecko rozwijało się prawidłowo, było po prostu jak w bajce. Pewnego listopadowego poranka Barty wyremontował swój stary pokój, by po urodzeniu nasz syn lub córka miała gdzie mieszkać. Mogliśmy poznać płeć dziecka w sekundę, ale uznaliśmy, że lepiej będzie poczekać. Dlatego Crouch pokrył ściany srebrno-fioletową tapetą z gładkiego aksamitu, na podłodze położył puchar, ciemny dywan, a w kącie postawił małe, drewniane łóżeczko. Był to uroczy gest z jego strony.

         No, ale jesień się skończyła, zaczął padać śnieg, dni robiły się coraz krótsze i mroźniejsze. Tutaj, na odludziu, błyskawicznie zasypało drogi. W mieście to wyglądało inaczej, ale ta drobna niewygoda wcale nie była takim problemem. Byliśmy w końcu czarodziejami, czyż nie?
Na początku grudnia, kiedy już się ściemniło, musiałam udać się do Londynu na spotkanie z Nelly. O tej porze nie uśmiechało mi się już wychodzić z domu, ale w końcu była moją przyjaciółką. Jej problem nie okazał się tak poważny, jak się jej wydawał, dlatego, pół godziny później szukałam już odludnego zakątka, by móc się teleportować.
Weszłam w ciemną, z pozoru bezpieczną uliczkę, już miałam się deportować, kiedy usłyszałam zduszony, ochrypły wrzask. Kobiecy wrzask. Zrobiłam to instynktownie. Moja różdżka błyskawicznie pojawiła się w ręce, po czym wystrzeliłam zaklęcie oszałamiające w kierunku poruszających się kształtów. Mimo że wszędzie leżał iskrzący się od mrozu śnieg, a niebo było czyste, rozświetlone gwiazdami, prawie nic nie widziałam. Byłam jednak pewna, że napastnicy uciekli. Przyświecając sobie różdżką, podeszłam do podnoszącej się postaci. Na początku widziałam tylko zgarbiony kształt postaci ubranej w czarną, długą pelerynę i burzę rozczochranych, czarnych włosów, ale gdy mój wzrok przyzwyczaił się do panującego mroku, dojrzałam wychudzoną, bladą twarz kobiety z dużymi, czerwonymi ustami, delikatnym nosem i jarzącymi się zielonymi oczami, okolonymi długimi, czarnymi rzęsami. Kobieta wyglądała na lekko wystraszoną, ale i zaciekawioną. Musiała mieć nie więcej, jak dwadzieścia pięć lat, skóra na jej twarzy była jednak idealnie równa, bez jednej, choćby najmniejszej zmarszczki. Co dziwniejsze, w oczach widniało doświadczenie co najmniej sześćdziesięcioletniej osoby. Zupełnie nie wiedziałam, co to oznacza.
         - Dobrze się czujesz? - zapytałam z niepokojem, kiedy dziewczyna podniosła się na nogi. Była bardzo wysoka, nie bałabym się sugerować, że mogła mieć nawet ponad sześć stóp.
         - Nie, to byli członkowie Zakonu Feniksa, chcieli mnie złapać. Dziękuję za ratunek - odpowiedziała niskim, bardzo kobiecym głosem.
         - A więc jesteś czarownicą - mruknęłam, rada, że nie musiałam kasować jej z umysłu tego wspomnienia.
         - Można tak powiedzieć. Nazywam się Daphne Shrill*.
         - Macy Savour - uścisnęłam jej dłoń. Była sztywna i lodowata, o długich, kościstych palcach, z pomalowanymi na czerwono ponad dwucalowymi paznokciami. - To dziwne, ludzie od Dumbledore'a cię zaatakowali? Znam go, on by nie zrobił czegoś takiego człowiekowi.
Daphne uśmiechnęła się ponuro.
         - No właśnie. Bo ja nie jestem człowiekiem. Jestem wampirzycą. On nie chciał, żeby zwerbował mnie Czarny Pan. To inteligentny czarodziej, ale brak mu perspektyw. Wampiry nigdy nie mieszały się między wojny śmiertelników. Nie jesteśmy wilkołakami, któe dążą ku przywódcy. Ale ty jesteś chyba po stronie Voldemorta, mam rację? To łatwo wyczuć - odparła. Jej zaufanie do mnie było zaskakujące, ale i miłe. Okazała się, mimo pozornie groźnego wyglądu, bardzo sympatyczną osobą.
         - Tak, od zawsze chciałam mu służyć. Byłam Ślizgonką, ale wychowałą mnie ciotka, która przyjaźniła się z Dumbledore'em.
         - Ja tam byłam szlamą, dawno temu, kiedy uczyłam się w Hogwarcie, trafiłam do Ravenclawu... To długa historia. Teraz muszę już iść, ale mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy - odpowiedziała, odwróciła się i odbiegła z nienaturalną szybkością, której moje śmiertelne oczy nie mogły dojrzeć.

I w ten oto sposób zaczęła się moja znajomość z Daphne Shrill. Ta dziewczyna była dla mnie istną zagadką. Fascynowała mnie jej osoba, jej czarujące oczy, szczere zamiary i wdzięczność, którą mnie obdarzyła po uratowaniu jej przed członkami Zakonu. Nie miałam pojęcia, dlaczego wampirzyca nie mogła poradzić sobie z dwoma śmiertelnikami, ale postanowiłam nie drążyć tego tematu. Daphne skontaktowała się ze mną zaraz następnego wieczora. Postanowiłam poznać ją z Bartemiuszem. Stwierdził, że jest naprawdę przemiła, a jej piepszyk nad wargą uroczy. Ja zgadzałam się z nim w stu procentach, lecz przemiilczałam komentarz, cytuję: "Nelly ze swoją złośliwością może się przy niej schować". W głębi serca chciałam przyznać mu rację, ale nie mogłam aż tak pogrążyć przyjaciółki.
Z Daphne spotykałam się prawie każdego wieczora. Święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami, a ja robiłam się coraz grubsza. Nie przeszkadzało mi to, po urodzeniu dziecka wrócę do dawnej wagi. Starałam się myśleć racjonalnie. Bardzo chciałam spędzić te święta z narzeczonym, ale nie mogłam pozwolić, aby wujostwo się na mnie obraziło, więc obmyśliłam świetny plan. Dwa pierwsze dni zostanę w domu, a potem odwiedzę ciotkę.
         - Przepraszam, że cię tu zostawiam. Samego - powiedziałam tuż przed wyjściem, ubierając czapkę. - To nasze pierwsze święta...
         - Nie przejmuj się, jakoś wytrzymam ten tydzień - mruknął i pocałował mnie w policzek.  - No, idź już.
Uśmiechnęłam się, chwyciłam rączkę kufra i wyszłam na zewnątrz, gdzie teleportowałam się.

___________

Dziś krótko, bo chciałam następny rozdział napisać jako nowe zdarzenie. No, przeczytacie - zobaczycie. Znielubicie mnie, ale jest zbyt pięknie, muszę tę bajkę w końcu przerważ. No i chciałam nareszcie opublikować rozdział w całości, a nie dzielić na części. Dedykacja dla pianistki :* 

8 komentarzy:

  1. ~_Wika_
    10 września 2012 o 20:16

    Pierwsza! Zabieram się do czytania ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 10 września 2012 o 20:18
      Gratuluję, jeszcze nawet nikogo nie poinformowałam xD

      Usuń
  2. ~olka
    11 września 2012 o 17:42

    Macy poznała Daphne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 września 2012 o 22:10
      Będzie dla niej lepszą przyjaciółką, niż Nelly xD

      Usuń
  3. ~Patrycja
    14 września 2012 o 16:59

    Hmm…Czyżby DF miało coś wspólnego z SCP?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 września 2012 o 20:23
      Nie, to dwa osobne opowiadanie, z SCP powiązane jest KM xD

      Usuń
    2. ~Patrycja
      15 września 2012 o 17:11

      Ale chociaż z wampirami które występują na SCP?

      Usuń
    3. 15 września 2012 o 17:34
      Wszystkie moje opowiadania mają jakąś postać, która łączy wszystkie blogi. Albo imię i nazwisko (co nie znaczy, że jest to ta sama osoba).

      Usuń